Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w kategorii

3. Paradisus <100...>

Dystans całkowity:410.20 km (w terenie 20.50 km; 5.00%)
Czas w ruchu:17:13
Średnia prędkość:23.83 km/h
Maksymalna prędkość:51.68 km/h
Maks. tętno maksymalne:175 (0 %)
Maks. tętno średnie:137 (0 %)
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:102.55 km i 4h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
101.10 km 0.50 km teren
04:02 h 25.07 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fabricate salvation

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 10.06.2011 | Komentarze 2

Koło południa słońce najwyraźniej postanowiło sprawdzić, czy prędzej wypoci z drzew żywicę, czy może raczej zmusi je do samozapłonu. Tkwiło w swym najwyższym punkcie i jakby wyczekiwało sadystycznie aż z ziemi dobiegnie skwierczenie – syczący dowód jego potęgi. Ja jednakże, po przedpołudniowej, bezsensownej czasówce chwilowo nie przejawiałem zainteresowania tymi słonecznymi eksperymentami. Bezpieczny w cieniu mieszkania robiłem wszystko, by zatrzymać w sobie resztki wilgoci... a potem, kiedy już zatrzymałem, a nawet wewnątrzustrojowy rezerwuar H2O powiększyłem, zaczęło się przemierzanie mapy, planowanie trasy.

Zadecydował oczywiście wiatr... on w takich wypadkach ma w sumie głos rozstrzygający... o ile oczywiście ma się to szczęście i można się do wiatru dostosować. My mieliśmy to szczęście, bo czekała nas tylko jednodniowa wycieczka, a nie etap większej wyprawy, kiedy przymus przejechania wcześniej zaplanowanej trasy każe zaciskać zęby i na wiatr jedynie złorzeczyć.

Zatem zadecydował wiatr, który rzucił nas (a raczej wbrew któremu przepchnęliśmy się przez pierwszą połowę dystansu) w rodzinne strony mojej babci i dziadka – strony, w których jest np. jedna z najstarszych wsi w kraju (choć za cholerę po niej tego nie widać... ani ona wiekowo dostojna, ani też starczo podupadła... ot, typowa, niczym niewyróżniająca się wiocha, w której naprawdę stara jest chyba jedynie nazwa i lokalizacja), jest całkiem nowy, bo chyba nawet jeszcze nie dziesięcioletni, mały zalew, a kilka kilometrów dalej bodaj najstarszy w okolicy kościół.

A wszystko to upakowane w linearnym do bólu krajobrazie, w przestrzeni zagospodarowanej jakby wyłącznie prostymi liniami. Najpierw pozioma kreska horyzontu dzieli sprawiedliwie na pół to, co ziemskie i to, co niebieskie. Z niej gdzieniegdzie wyrasta mała kreseczka drzewa czy przecinek słupu, jak żałosna pozostałość zatartej podziałki na starej linijce. Inne, dłuższe proste brużdżą ziemię, dzieląc ją na prostokąty pól, kwadraty pastwisk i zagród. A pomiędzy tym wszystkim, jakby pogrubione czarnym flamastrem asfalty... też proste... jedynie z rzadka i jakby trochę wstydliwie przełamane pojedynczym zakrętem. Nie żeby nie trzeba było się wczołgiwać na absolutnie żadną górkę, ale generalnie jest płasko... co chwila otwiera się jakaś szeroka perspektywa i stalowo-błękitne niebo wygląda wtedy jak olbrzymie żelazko rozpłaszczające ziemię.

Widać to wyraźnie kiedy jedzie się np. pociągiem z północy na południe kraju (względnie w przeciwnym kieruku)... krajobraz wypłaszcza się tyleż nagle, ile konsekwetnie, jakby niewidzialne, wielkie palce jakiegoś boskiego chirurga plastycznego naciągały skórę ziemi, wygładzając każdą większą zmarszczkę i niwelując każde większe wzniesienie. Okna wagonu szatkują przestrzeń jak klatki filmu... polskiego filmu... a w polskim filmie, jak wiadomo, „nic się nie dzieje” – równina... Już w samej nazwie jest coś przygnębiającego... równina – synonim impotencji, niemożność wydobycia się czegokolwiek ponad wspólny wszystkiemu poziom... równina, czyli miernota. Wielka pochwała przyziemności.

Niebo nad Stróżą © Dawko


Ale ma to też swoje dobre strony: długie, płaskie odcinki pozwalają na utrzymywanie stałej i względnie wysokiej prędkości przez dłuższe okresy czasu, choć wiatr troszkę przeszkadza. Mimo jego złej woli dociągamy jednak z Kocuriadą do Popielaw, przed którymi mijamy dwie wiekowe, jadące dostojnym tempem rowerzystki w białych bluzkach (wiadomo... niedziela).

Popielawy to typowa dla tych okolic wieś: długi, prosty odcinek szosy oblepiony jest z jednej strony zabudowaniami... po drugiej sady, pola i budynek remizy strażackiej. Nic szczególnego – wszystkie okoliczne wioski wyglądają podobnie. Ciągną się kilometrami, rozpłaszczają się i wpisują w estetykę równinnego krajobrazu. Zupełnie jakby ich mieszkańcy obowiali się, że bardziej skupiona zabudowa, symetrycznie anektująca obie strony jezdni, doprowadziłaby do jakiegoś niebezpiecznego, obcego specyfice tego miejsca spiętrzenia... nizinny strach przed tym, że gdyby powstrzymać rozrost wsi w poziomie, ta zaczęłaby się piąć wzwyż.

Przy jednej z zagród dostrzegam studnię i przypominam sobie babciną opowieść o tym, że kiedyś studnie były tylko w bogatych gospodarstwach. Biedniejsze chłopstwo albo miało tzw. dół z wodą, czyli małą sadzawkę gdzieś na tyłach zagrody, albo chodziło po wodę do bogatszych sąsiadów. Za możliwość korzystania z cudzej studni trzeba było jednak potem zapłacić np. pomocą przy żniwach, albo przy wykopkach. Bogobojny, wiejski ludek widać nie umiłował spragnionego bliźniego na tyle, by go napoić za darmo – myślę sobie, sięgając po bidon.

Przelatujemy przez Popielawy, wykorzystując fakt, że płaszczyzna ziemi sprzyja nam lekką pochyłością. Z dziwnej, typowej dla filmów Kolskiego mieszanki małych, ludzkich spraw, niskich pobudek i takich odruchów oraz ich oniryczno-magicznej wykładni, widać tylko te pierwsze: grupka mężczyzn siedzi w zacienionym przez przydrożny sad rowie i opróżnia puszki przyniesione z oddalonego o kilkadziesiąt metrów sklepu zatopionego w pełnym słońcu. Zwykła niedzielna nuda i pragnienie. Żadnej metafizyki.

Bo metafizyka jest tylko w głowie. W głowie są te wszystkie „cudowne miejsca”, gdzie wszyscy wytykani palcami odmieńcy ocierają się ostatecznie o świętość: puszczalskie, wiejskie piękności dostępują boskiej łaski, karliczki rosną („zwyczajnie rosną... z miłości”), a miłość prawdziwa nawiedza dom bezpłodnego Pograbka i jego kulawej żony. I muzyka grana z talerzy też jest tylko w głowie... bo do walki z nudą stojącego jak parne powietrze czasu, który jest jak długa prosta wśród sennej równiny, piwo czasem głowie nie wystarcza.

Dane wyjazdu:
104.38 km 15.00 km teren
04:52 h 21.45 km/h:
Maks. pr.:51.68 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Egeszmerek meriszmek

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 6

Wczoraj (a właściwie dzisiaj) zasnąłem jak dziecko. Po kilku piwach któż by nie zasnął jak dziecko? No ok... wiem... są i tacy, którzy po kilku piwach dopiero się wybudzają. Potrzeba bliżej nieokreślonej ilości kolejnych flaszek jakiejś bebeluchy, żeby ich świadomość przeszła w tryb stand by, a następnie (po tzw. strzemiennym, złotym strzale tudzież samobóju) osiągnęła stan off. Ja wszelako do tego gatunku nie należę. Kilka piw wprawia mój umysł w kojące kołysanie niczym czuła matka nowonarodzone dziecię. Usnąłem zatem natychmiast zapadając się w czarną dziurę błogosławionej nieświadomości.
Niestety, przebudzenie nie było już tak błogie. Najpierw (chyba) w monolityczną ciszę snu wdzierać się poczęły jakieś pojedyncze odgłosy... trzaski, puknięcia... potem stopniowo zaczęły się zlewać w większe porcje kakofoni, aż wreszcie stopiły się we wspólny szum, z którego „dźwięk jeden wybucha i rośnie... kołuje jękliwie głos syren w oktawy... opada i wznosi się jęk”... coś jak ryk zarzynanej świni?... albo „śpiew” Gosi Andrzejewicz?... może Gosia Andrzejewicz zawodząca na świniobiciu?... i w dodaktu w podkutych butach, bo odgłos marsza też chyba w tle gdzieś pobrzmiewa?
Co to jest? Skąd ten hałas – zastanawiam się. Zastanawiam się, bo już nie śpię. Jak miałbym spać w takim harmidrze? Próbuję unieść powiekę, by oko mogło zlokalizować źródło tej akustycznej tortury, zidentyfikować jej sprawcę. Ale zamiast powieki porusza się coś innego... palec u nogi, zdaje się. Próbuję ponownie i tym razem powieka unosi się. Powoli. Bardzo powoli. Z takim odgłosem, jakbym był nieślubnym dzieckiem robocopa i transformersów. Po chwili oko próbuje złapać ostrość. No tak. lężę w swoim łóżku. W swoim mieszkaniu. W lekkim półmroku. To przez zaciągnięte zasłony. Sekunda chaotycznego, niezdarnego zoomowania i widzę, że wzory na zasłonie poruszają się. Jak sitowe na wietrze. Albo dłonie hinduskich tancerek. Zresztą, jakby się nie poruszały, efekt jest ten sam: robi mi się niedobrze.
W panice uciekam okiem od zasłon. Tym bardziej, że zgrzyt wokół jakby się nasilił. Jest jak bzyczenie linii wysokiego napięcia w wilgotny dzień, tyle że podniesione do n-tej potęgi. Skąd się to bierze? Wyzwolonym spod powieki okiem ostrożnie ślizgam się po sprzętach w pokoju, ale niczego nie dostrzegam... chociaż nie... ściany... tak, ściany... jakby... delikatnie... śnieżą (?)... sekunda intelektualnego (sic!) wysiłku i... wszystko jasne... jebane ROZTOCZA... popierdalają po ścianach, po pościeli... pieprzone robactwo jest wszędzie... to one robią taki rejwach. Jebany tupot tysięcy, miliardów małych pieprzonych nóżek!
Z westchnieniem bezsilności pozwalam opaść uniesionej powiece. W tym samym momencie czuję na piersi jakiś ciężar. Ponownie unoszę powiekę. Tuż przy moim oku widzę mordę jednego z kotów. Zorientował się, że nie śpię i na niego patrzę. Powoli, bardzo powoli otwiera pysk i słyszę niskie, basowe i bardzo długie miauknięcie. Jezu – myślę sobie – dlaczego koty miauczą w zwolnionym tempie? Baterie im się kończą?
Z wolna dociera do mnie straszna prawda. Te kilka piw wczoraj... najwyraźniej było ich raczej kilka więcej aniżeli kilka mniej. Zrezygnowany zwlekam się z łóżka. Słyszę przeciągłe skrzypienie sprężyn. Zwykle nie mam wątpliwości, że to łóżko skrzypi, ale dziś... założyłbym się, że skrzypię ja. Krokiem klasycznym, czyli nie odrywając stóp od podłoża, dowlokłem się do kuchni, gdzie opróżniłem butelkę izotonika...
Usiadłem i zacząłem się z przerażeniem zastanawiać, jak ja dziś na rower wsiądę... jak przejadę ten dystans, który obiecałem Kocuriadzie, i na który ustawiliśmy się z Lemurem i Lobotomikiem. Zmusiłem się do śniadania. Wlałem w siebie kawę, choć wiedziałem, że bezpośrednio po jej wypiciu będę cierpiał jeszcze bardziej. Potem dopadło mnie katatoniczne osłupienie, z którego po bliżej nieokreślonym czasie wyrwał mnie sms od Lemura i Lobotomika. Okazało się, że ich także kac przygniótł i nie wygrzebią się spod niego na tyle szybko, by dojechać w umówione miejsce spotkania, więc ze wspólnego kręcenia nici. Niestety, na spotkanie z Kocuriadą nie musiałem nigdzie dojeżdżać. A w głowie nadal bajzel. Roztocza nie dość, że się nie uspokoiły, to jeszcze jakby zaczęły ze sobą głośno rozmawiać... po węgiersku. Na szczęście uspokoił się żołądek, a nawet zaczął domagać się dla siebie zajęcia. Poszedłem do kuchni, nakarmiłem bestię i... poczułem się lepiej. W samą porę, bo Kocuriada zaczęła już przypominać mi o wszystkich koniecznych przygotowaniach do przejażdżki. Uporałem się więc kolejno z poranną toaletą, przełożeniem pedałów z Kony do Jakubka, doborem rowerowej garderoby i... mogliśmy ruszać.
Założenia były takie, by korzystając z pogody nawinąć stówkę w niespecjalnie forsownym tempie. Skazany jak zwykle podczas jazd z Kocuriadą na rolę gregario, postanowiłem poprowadzić ją prawie taką samą trasą, jaką przejechałem samotnie jakieś 10 dni temu. Obiecałem sobie jedynie zmodyfikować jej końcówkę, by nie skazywać nas na powrót krajową 14-ką.
Ruszyliśmy zatem w stronę Ozorkowa, zawierając na tym odcinku sojusz z wiatrem i kręcąc nieco asekurancko, świadomi, że kiedy przejedziemy ten fragment trasy, będziemy zmuszeni wypowiedzieć wiatrowi wojnę. Skurczybyk znów gdzieś wygrzebał zimniejsze powietrze. Na szczęście, słońce pławiło się leniwie w doskonale błękitnym basenie nieba. Póki co, staramy się więc nie myśleć o chłodnych podmuchach i chłonąć wrażenia jak gąbka wodę.
Zaraz po tym jak ruszyliśmy, na końcu długiej prostej dostrzegamy miedziano-rudego kundelka. Pinczero-ratlerkowato-podobny psiak tarza się w czymś z perwersyjną lubością. Kiedy się zbliżamy, ucieka, i okazuję się, że źródłem jego rozkoszy jest... rozjechana na środku drogi żaba... o w mordę... niby niegroźny kundelek, a jaki zbok... nie dość, że gustuje w innych gatunkach, to jeszcze nekrofil. Natura jest jednak potworna. Tak czy siak, przy takich upodobaniach kundel ma o tej porze roku istny raj. Setki, tysiące żabich kamikaze w ślepej pogoni za orgazmem pakują się pod koła samochodów i stopy sadystycznych bachorów. Ropuchy są wszędzie. Na poboczach, na środku drogi, tuż przy jej krawędzi. Skaczą, stoją bezmyślnie wpatrzone w jeden punkt, albo pieprzą się ekshibicjonistycznie, włażąc jedna na drugą. Efekt? Drogi upstrzone są żabimi zwłokami. Miejscami wyglądają, jakby były nimi wybrukowane.
W Ozorkowie zatrzymujemy się tylko na chwilkę, bo miasto raczej nie wybija się w żaden sposób ponad pozostałe tej wielkości miejscowości w województwie. Zorganizowane jest wokół głównej ulicy, której oś zamyka z jednej strony rynek, a z drugiej klasycystyczny kościół. Drzewa wzdłuż tej alei barbarzyńsko wykastrowane z konarów straszą ogołoconymi pniami. Jak mocno zepsute i wykruszone zęby. Chodnik wyłożony niby nową kostką, część kamienic odmalowana, ale... wszystko jakieś przysyfione i po prostu zaniedbane.
Za Ozorkowem dostajemy boczny wiatr, ale mimo to udaje się utrzymać równe tempo. Docieramy do Modlnej i pokazuję Kocuriadzie kościółek odkryty podczas mojego poprzedniego przejazdu tą trasą.

Park and Pray... © Dawko


Kilka kilometrów dalej mijamy starą rozpadającą się chałupinę. Spod brakujących dachówek przeziera tajemnicza czerń strychu. Okna z poszczerbionymi resztkami brudnych szyb zabite są jakimś paździerzem. Poczerniałe, wypaczone deski ścian ledwie ze sobą razem wytrzymują i widać, że chatce niewiele już pozostało.

Jest tylko grzyb i robak... i bezwstydna świeżość kocuriadowego Jakubka © Dawko


Obok stoi oczywiście nowy dom. Z czerwonej cegły... większy... i doskonale bezpłciowy. Pewnie jest wygodniejszy i cieplejszy, ale każe za to płacić zgodą na swoją bezkompromisową szpetotę.
Po tym spotkaniu oko jakoś mi się uwrażliwia (a raczej fiksuje) i co rusz widzę stare, rozpadające się chatynki obok których, za którymi, na których wyrastają paskudne nowotwory budownictwa wiejskiego. Starych chat nikt nie remontuje. Nikt nie robił tego wtedy, kiedy miało to jeszcze sens, więc tym bardziej nie robi się tego teraz, kiedy restauracja takiej chatynki oznaczałaby w istocie jej postawienie od nowa. W Polsce domów się nie używa. W Polsce domy się zużywa. I kiedy się zużyją, kiedy się przetrą jak skarpetki albo spodnie, stawia się nowe. Na ogół – niestety – koszmarne.
Jasne, na całym świecie powstają nowe budynki. W tzw. cywilizowanej części świata próbuje się jednak zminimalizować konsekwencje tego stanu rzeczy dla dotychczasowej zabudowy. W Polsce (przynajmniej w tej centralnej) dotychczasowa oznacza tymczasowa.
Jest w tym jakaś aberracja, jakieś wypaczenie idei domu, który powinien być przecież czymś stałym, niezmiennym. Powinien stwarzać kojący miraż stabilności, chroniąc przed nieustannym korowodem zmienności – narodzin, starzenia się, śmierci. Dom powinien być wieczny.
Takie myśli kołatają mi się w skacowanym łbie, gdy docieramy do Gieczna. Musimy walczyć z coraz mocniejszym wiatrem, ale mimo to Kocuriada trzyma się dzielnie. W ogóle wygląda bardzo dobrze (zawsze tak wygląda, ale dziś mam na myśli kondycję). Cały czas skoncentrowana. Ciągle szuka za moimi plecami pozycji, która dawałaby jej najlepszą osłonę od wiatru. Kręci swobodnie, bez szarpaniny, utrzymując równe tempo. Nie traci dystansu na nielicznych i niewielkich na tym odcinku podjazdach. Na jej twarzy nie widać żadnych oznak wysiłku. Jakby to była rekreacyjna dyszka. Tymczasem mamy już w nogach sześć dyszek.
Za Giecznem po polach sfora psów goni wiatr (a raczej sukę). Obserwujemy je bacznie, ale na szczęście nie wykazują żadnych oznak zaintereswania naszą obecnością. Nie decydujemy się jednak, żeby się zatrzymać, choć rośnie w tym miejscu całkiem fajne drzewo. Bliźniaczy (a może nawet potrójny) osobliwie powiginany pień wyrasta samotnie pośród pól i rozpina parasol swoich konarów. Coś jakby polska wersja Joshua tree. Cóż... będzie musiało poczekać na swoją fotograficzną szansę.
Docieramy do Kwilna, które ostatnio wydało mi się na wjeździe biedne, ale i odrobinę urzekające. Nie wiem, czy to zasługa kaca (który, szczerze mówiąc, już mi odpuścił), ale dziś z tego uroku nie pozostała nawet rzeczona odrobinka. Wieś wygląda, jakby jakiś tydzień wcześniej przechodził tędy front. Walące się drewniane chaty poprzetykane są naprzemiennie jakimiś ruderami, ruinami starych gospodarstw i nowszymi budynkami, z których każdy jest ohydny i każdy niewykończony. Uciekamy stąd i w niedługim czasie docieramy do Gozdowa, gdzie przez moment potrzebny na skonsumowanie batonów i banana obserwujemy brykającego radośnie konia, który galopując w tę i z powrotem po swoim wybiegu radośnie-głupawym rżeniem witał wiosnę.
W Gozdowie uznajemy, że sekwencja miejscowości o tak oryginalnych nazwach jak Wrzask, Ciołek i Osse zasługuje na odwiedziny. Mijamy więc wymienione wsie, docierając do Koźla, z którego ruszamy nie do Strykowa (jak zrobiłem to ponad tydzień temu), lecz do Bratoszewic. Niemal natychmiast okazuje się, że władowaliśmy się na jakiś wyrób drogopodobny. Po asfalcie pozostało w tym miejscu jedynie wspomnienie. Jezdnię zdewastował dodatkowo ciężki sprzęt z pobliskiej budowy A1. Rzekomo asfaltowa szosa okazuje się więc w istocie odcinkiem pokonanym w terenie. Dopiero tuż przed Bratoszewicami, a właściwie już w ich administracyjnych granicach, sytuacja się poprawia.

End of the tunel... © Dawko


W Bratoszewicach w rozległym parku niszczeje okazały pałac, którego bryłę widać z przecinającej wieś drogi krajowej nr 14. Sam park też zresztą niszczeje, bo po wojnie komuniści wpadli na pomysł przekształcenia szlacheckiego folwarku we wzorcowy PGR. W parku tuż obok pałacu wybudowali szkołę a trochę dalej stadion lekkoatletyczny. Długofalowym skutkiem tych zabiegów okazała się dewastacja wszystkich obiektów. Jako dzieciak byłem w Bratoszewicach na obozie sportowym. Był chyba 1988 rok i mieszkaliśmy w internacie, obok którego znajdowało się nie istniejące już dzisiaj boisko (tzn. bramki nie istnieją, bo sam plac wciąż jest). Któregoś dnia, wczesnym rankiem na boisko wjechały dwie, wojskowe rosyjskie ciężarówki i na samym środku boiska stanęła wysoka na jakieś 10m antena. Bratnia armia zadbała w ten sposób o nasze bezpieczeństwo, utrudniając zarazem treningi. Cóż... sprawność bojowa socjalistycznego obozu miała wyższy priorytet niż sprawność na obozie sportowym. Dziś po socjalistycznych mrzonkach pozostały kruszejące tynki, a po drugiej stronie szosy można sobie kupić mieszkanie w nowowybudowanym bloku bez obawy, że któregoś ranka zobaczy się pod oknem ciężarówki rosyjskiej armii.
Z Bratoszewic ruszyliśmy przez Nowostawy do Strykowa i dalej przez Dobieszków do domu. Wiatr na początku upierdliwy, potem nieco odpuścił i jechało się całkiem przyjemnie. Owszem, byliśmy już podmęczeni, ale cały dystans znieśliśmy na tyle dobrze, że dojeżdżając do domu oboje doszliśmy do wniosku, że wystarczyłoby wyjechać dziś trochę wcześniej, żeby spokojnie nawinąć 125-150 kilometrów. No cóż... może w następny weekend...

Dane wyjazdu:
103.70 km 3.00 km teren
03:59 h 26.03 km/h:
Maks. pr.:50.23 km/h
Temperatura:
HR max:171 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Don’t follow the signs, they're all misguiding

Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 01.04.2011 | Komentarze 3

Wróżki od pogody nie pozostawiały większych złudzeń co do aury pierwszego dnia kwietnia. Całkiem na serio, czyli wbrew prima aprilisowej tradycji, przepowiedziały deszcz i wiatr w porywach do 70 km/h. Słowem, średnio rowerowa pogoda. Jaskrawo słoneczny i ciepły ostatni dzień marca domagał się zatem, by wykorzystać go do cna. Zresztą, szczerze mówiąc, zaplanowałem go wykorzystać w ten sposób zanim jeszcze dotarły do mnie pogodowe prognozy na następne dni. Po wczorajszym wymęczeniu mięśni na górkach i przejażdżce z Kocuriadą, zamierzałem nawinąć nieco większy kilometraż w tlenie, w tempie nie tyle może rekreacyjnym, ile – powiedziałbym – podróżnym (czyt. wyprawowym).

Przy śniadaniu pozwalam, by na krótko przygniótł mnie dylemat czym jechać. Rozstrzygam go razem z ostatnią łyżką owsianki i wybieram zaniedbywaną przez ostatnie kilka dni Expert-kę. Ruszam na północ, w kierunku Dmosina, do którego dojeżdżam przez Wolę Cyrusową i Lubowidzę. Pogoda wręcz rozpieszcza. Nie jest ani za ciepło, ani zimno. Winszuję sobie, że założyłem spodenki ¾, epatując świat niewątpliwie powalającą urodą mych jakże męskich łydek.

Mijam Lubowidzę i wjechawszy na niewielkie wyniesienie, przecinam budowę autostrady. Jej wytyczonym już szlakiem pędzą konwoje pomarańczowych i żółtych wywrotek, wzbijając za sobą tumany kurzu. Docieram do Dmosina i widzę, że roboty rzeczywiście nabrały tempa. Droga jest zamknięta i wytyczono objazd. Zresztą termin „objazd” jest tutaj wyjątkowo nieprecyzyjny, bo jest to raczej przejazd przez teren budowy. Próbuję z niego skorzystać, ale z naprzeciwka nadjeżdża traktor ciągnący jakiś beczkowóz, a za nim tir. Nie chcę wypinać się z pedałów, więc korzystając z faktu, że oba pojazdy ślimaczą się na betonowych płytach, postanawiam wstrzelić się między nie. Jedno mocniejsze depnięcie i wskakuję za ciągnik. W tym samym momencie orientuje się jednak, że z ciągniętego przezeń beczkowozu leją się strumienie wody. Najwyraźniej drogi na budowie są polewane, aby zminimalizować wzbijanie się kurzu i nanoszenie przez wyjeżdżajace stąd wywrotki syfu na normalne drogi. W ostatniej chwili odbijam gwałtownie by nie wjechać wprost pod ten prysznic, ale i tak trochę kropel mnie sięga. Sunący za ciągnikiem facet w ciężarówce patrzy na mnie z rozbawieniem i chyba z sympatią, kiedy tuż przed nim przeciskam się na drugą stronę drogi i ruszam w przeciwnym kierunku.

Przed sobą widzę wielki kafar, wbijający olbrzymie pale w najwyraźniej nie dość stabilny w tym miejscu grunt. Wokół niemrawo kręcą się robotnicy, wykonujący sekwencje tych samych, powtarzalnych czynności... jak w transie. Przy rytmicznym, monotonnym akompaniamencie pracującego kafara wygląda to na jakąś współczesną wersję plemiennych, rytualnych tańców. Gdyby była noc, a wokół płonęły wielkie ogniska, możnaby zupełnie ulec temu wrażeniu.

Wyjeżdżam z budowy, o czym najpierw informuje mnie koniec drogi z płyt, która doprowadza mnie do starej asfaltowej szosy, a co potem potwierdza jeszcze tabliczka z napisem „Koniec objazdu”. Niestety, jakieś 50 m dalej znów widzę tabliczkę z napisem „Objazd” i strzałką sugerującą, że powinienem skręcić w lewo. Problem w tym, że tuż za tabliczką jakiś geniusz ustawił znak... zakazujący skrętu w lewo. Nie przestając kręcić, analizuję przez moment sytuację. Postanawiam zignorować informacje o objeździe i pojechać prosto – jak się okaże, całkiem słusznie, bo jeśli nawet na drodze prowadzono w tym miejscu roboty uzasadniające konieczność objazdu, to już dawno je zakończono.

Wspinam się na niewielkie wyniesienie. Droga skręca i ustawia mnie bokiem do wiatru, który jednak nieszczególnie przeszkadza. Jadę grzbietem niewysokiego garbu, podziwiając widoki po jego obu stronach. Pola jak okiem sięgnąć. Gdzieniegdzie tylko majaczy jakiś domek, czy słup z linią przesyłową. Jedynie granica horyzontu pogrubiona jest rzęsą równiutko rosnących drzew. Prawie jak step.

Koncentruje się bardziej na tych widokach, niż na kręceniu, kiedy w pewnym momencie zrównuje się ze mną jakiś niemiłosiernie usyfiony pick-up. Zza szyby szczerzy się skośnooki gość, machając przyjacielsko. Przypominają mi się reklamy z dwoma eskimosami „surfującymi po sieci” i parskam śmiechem. Odpowiadam na pozdrowienie. Pick-up przyspiesza i po chwili znika mi z oczu. Najwyraźniej przedstawiciele „chińskiego kontyngentu” najętego do budowy autostrady.

Wjeżdżam do wsi. Nie do jednej, ale do kilku, które ze sobą graniczą, tak że o zmianie miejscowości informują jedynie tablice z ich nazwami, a nie koniec lub początek zabudowań. Wsie mają typowe dla tych terenów „założenie urbanistyczne”: po jednej stronie szosy zabudowania mieszkalne i gospodarcze, po drugiej pola. Z tego schematu wyłamuje się tylko stara, posępna stodoła, która wyglada nie jakby ją ktoś pobudował, ale raczej jakby ją porzucił pośród pól. Rzucam okiem na drugą stronę szosy i niemal naprzeciwko stodoły widzę stary, zrujnowany, ziemiański dworek, do którego prowadzi zachwaszczona aleja. Słońce wysoko, powietrze wręcz naelektryzowane tą optymistyczną, wiosenną jaskrawością, a mimo to dworek i stodoła mają w sobie coś posępnego i złowrogiego. Przystaję więc, żeby spróbować złapać tę atmosferę, ten kontrast.

Evil barn... Do you know where are your kids playing? © Dawko


Hounted house... czyli upiory ziemiaństwa © Dawko


Ruszam dalej na Bobrową i Chlebów. Fajna szosa, która swoją szerokością przypomina niemieckie ścieżki rowerowe raczej aniżeli drogi dla aut, wbija się najpierw w las, po czym lekkimi łukami wyprowadza na otwartą przestrzeń.

Expert-ka gotowa do strzału © Dawko


Wyjazd z lasu jest jak zapalenie światła w ciemnym pokoju. Różnokolorowe paski pól wiją się leniwie i lekko fałdują, a perspektywę z każdej strony domykają drzewa. Krótki i w miarę intensywny podjazd i wjeżdżam do Chlebowa. Chlebów odtwarza, ale i wzbogaca schemat wcześniejszych wsi: zabudowania po jednej stronie drogi, po drugiej jednak nie tylko pola, ale i sady. A pośród drzew owocowych garby małych ziemianek (nie mieszkanek ziemi, ale wkopanych w ziemię piwnic). Front każdej ziemianki to murowana ściana z maleńkim drzwiczkami. Przypominają nory Hobbitów.

Za Chlebowem wszystko jest święte. Najpierw święte jest po prostu Święte, potem są Święte-Laski (bez sensu... wiadomo przecież, że największy pożytek z lasek jest wtedy właśnie, kiedy nie są święte), a w końcu Święte-Nowaki (...hm... znałem paru Nowaków, ale – z całym szacunkiem – żaden na świętego mi nie wyglądał...). Przez całą tę terra sancta przejeżdża się, sunąc fajniutkim zjazdem (choć asfalt najlepsze czasy ma już za sobą), by tuż przed Makowem wdrapać się na dwa względnie krótkie, ale za to dość sztywne garby. W międzyczasie nieśmiało zaczął o sobie przypominać żołądek, więc w Makowie zatrzymuję się pod sklepem. Wrzucam w siebie węglowodany zarówno w postaci stałej, jak i ciekłej i po króciutkim odpoczynku ruszam na Godzianów, a dalej przez Kawęczyn i Drzewce docieram do Lipiec Reymontowskich. Po zmianie kierunku wiatr zaczyna jednak troszkę przeszkadzać. Mimo to jedzie się znośnie, bo lekko pofałdowany teren na podjazdach osłania nieco od podmuchów, a na zjazdach grawitacja czyni walkę z nimi troszkę łatwiejszą. Mijane miejscowości, jak większość polskich wsi, nie są szczególnie urokliwe, ale droga wijąca się między niewysokimi wzniesieniami ze wszystkich sił stara mi się to wynagrodzić. Nie bez powodzenia. Co chwila wspinam się na jakiś pagórek, z grzbietu którego rozciaga się całkiem przyjemny widoczek. Co i rusz zakręt. Zjazd i podjazd. Gdyby rzucić między te wzniesienia kilka jezior, wyszłaby z tego taka softowa wersja Mazur dla ubogich.

Między Drzewcami a Lipcami wdrapuję się na długi, choć nieszczególnie stromy podjazd. Kiedy dojeżdżam do wypłaszczonego szczytu i podnoszę oczy, na skraju jezdni widzę stado saren przymierzające się do przejścia na drugą stronę. Spostrzegają mnie i dwie z nich przeskakują przez szosę, a pozostałe pierzchają w przeciwnym kierunku. Wyciągam aparat, ale nie ma czasu na koretkę ustawień, a poza tym zbyt długo zastanawiam się, którą część rozdzielonego stada fotografować i szansa na zdjęcie przepadła.

W Lipcach nie ma nic ciekawego. Jeśli ktoś szuka reymontowskich i quasi-skansenowych klimatów, znajdzie je prędzej w Siciskach (zwłaszcza na zachodnim skraju wsi), które mija się, dojeżdżając do Lipiec od zachodu. Ja natomiast, nie tracąc czasu, skręcam na południe w kierunku Słupi. Słońce niknie za szarymi chmurami, co na szczęście nie odbija się na temperaturze. Niestety, wiatr znów dokucza mocniej, ale właściwie cały odcinek do Słupi mam z górki (poza dwiema niewysokimi hopkami), więc nie ma tragedii. Niemniej jestem już po 70 km i zaczynam odczuwać zmęczenie. Widoki już tak nie cieszą, podjazdy i walka z wiatrem kosztują więcej.

Do Krosnowej wpadam akurat wtedy, kiedy dzieciaki wychodzą ze szkoły. Wsiadają na swoje mark(et)owe, zdezelowane rowery i próbują się ze mną ścigać. Przez kilkadziesiąt metrów jadę więc w małym peletonie, przy akompaniamencie niemiłosiernie skrzypiących łańcuchów, strzelających korb, bezlitośnie katowanych przez ambitnych gówniarzy, którzy rozpaczliwie walczą, żeby utrzymać moje tempo. Odpadają jeden po drugim, jak liście jesienią i znów jadę sam.

Zatrzymuję się w Kołacinie, żeby zjeść banana. Kołacin to właściwie jedno skrzyżowanie, stacja benzynowa, stary, drewniany i wciąż pracujący młym (jeden z dwóch w tej miejscowości... zdjęcie drugiego, popadającego niestety w ruinę, już na blog wrzuciłem) i budynek straży pożarnej, na którym widnieje data 1859. Gdyby zadbać o dwa najstarsze obiekty (młyn i budynek straży) oraz ich otoczenie (zieleń, nawierzchnia chodników, jakieś ławki, śmietniki) wieś mogłaby mieć sporo uroku, tym bardziej, że położona jest tuż nad rozlewiskiem Mrogi. Niestety, młyn obudowano z jednej strony arkuszami blachy falistej i dwoma koszmarnymi silosami, a do budynku straży, który prosi się o remont, przyklejono ohydny, sześcienny koszmarek z oddziałem jakiegoś banku. Efekt jest typowy dla naszego kraju: zasyfione, brzydkie miejsce bez uroku i charakteru. Przez skrzyżowanie monotonnie suną ciężarówki, a pod spożywczakiem faceci z okolicy wykorzystują jedyny znany sobie sposób, by znieczulić... bóle egzystencjalne... a może po prostu zwalczyć nudę życia na prowincji?

Wyruszam z Kołacina w stronę Grzmiącej, do której docieram przez Bielanki. Wczołguję się na spore wyniesienie i jadąc jego odkrytym, nieosłoniętym grzbietem, mocno odczuwam siłę wiatru. Górek nie biorę już z takim animuszem jak na początku dystansu, a i zmysł obserwacji mi się przytępia. Przez Jaroszki i Moskwę docieram do krajówki między Łodzią a Rawą Mazowiecką i skręcam w stronę tej pierwszej. I jak zwykle gdy wpakuję się na taką drogę z naprzeciwka zaczyna się jakiś pieprzony festiwal ciężarówek. W moim kierunku nie jedzie żadna. Za to w przeciwnym tylko ciężarówki. Jakby wszyscy się z osobówek przesiedli. Całe konwoje ciężarówek, całe rodziny ciężarówek (tatuś tir, mamusia cysterna, i pieprzone bachory dostawczaki) budują przede mną jebany, chiński, wielki mur powietrza. Na szczęście muszę się przez niego przebijać tylko przez jakieś 7 km. Potem już jedynie króciutka rozjazdówka i zmęczony dobijam do domu. Ok. – myślę sobie – jutro może padać.

Dane wyjazdu:
101.02 km 2.00 km teren
04:20 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:WHEEL-uś

Your lows will have their complement of highs

Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 4

Wstałem dziś rano i drżącą ręką odsłoniłem okno. Wiadomo, zima ma wydać swoje ostatnie pierdnięcie swój ostatni oddech. Wszystkie media od kilku dni o tym mendzą. Zatem z bikerską duszą na ramieniu zerkam przez szyby, a tam... słońce. Suchutkie drogi zalane jaskrawością o najwyższym możliwym stężeniu (taka świetlista wersja spirytusu... wiem, wiem... spirytus sam w sobie też jest... hm... świetlisty... jakby) rozkosznie kłują w oczy. Tym mocniej, że kontrastują z mrokiem zacienionych fragmentów. Tylko drzewa znów się gną, niemiłosiernie targane wiatrem. Nie tylko go widzę, ale i słyszę, kiedy dudni w kominach wentylacyjnych. Nie umiem się tym jednak dłużej przejmować. W nastroju brykającego źrebaka, który już czuje, że będzie dziś wypuszczony na wybieg, ruszyłem, wesoło pląsając, do kuchni i zaaplikowałem sobie węglowodanowe megaśniadanie. Potem jeszcze kontrolne szperanie po pogodowych portalach, konfrontowanie i weryfikacja informacji, ustalanie kierunku wiatru no i oczywiście planowanie trasy. A wszystko to w boskich oparach kofeinowego naparu. Cudowny początek cudownego dnia.

Ponieważ wczorajsze górki pozostawiły po sobie mleczanowe wspomnienie w mych udach, postanowiłem, że dziś będzie spokojnie, wytrzymałościowo, troszkę turystycznie. Tym bardziej, że wobec przymusowego rozbratu z Expert-ką, musiałem odkurzyć bądź co bądź statecznego już Wheel-usia. Wykombinowałem, że zacznę pod wiatr, zupełnie z nim jednak nie walcząc. Ruszyłem więc w stronę Ozorkowa przez Zgierz i Grotniki. Konsekwentnie realizowałem „założenia taktyczne” i w pewnym momencie skonstatowałem zdziwiony, że przebijanie się przez pędzące w przeciwnym kierunku masy powietrza wcale nie musi być jakoś szczególnie męczące. Co prawda, dzieje się to kosztem prędkości. Ale jeśli tylko okiełznać swoje ambicje odnośnie tego parametru, można sobie trochę mrówczo a trochę żółwio z wiatru kpić.

Tak czy owak (yes wether ov’yes, jak mawiają Anglosasi), jechało się zaskakująco łatwo, lekko i przyjemnie. Łagiewnik prawie nie zauważyłem. Przez Zgierz przemknąłem, patrząc z pewnym żalem na drewniane, chyba tkackie chatki, z których większość naznaczona już jest piętnem skazanych: uginają się pod ciężarem tablic z napisami „Do wyburzenia” albo „Grozi zawaleniem”. Zgierz to w ogóle jest miejscowość w pewnym sensie „modelowa”. W typowy dla mniejszych miast sposób mieszają się tu relikty starego porządku i wątpliwej jakości symbole konsumpcjonistycznego raju. Spore, wyraźnie niedoinwestowane kwartały poprzetykane są nijakimi cielskami marketów i nowoczesnych stacji benzynowych. Budynki niegdysiejszych fabryk rozpaczliwie próbują się odnaleźć w swych nowych funkcjach. Godzą się na nachalny makijaż hurtowni, fitness clubów, salonów piękności, nim ostatecznie popadną w ruinę. Oczywiście w największych miastach rzeczy mają się podobnie. Tam jednak powstają także swego rodzaju enklawy, świątynie transformacji, brave new worlds, które swoją krzykliwą fasadą przynajmniej na chwilę maskują wszechobecny syf. Poza tym Zgierz jest „modelowy” także pod innym względem. Jeśli ktoś chce się przekonać, co oznacza bliskość Warszawy dla Łodzi, może się przejechać do Zgierza, by zrozumieć, co dla tego ostatniego oznacza sąsiedztwo miasta włókniarzy. Przy uwzględnieniu oczywistych proporcji mechanizmy ogólnego drenażu pozostają chyba podobne.

Wydostaję się ze Zgierza i odbijam na Grotniki. Wiatr przeszkadza troszkę mocniej, na co cichymi jękami zaczyna się skarżyć prawy pedał. Staruszek, po ponad dziesięciu latach eksploatacji popiskuje już, że ma dość, że to była jego ostatnia zima. Na przejeździe kolejowym w Jedliczach w króciutki dialog wchodzi z nim szarpana ręką wiatru struna trakcji kolejowej. Chwilę później wbijam się w las i bez najmniejszej ingerencji z mojej strony tempo rośnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez moment walczę z sobą, by nie wykorzystać tej sytuacji jako okazji do jakiejś tempówki. W końcu ma być rekreacyjnie. W panice sięgam więc do kieszeni i wyciągam aparat. Kręce korbami swobodnie i ulegając syndromowi japońskiego turysty zaczynam strzelać co popadnie. Niestety, po wyjeździe z Grotnik (Grotników?) atmosferę sielanki najpierw nadwątlają stosy śmieci po obu stronach jezdni. Zaraz potem kończy się las a z nim znika sielanka: wpadam na wiadukt nad A2, na którym wymieniam pozdrowienia z jadącym z naprzeciwka bikerem, i do samego Ozorkowa znoszę szaleństwa wiatru, ćwicząc się w stoicyzmie.

Za Ozorkowem wreszcie mogę odzyskać od wiatru to, co mi do tej pory zabrał. Wyjeżdżam drogą na Stryków, która stanowi teraz przedziwną przeplatankę wyremontowanych i niemal zupełnie zniszczonych odcinków asfaltu. Prędkość znów bez specjalnych starań z mojej strony błyskawicznie rośnie. Jest ciepło i tak cudownie jasno. Niestety, mój żołądek nie potrafi się tym cieszyć, bo najwyraźniej właśnie zaczął się „wgryzać” we własne ścianki. Przypominam sobie natychmiast o zabranych z domu bananach i zatrzymuję się, widząc miejsce, w którym być może uda się zrobić kilka zdjeć. Zjadam jedną, żółtą, węglowodanową torpedę, zachowując drugą na później i zaczynam króciutką zabawę z aparatem.

Świat zza szprych, czyli oczami bike'era © Dawko


Nie wszyscy zdążyli się załapać na ofensywę na Berlin © Dawko


Dyskretny urok... kruszejących tynków © Dawko


Kadruję właśnie kolejne zdjęcie, gdy na szosie zatrzymuje się biały, stary volkswagen. Zerkam z nad aparatu i nie wierzę w to, co widzę. Na szosie żadnego ruchu, a w samochodzie siedzi jakiś chłop, zapewne z jednej z okolicznych wiosek, i czeka cierpliwie aż skończę, nie chcąc wjechać mi w kadr akurat w momencie, gdy nacisnę migawkę. Pstrykam szybko i dziękuję facetowi. Ten przygląda mi się badawczo i odwzajemnia gest, poczym odjeżdża. Ja też ruszam dalej.

Droga fajnie się wije i wspina na niewysokie wzniesienia, których dzięki sile wiatru właściwie nie zauważam. Przejeżdżam przez mijankę, przy której pracuje ekipa remontująca drogę, i wjeżdżam do Modlnej. Wieś jak wieś: kilka nieciekawych zabudowań, peerelowski pawilon sklepu, pod którym stoi ładny, biały, szosowy Author... i nagle w tym nieciekawym pejzażu prosty drewniany kościółek (po powrocie sprawdziłem, że z XVII wieku). Cały pochylony, jakby ze zmęczenia. A może to przygnębienie? Przylega do niego niczym narośl jakaś murowana, zdaje się, że barokowa kaplica i przekrzywiony kościółek wygląda jakby chciał się od niej odsunąć. Przed nim kilka rzędów podłużnych, przykrytych czarną folią przedmiotów. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak trumny, albo ciała tragicznie zmarłych, może poległych, ale to tylko zainstalowane na powietrzu ławki, zabezpieczone na zimę.

Zostawiam ten obrazek za sobą i skręcam na Gieczno. Wiatr smaga mnie teraz z boku, ale niespecjalnie przeszkadza. Dobijam do kolejnej wsi, wokół której widziane z daleka szeregi ciasno ustawionych tuneli foliowych z powodzeniem udają małe jeziora. Po kawałku pola sunie traktor i wokół roznosi się ostra woń nawozu oraz krzyk chmary krążących nad ciągnikiem ptaków. Wrzeszczą tak, że wystarczyłoby zamknąć oczy, by uwierzyć, że jest się nie w centralnej Polsce, tylko gdzieś nad morzem. No może gdyby nie ten zapach. Droga skręca i znów wieje w plecy. Błyskawicznie dojeżdżam do Gieczna i sunę dalej do Kwilna. Kwilno wygląda na bardzo biedną, ale przez to nie pozbawioną uroku wieś. Wjeżdżając do niej od strony Gieczna widzi się co chwila jakieś wciąż jeszcze zamieszkałe drewniane chatynki, których spodziewać by się można raczej w skansenie. Gdzieniegdzie tylko straszy betonowy koszmarek jakiegoś bogatszego gospodarza. Niestety, później te proporcje się zmieniają. Pojawiają się jakieś zrujnowane (post-pegeerowskie?) zabudowania, zdewastowana zlewnia mleka, na poboczu walają się śmieci.

Uciekam z Kwilna korzystając z przychylności wiatru. Mimo że w międzyczasie pożarłem już drugiego banana, w brzuchu szaleje pustka większa niż w głowie dresa. Co prawda, noga wciąż podaje, ale wiem, że jeśli zignoruję żądania żołądka, prąd może się skończyć w każdej chwili. A najpewniej stanie się to wtedy, kiedy będę najbardziej sił potrzebował: na jakimś podjeździe albo na odcinku przy przeszkadzającym wietrze. Na szczęście docieram do krzyżówki w Gozdowie, na której widzę sklep. Wpadam do środka ledwie się powstrzymując, by nie ryknąć niczym drapieżnik szukający ofiary. Wystarczy mi sekunda na zlustrowanie asortymentu i dostrzeżenie rogala wręcz monstrualnych rozmiarów. Rogal obleśnie ocieka lukrem, a do tego ma w sobie coś, co pozwala mi sądzić, że jest nadziewany jakimś serem czy innym budyniem. Bez zbędnych ceregieli żądam wydania rogala. Oczywiście nie odmawiam uiszczenia należności. Nim wyjdę, dostrzegam jeszcze równiutkie rzędy flaszek z Powerade’em i wiem, że jestem uratowany. Wychodzę przed sklep i stojąc w słońcu chciwie pochłaniam rogala (faktycznie, nadziany budyniem), popijając Powerade’em. Zerkam leniwie w prawo, zerkam w lewo i widzę drogowskaz na Wrzask... hm... ciekawe jak się nazywa mieszkaniec wsi Wrzask – zaczynam się zastanawiać... może Krzykacz? Podjeżdża gimbus, z którego wysypuje się kilkoro dzieciaków. Rzucają „dzień dobry”, przypatrując mi się ciekawsko, a nawet wścibsko, poczym rozchodzą się w trzy strony świata wyznaczone przez drogi tworzące krzyżówkę. Odprowadzam je współczującym spojrzeniem, bo wyobraziłem sobie jak to musi wyglądać zimą. Kończę rogala i Powerade’a. Jeszcze tylko pełen skruchy telefon do Kocuriady, że jestem przed Strykowem, więc prawdopodobnie nie zdążę z obiadem przed jej powrotem i mogę ruszać w drogę.

Pierwsze kilometry są straszne. Wiatr wieje z boku, a co gorsza, nawiał jakieś ciemne chmurska, odcinając świat od słońca, w rezultacie czego nie mogę się zagrzać. Dygotając przejeżdżam Koźle, gdzie jakiś megaloman wpadł na pomysł przerobienia zagrody na pieprzony pałac (Cygan jakiś?). Dopiero po kolejnych 5-7 kilometrach, ponownym wyjściu słońca i ustawieniu się znów plecami do wiatru udaje mi się uwolnić od uczucia zimna.

Wjeżdżam do Strykowa. Rzut oka na licznik i już wiem, że wracając tak, jak planowałem (czyli przez Sierżnię, Skoszewy, Byszewy), skończę na jakichś 95 kilometrach... hm... głupio trochę, żeby piątki brakło do stówki – myślę sobie. Szybki przegląd dostępnych opcji i decyduję się wracać krajową 14. Co prawda, w huku blachosmrodów i w towarzystwie całych stad ciężarówek, ale prawie na całym odcinku jest pas awaryjny... no i setka powinna pęknąć. Wyjeżdżam ze Strykowa i znów dostaję zimnym powietrzem w bok. Niestety, teraz już nie tylko chłodzi, ale i ewidentnie przeszkadza. Po drodze co chwila jakaś hopka, którą wiatr i kilometry w nogach nobilitują niezasłużenie do rangi jakiejś Mont Ventoux. Wykończony docieram do granic lasu łagiewnickiego. Uciekam w Rogach od hałasu tirów, który w międzyczasie zaczął mi przeszkadzać niemal tak samo, jak wiatr i ołów w nogach. Doczołguję się do Wycieczkowej i w końcu znów mogę się wypiąć na wiatr. Stopniowo odzyskuję siły i dotaczam się do domu, ostrząc sobie zęby na wypasiony obiadek... gdybym jeszcze tylko nie musiał czekać, aż go przygotuję.