Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2011

Dystans całkowity:19.36 km (w terenie 0.50 km; 2.58%)
Czas w ruchu:00:48
Średnia prędkość:24.20 km/h
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:19.36 km i 0h 48m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Tales of the Blue Pelican

Poniedziałek, 28 lutego 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 3

Pelikan wcale nie był pierwszy. Pierwszy był dziecięcy rowerek wyprodukowany w ZSRR. Nie kupiony, lecz zdobyty przez moich rodziców w sposób podręcznikowo ilustrujący warunki ekonomiczne Polski Ludowej... czyli znajomy zasłyszał, że ktoś ma opony do malucha, a potrzebuje lodówki Mińsk 16, więc chętnie wymieni. Rodzice, co prawda, nie mieli takiej lodówki, ale mama miała koleżankę z pracy, której kuzyn posiadał zapas oleju Mixol do dwusuwów – choć nie posiadał dwusuwa. Za to był dumnym właścicielem malucha... i marzył o oponach do malucha, wychodząc, ze słusznego skądinąd założenia, że maluch z oponami jest dalece bardziej praktyczny niż bez. Podobnie jak dwusuw z zapasem oleju Mixol okazywał się wehikułem o znacząco większej funkcjonalności, aniżeli podobny pojazd odcięty od stałego dopływu środków smarujących. Dwusuwa miał kolega taty. Co ważniejsze jednak, siostra kolegi miała lodówkę Mińsk 16. Na całe szczęście – a raczej zgodnie z logiką gospodarki centralnie sterowanej, na swój sposób dekretującej równowagę popytu i podaży – zacna kobieta miała lodówkę, ale nie miała mięsa. A mięso to nielicha sprawa była/jest. Można nawet powiedzieć, że na przełomie lat 70 i 80 mięso było sprawą bardzo poważną. Takim połączeniem twardej waluty, świętego Graala i trofeum wojennego było mięso. Kto miał mięso, mógł dużo. Mój tata miał mięso. A raczej dostęp do mięsa miał, czyli tzw. dojście. Nie żeby był rzeźnikiem. Po prostu, poza uczciwą pracą dla dobra socjalistycznej ojczyzny, przy okazji oddawał się różnym postaciom tzw. spekulanctwa, m.in. transportując mięsiwo z nielegalnego uboju – a wtedy prawie każdy ubój był nielegalny. Tylko dlaczego właściwie mój tata mógłby chcieć dzielić się mięsem z jakąś obcą babą, wzamian za lodówkę, której sam nie potrzebował, ale której pożądał facet z oponami do malucha, bawiący się butlami zupełnie mu niepotrzebnego oleju Mixol – tego samego oleju, o którym śnił kolega taty i brat baby żądnej ociekającego krwią schabu? Nie wiem dokładnie jak było, ale ktoś musiał mieć ten cholerny rowerek, a potrzebował czegoś zupełnie innego, czego nie mógł normalnie nabyć w sklepie (zasadniczą funkcją sklepów była bowiem podówczas nie sprzedaż towarów, lecz eksponowanie pustych półek). I w głowie moich rodziców zrodziła się genialna myśl, że można tak mięsem, lodówką, olejem, oponami i czym tam jeszcze pożąglować, żebym na końcu dostał urocze toczydełko. I wobec tak błyskotliwego planu zupełnie bez znaczenia jest, czy chodziło o mięso, paliwo, czy zapas papieru toaletowego. Ważne jest to, że ok. 3-4 roku życia stałem się szczęśliwym posiadaczem swojego pierwszego w życiu bicykla i to dość wyjątkowego, bo nie rodzimej produkcji.

Tak naprawdę niewiele na temat tego pierwszego roweru pamiętam. Jest taki moment, takie wspomnienie, od którego zaczyna się budować własną historię, własną mitologię. Jakiś zachowany tajemną siłą w pamięci fakt, czy nawet jego strzępek – rozmazany cień faktu, uznany za to pierwsze, najwcześniejsze pośród innych wspomnień. Uznany najzupełniej arbitralnie, bo jak zweryfikować, które z tych wspomnień rzeczywiście jest tą pierwszą zarchiwizowaną przez umysł migawką z przeszłości? Ja tego nie potrafię. Nie pamiętam, kiedy i gdzie zobaczyłem go po raz pierwszy (w domu?). Nie pamiętam nawet jak się nazywał, a jedyna okoliczność łagodząca o jakiej mogę w tym kontekście pomyśleć, to fakt, że podówczas nie opanowałem jeszcze szlachetnej sztuki czytania (napis na ramie pozostawał więc dla mnie magicznym wzorkiem). Pamiętam tylko białe lustereczka przykręcone do kiery i bodaj żółte pudełeczko w miejscu bagażnika (ok. to, że miał kółka i pedały też pamiętam), przewidziane jako pojemnik na baterię (chyba R4... wtedy mówiło się „płaska”) zasilającą tylne oświetlenie. Traktowałem to pudełeczko jako mały kuferek, pakując do niego co popadnie. Co prawda, dla każdego względnie sprawnie myślącego przedstawiciela gatunku homo sapiens, funkcjonalność tego pudełeczka jako kuferka była żadna. Rzecz w tym, że nawet jeśli byłem wtedy sprawnie myślącym przedstawicielem gatunku homo, to podszepty zdrowego rozsądku neutralizowałem skutecznie dziecięcą wyobraźnią. Dla mnie pojemnik na baterię świetnie nadawał się do transportu piachu, gliny (ku rozpaczy mojej mamy) oraz insektów maści wszelakiej, że o ślimakach nie wspomnę (niekoniecznie z poszanowaniem ich zdania).

Wciąż dźwięczy mi też jeszcze w jakimś zakamarku pamięci nieznośne, kompromitujące (bo to przecież takie dziecinne i niemęskie, co dla 4-latka ogromnie dojmujące) brzęczenie plastikowych kółek bocznych. Upierdliwe zrzędzenie nieułożyskowanych, okrągłych kawałków ohydnego, białego tworzywa – zrzędzenie, które nie opuszczało mnie aż do dnia, kiedy tata stwierdził nagle, że nie potrzebuję już tego badziewa. I stała się rzecz piękna. Pierwszy raz w życiu pomknąłem przed siebie jedynie przy cichym akompaniamencie szumu gum i mojego coraz bardziej przyspieszonego oddechu. Zachłysnąłem się od razu prędkością – nieosiągalną podczas jazdy z tym skrzeczącym balastem po bokach. Pamiętam, że ruszyłem chodnikiem, który znałem już dobrze i świat przede mną natychmiast zrobił się jakby węższy i zaczął uciekać za moje plecy. Może przez sekundę zawahałem się przed pokaźnym stopniem gdzieś w połowie długości chodnika (ot, taka nasza tradycja... kto w tym kraju myśli o rowerzystach czy niepełnosprawnych?). Jeżdżąc z bocznymi kółkami miałem przede wszystkim więcej czasu na obmyślenie strategii jego pokonania. Zwykle zsiadałem przed stopniem i spychałem z niego rower, zgrzytając przy tym zębami z bezsilnej zazdrości, bo moi lepiej – i bez bocznych kółek! – jeżdżący koledzy objeżdżali sprytnie stopień po trawniku. W czasie tej pierwszej jazdy tylko na dwóch kołach postanowiłem zrobić to, co oni, to, czemu dotąd mogłem się tylko przyglądać i... przeleciałem obok stopnia po trawie jak błyskawica. Znacie to uczucie, kiedy w końcu przebrniecie przez budowanie bazy, utrwalanie i szlifowanie formy? Kiedy macie to poczucie siły, mocy, które wciągną was na każdą górę i pozwolą przebić się przez ścianę najbardziej wrednego wiatru? Mam wrażenie, że wtedy właśnie, lecąc obok tego cholernego stopnia, poczułem to pierwszy raz. To było moje pierwsze Mont Ventoux i Alpe d’Huez w jednym. Zdjęcie kółek było jak otworzenie oczu. Jak wyjście spod stołu. Moja prywatna mapa najbliższej okolicy zaczęła się szybko powiększać.

Niestety, jako dziecko, byłem wystarczająco naiwny, by stracić mój pierwszy rower w bodaj najbardziej popularny, banalny sposób. Zostawiłem go gdzieś na moment bez opieki, skazując się na stopniowe wymazywanie z mojej pamięci wszystkich, tak dobrze dotąd znanych, szczegółów jego „anatomii”. No i skazując też siebie na łażenie piechotą.

Zatem Pelikan nie był pierwszy. Był za to ukochany, choć czasami była to miłość z gatunku tych trudnych. Nie wiem dokładnie, ile trwała moja rowerowa abstynencja (zapewne stanowczo za długo), ale pamiętam jakiś słoneczny (marcowy? kwietniowy? wczesnomajowy?) dzień, kiedy do domu wpadła zdyszana mama i z szaleństwem w oczach wycharczała: „rowery rzucili!” Kupowało się wówczas wszystko, nawet rzeczy zupełnie niepotrzebne, tylko dlatego że były, bo na ogół nic nie było. Jasne więc, że skoro „rzucili”, trzeba brać. Tym bardziej, że co, jak co, ale rower był ze wszechmiar potrzebny, czego – niechby i pośrednio – dowodziła moja nikczemna egzystencja. Mama strategicznie odstała swoje w kolejce, zapłaciła zaliczkę i przybiegła do domu po resztę gotówki (o ile mnie pamięć nie myli, był rok 80 lub 81 i nowy Pelikan kosztował lekko ponad 2000 starych złotych, ale niczego nie dam sobie za to uciąć). Po rower poszedłem (a właściwie pobiegłem) razem z nią. Sklep był na drugim końcu osiedla. Przed sklepem tłumy, jakieś kłótnie, jakieś przepychanki, dało się słyszeć klasyczne kwestie, w rodzaju „pan tu nie stał” itp. A w środku stały one: rząd lśniących chromem, błękitnych Pelikanów. Choć „rząd” to mylące słowo, bo do naszego przybycia pozostały jakieś trzy sztuki. Wszystkie już sprzedane, choć tłum przed sklepem nadal walczył. Miałem nadzieję, że będę mógł natychmiast po wyjściu ze sklepu wsiąść na mojego nowiutkiego Pelikana, umościć się w jego gustownym, szarym siodle, nacisnąć pedały i poczuć wszystko to, za czym tak bardzo tęskniłem od utraty pierwszego roweru. Niestety, sprzedawane wtedy bicykle miały pedały przykręcane z drugiej strony korb niż powinny. Łatwiej było je dzięki temu magazynować, transportować, trudniej za to było je ukraść (choć wszyscy wiemy, że Polak potrafi). Najgorsze, że nie dało się też nimi jechać. Miotany sprzecznymi uczuciami zaprowadziłem więc rower przez całe osiedle do domu, gdzie doświadczyłem prawdziwej tortury: niemiłosiernie dłużące się godziny czekania na powrót taty, który przykręci mi pedały „po bożemu”. Ależ katorga. Doczekałem się jednak i tak zaczęła się przygoda, która miała się skończyć dopiero, gdy osiągnąłem wiek średnio-pół-męski, czyli jakieś 12 lat.

Na początku Pelikan mnie urzekł (kolor pasował idealnie do koloru samochodu taty), choć miał swoje wady. Korba tarła o blaszaną osłonę łańcucha, wydając cykliczny zgrzyt. Nie pomagało odginanie, klepanie osłony. Korba szybko starła z niej błękitny lakier w miejscu gdzie obie części poznawały rozkosze ocierania się o siebie. Jasne, że najprostszym rozwiązaniem byłby demontaż osłony, ale na to nie było przyzwolenia ze strony mamy, bo wiadomo: łańcuch brudzi a ona pierze i takie tam sofizmaty typowe dla osób niewrażliwych na uroki rowerowania. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego hałasu.

Na początku sprzęt był dla mnie jak najbardziej wystarczający. Rozwijał satysfakcjonujące prędkości i nie odstawał od rowerów kolegów. Ci ostatni przesiedli się jednak wkrótce na nowe toczydełka. Najczęściej były to Wigry 3. Niby konstrukcyjnie zbliżone do Pelikana, ale jednak na nieco większych kółkach. No i zaczęły się malutkie schody, bo teraz żeby utrzymać im koło musiałem się zdrowo nakręcić. Dziś wiem, że miało to też swoje pozytywne strony, bo – czy mi się to podobało, czy nie – wyrabiało nawyk jazdy z wysoką kadencją. Wtedy jednak nie miałem o tym pojęcia i wyrzucałem w duchu Pelikanowi, że nie rozwija większych prędkości. Na szczęście zwykła jazda po najbliższej okolicy nie była naszym jedynym pomysłem na wykorzystanie rowerów. Równie często wjeżdżaliśmy na wylane asfaltem (sic!) boisko szkolne i bawiliśmy się na nim w ganianego na rowerach. I tu Pelikan ujawniał swoją bodaj największą zaletę: był niesamowicie zwrotnym wehikułem. Jeśli tylko się nie zagapiłem, byłem właściwie nie do złapania. Zmiany kierunku były tak łatwe, a promień skrętów tak ciasny, że nawet odrobinę większy rower uniemożliwiał właściwie podążanie moim torem jazdy.

Kilka lat później Pelikan ujawnił swoją kolejną zaletę. Kiedy moja siostra poszła do przedszkola, okazało się, że rodzicom ciężko jest po pracy dojechać z drugiego końca miasta i zdążyć ją odebrać. W konsekwencji obowiązek jej odbierania spadł na mnie. Było to dość upierdliwe, bo rzeczona szacowna instytucja edukacji początkowej znajdowała się w dość nieszczęśliwej odległości od domu. Z jednej strony, była za daleko, żeby iść piechotą. Z drugiej, za blisko, żeby korzystać z usług zawsze chimerycznej komunikacji miejskiej, która z irytującą nonszalancją podchodziła do będącego – o ironio – jej własnym dziełem rozkładu jazdy. W tej sytuacji rozwiązanie nasuwało się samo. Jeździłem po siostrę Pelikanem i przywoziłem ją do domu na bagażniku. Niestety, zrodziło to inne problemy. Mocniej obciążone tylne koło regularnie domagało się wymiany wentyla, który zwłaszcza w upalne dni błyskawicznie zamieniał się w jakąś gumową maź. Jeździłem więc konsekwentnie do tych dwóch czy trzech sklepów, które miały pokryć zapotrzebowanie milionowej aglomeracji na artykuły rowerowe i wydawałem cały swój przychód (czyli kieszonkowe plus pieniądze zarobione ze sprzedaży butelek) na zapas wentyli.

Kiedy byłem starszy, poczułem zew natury i podjąłem próbę eksploracji terenów podmiejskich i leśnych. Było to o tyle łatwe, o ile nie mieszkałem daleko od granic miasta. Nie trzeba szczególnej przenikliwości, by stwierdzić, że Pelikan średnio nadaje się do jazdy w terenie. Najwyraźniej jednak byłem podówczas mało przenikliwy, a już z pewnością zdradzałem dużo zapału oraz sporą odporność na wiedzę i rady starszych. Stąd też w niedługim czasie poznałem atrakcje, jakich dostarczało pokonywanie Pelikanem leśnych duktów i bezdroży. Dość szybko uwrażliwiłem się zwłaszcza na dziury, rowy i zagłębienia. Nie chodziło przy tym o każdą dziurę, ale o dziury o specyficznym rozmiarze. Wystarczyło bowiem wjechać w nierówność, której średnica była odrobinę większa od średnicy pelikanowego kółka, i o głębokości mniej więcej równej promieniowi tegoż kółka, by dość gwałtownie przejść do lotu koszącego. Rower stawał bowiem wówczas dęba, a rowerzysta – chcąc nie chcąc – weryfikował swoje właściwości aerodynamiczne i zachowywał się niczym IŁ-62 „lądujący” w Lesie Kabackim, czy – nie przymierzając – TU-154 pod Smoleńskiem. Dzisiaj pewnie jakiś dzieciak wykorzystałby to doświadczenie i stworzył nowy sport ekstremalny, np. strzał rowerzystą z Pelikana. Może punkty przyznawano by za odległość, albo za wrażenie artystyczne. Wtedy jednak nikt jeszcze o sportach ekstremalnych nie słyszał, ja zaś – jako się rzekło – nie byłem na tyle przenikliwy, by je wymyślić. Pozostawiwszy spore fragmenty naskórka na krzakach i żwirze i stwierdziwszy, że jestem do tegoż naskórka na tyle przywiązany, iż niechętnie się z nim rozstaję, postanowiłem z nieco większą atencją podchodzić do tego, w co wjeżdżam (kolejny dowód na to, że rower modyfikuje percepcję... co – jak by nie patrzeć – czyni go podobnym do tzw. środków happy-gennych oraz innych przedmiotów... „kolekcjonerskich”).

Przez ok. siedem lat eksploatacji nie zawsze – a nawet odważyłbym się powiedzieć najczęściej – niezgodnej z przeznaczeniem, styrałem ten rower okrutnie, tym mocniej kochając go za to, że tak dzielnie to znosi. Po każdej zimie wyciągałem go z piwnicy, szorowałem dokładnie, naciągałem łańcuch (co w składakach było czynnością banalną), pastą do zębów marki Pollena usuwałem rdzawy nalot z chromowanych części. Gołym okiem widać było jednak, że nasze drogi powoli acz nieubłaganie się rozchodzą. Urosłem i było jasne, że ani sztyca, ani wspornik kiery za mną nie nadążają. Powoli zaczynałem wyglądać na tym małym, dzielnym rowerku karykaturalnie, zwłaszcza, że niektórzy koledzy przesiedli się już na Jubilaty, a nawet tzw. półkolarki (przebój komunijny połowy lat 80). Na dłuższych dystansach byłem po prostu skazany na ostatnie miejsce w podwórkowym peletonie. Wciąż go kochałem, ale wiedzieliśmy, że ten związek nie ma przyszłości. Popadłem w melancholię, obniżyłem swe loty w nauce (choć szczerze mówiąc, ich pułap nigdy nie był szczególnie imponujący), więcej czasu zacząłem spędzać w domu niż na rowerze. Wkrótce dostrzegli to moi rodzice i niewiele potrzebowali, by odkryć przyczyny mej pogarszającej się kondycji psycho-emocjonalnej. Z właściwą swej roli społecznej troskliwością postanowili zaradzić tej sytuacji, kupując mi po prostu nowy rower.

I tak skończyła się moja przygoda z błękitnym Pelikanem. Wstyd przyznać, ale zapomniałem o nim, rzucając się w wir nowych, rowerowych namiętności. Nie pamiętam nawet, co się z nim później działo. Dopiero po latach uświadomiłem sobie swoją niewdzięczność. I teraz, kiedy zdarza mi się myśleć o moim błękitnym Pelikanie, budzi się moje sumienie bikera i mówi głosem Toma Waitsa o jakimś sierocińcu, czy przytułku dla starych, zardzewiałych rowerów, których nikt już nie chce. A ja zagłuszam bezskutecznie ten głos nadzieją, że mój Pelikan trafił w jakieś lepsze miejsce niż przytułek, sierociniec, czy złomowisko.

Dane wyjazdu:
19.36 km 0.50 km teren
00:48 h 24.20 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:WHEEL-uś

I've got to learn to lose for a while

Poniedziałek, 28 lutego 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 3

Słońce rozkosznie wiosenne. Temperatura zdecydowanie mniej rozkoszna i jeszcze mniej wiosenna, choć w czasie jazdy przypominał o tym jedynie chłód wdychanego łapczywie powietrza. Nogi ciągle jednak nie obudziły się jeszcze z zimowego snu. Niby kręcą, niby siła na przyzwoitym (choć oczywiście nie optymalnym) poziomie, ale przebijanie się przez wiatr wciąż jeszcze kosztuje zbyt wiele. No i nie ma tego komfortu jaki daje rezerwa mocy, która pojawia się zwykle gdzieś w połowie albo pod koniec kwietnia i pozwala nie tracić tak drastycznie i żenująco prędkości, gdy tylko mocniej dmuchnie w twarz lub zaczyna się jakiś podjazd kategorii „pożal się boże”. Zamiast śledzenia umykającego krajobrazu pozostaje więc póki co wnikliwe badanie faktury asfaltu. Zamiast szerokich perspektyw i pogoni (przynajmniej wzrokiem) za horyzontem, oczy zbierają kolekcję szczątkowych, fragmentarycznych ujęć, zestaw zdjęć z niefrasobliwie upuszczonego aparatu: koleina przechodząca w pęknięcie, mnóstwo pozimowego syfu na poboczu, znów jakaś rozpadlina, która przeorała jezdnię dokładnie w poprzek przez całą jej szerokość, przemykające obok samochody, a raczej ich cienie i tak bez końca.
W Mileszkach kilka miesięcy temu zasłonili cmentarz nowym, postawionym z kamienia i cegły ogrodzeniem. W rogu wydzielili niewielki fragment przestrzeni, doskonale widoczny z drogi, i zamknęli go bramą zdobną w krzyże, za którą w bezładzie walają się śmiecie. Dowód nieskończoności bożego miłosierdzia: śmietnik też musi zostać zbawiony. Metafora Europa christiana. Oby pogańskie święto wiosny zasłoniło ten syf jak najszybciej.

Europa christiana © Dawko