Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w kategorii

2. Purgatorium <50...100>

Dystans całkowity:935.90 km (w terenie 46.00 km; 4.92%)
Czas w ruchu:37:24
Średnia prędkość:25.02 km/h
Maksymalna prędkość:50.70 km/h
Maks. tętno maksymalne:190 (0 %)
Maks. tętno średnie:163 (0 %)
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:62.39 km i 2h 29m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
54.58 km 0.50 km teren
01:56 h 28.23 km/h:
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Yes I know

Poniedziałek, 13 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 1

Odliczania ciąg dalszy. Już tylko cztery dni do wyjazdu. Z jednej strony można jeszcze pokręcić, z drugiej wypadałoby zacząć się już troszkę oszczędzać. Dlatego ruszam do centrum okrężną drogą, ale za to starannie dobierając trasę pod kątem wiatru i trudności: tam, gdzie wieje mi w twarz mam przeważnie z górki, a tam, gdzie wieje mi w plecy jadę przeważnie po płaskim. Nic więc dziwnego, że kręci się bez większego wysiłku, a mimo to prędkości są przyzwoite. Szybko przebijam się przez wyludnione przedmieścia i docieram do Łagiewnik, w których też nie ma większego ruchu. Na ścieżce mijam bikera, obok którego tytanowymi beżami dumnie lśni Spec... rama oświetlona punktowo przebijającym przez liście słońcem wygląda jak wylegujący się, wielki, dziki kot... skąd ja znam ten rower ?– przemyka mi przez głowę, ale nie mam czasu zatrzymać się na tej myśli, bo oko rejestruje na szczycie pokonywanej właśnie hopki jaskrawą kamizelkę jakiegoś innego bikera i na wpółświadomie zaczynam go gonić... jedzie całkiem przyzwoitym tempem, ale dochodzę go przed końcem ścieżki i wyprzedzam przy niemiłosiernym lamencie jego łańcucha (nigdy nie zrozumiem jak można robić takie rzeczy swoim rowerom).

Zaczyna się miasto, a z nim zaczynają się światła. Mijam piewsze skrzyżowanie i jadąc wąziutkim chodnikiem słyszę, że ktoś jedzie za mną. Zatrzymuję się przed kolejnym skrzyżowaniem, a tuż obok mnie staje widziany kilka minut wcześniej Spec. Procesor w głowie skacze po przechowywanych w pamięci plikach. Kilkadziesiąt sekund dopasowywania obrazów, awatarów, nicków i... jestem niemal pewien skąd znam ten rower i kto go dosiada.

Okazuje się, że przypadkiem wpadłem na Siwego, którego dotąd znałem tylko z BS, a który właśnie pomyka do Andrespola po łożyska. Wspólnie pokonujemy kolejny odcinek, ucinając sobie rowerową pogawędkę. Niestety, jestem już właściwie na miejscu, więc dość szybko musimy ją przerwać.

Po pracy szybki strzał z Lobotomikiem na pocztę... tzn. miał być szybki, ale szacowna instytucja pochłania Lobotomika na dobry kwadrans. Czekam i obserwuję ludzkie mrowie, które we wszystkich kierunkach pokonuje zatłoczone ulice i czuję przemożne pragnienie, żeby stąd zniknąć... rozpłynąć się w powietrzu i zmaterializować ponownie gdzieś daleko stąd.
Lobo wychodzi z poczty i ruszamy na piwko... nasze ostatnie piwko przed wyjazdem... wiem o tym i dobrze mi z tą myślą... na tyle dobrze, że zapominam o przedwakacyjnych zakupach, na które umówiłem się z Kocuriadą... (ech... czy naprawdę każda przyjemność okupiona być musi jakąś przewiną?)... mea culpa.

Dane wyjazdu:
92.30 km 18.00 km teren
03:32 h 26.12 km/h:
Maks. pr.:47.56 km/h
Temperatura:
HR max:186 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Switchblade smile

Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 0

Ostatni weekend przed wyjazdem na Litwę... czyli ostatnia szansa żeby się troszkę sponiewierać... ostatnia okazja co by nogom życie nieco uprzykrzyć, nie odbierając przy tym nadziei na regenerację.

Niebo przykryły przepuszczające słońce, półprzezroczyste chmury, które zrobiły z ziemi wnętrze małej szklarni: jest gorąco, parno i duszno. I tylko wiatr wentyluje nagrzaną puszkę, w którą zmieniła się okolica, porcjami chłodniejszego powietrza z północy. Z jednej strony dobrze... inaczej mielibyśmy tutaj małą saunę... z drugiej, wsiadając na rower, niekoniecznie jest się z czego cieszyć.

Zwykle w takich wypadkach staram się zaczynać właśnie pod wiatr. Kiedy jeszcze nieujechane nogi mają dość siły, żeby się z nim przepychać. Ale dziś, skoro mam się sponiewierać, trzeba skończyć z tym wietrznym kunktatorstwem. W końcu trudno liczyć na to, żeby podczas wyprawy wiatr miłosiernie przeszkadzał mi tylko wtedy, kiedy będę wypoczęty. Ustawiam się więc na początku bokiem do momentami wręcz wściekłych podmuchów. Dojadę tak do kilkunastokilometrowej prostej. Przejadę nią już z wiatrem i w mocnym tempie, by potem – kiedy będę już podmęczony – przebijać się przez las i w kierunku przeciwnym, do tego, w którym pędzą masy powietrza.

Najpierw kilkanaście kilometrów rozgrzewki i przez kolejną dyszkę jadę tak, żeby pulsometr zwariował. Oddech błyskawicznie robi się płytszy i częstszy, a nogi coraz bardziej dojmująco protestują tępym rwaniem. Pęd powietrza wysusza gardło, wywiewając z niego ślinę, która przez kąciki ust spływa obojętnie na brodę... jak u jakiegoś niedorobionego bachora.

Wysiłek redukuje znajomy krajobraz do wąziutkiej kreski asfaltu... niewiele szerszej od przedniej gumy... oczy, jakby spanikowane, skaczą chaotycznie pomiędzy trzema kadrami: metr przestrzeni przed przednim kołem, mostek z licznikiem i pulsometrem, monotonnie pracujące nogi przyspawane do korb... Jednym słowem, uroki jazdy w okolicach progu mleczanowego.

Docieram w ten sposób do Tworzyjanek i dalej już spokojniejszym tempem kręcę w stronę Wągrów. Zwykle odbijam w nich na Koluszki, albo (rzadziej) na Rogów. Jest jednak jeszcze trzecia możliwość: Nowe Wągry. Nie brzmi, co prawda, zachęcająco (któż by chciał nowe wągry?), ale dziś po prostu pasuje mi ten kierunek. Wspinam się więc łagodnym i długim podjazdem na wzniesienie, na którego zboczach rozsypana jest miejscowość.

Nie wiem, czy to kwestia forsownego tempa, ale klimat całkiem zwyczajnej na pierwszy rzut oka wsi, zyskuje nieoczekiwanie nieco surrealistyczny wymiar. Najpierw dostrzegam zsuwającą się leniwie z wzniesienia, na które wjeżdżam, kawalkadę samochodów. Na przedzie czarne bmw (a jakże!) udekorowane (jak i zresztą pozostałe auta) jakimś kwieciem i wstążkami... pierwsza myśl: ślub... nic szczególnego w sumie (chyba że dla nowożeńców)... Auta jadą jednak podejrzanie wolno i kiedy je mijam, dostrzegam, że w każdym siedzą faceci w czarnych garniturach, białych koszulach, czarnych krawatach... wygląda to jak zlot fanów Pulp fiction... Vincent Vega i biała wersja Julesa Winnfielda w conajmniej kilkunastu egzemplarzach każdy... do tego żadnych kobiet... i wszyscy jacyś smutni... mijam tę dziwną kolumnę i sam już nie wiem, czy to ślub, czy może żałobny kondukt...

Zanim jednak podmęczony jazdą umysł ma czas na obróbkę tego widoku, wyrasta przede mną grupa kilku jadących konno osób... większość ma teksańskie kapelusze i wyglądają trochę, jak banda oprychów, która wjechała do spokojnej osady gdzieś na dzikim zachodzie. Mieszkańcy tej ostatniej, wyczuwając zagrożenie, pochowali się w swoich domach... co jakiś czas w jakimś oknie nieznacznie poruszy się tylko firanka...

Mijam kroczące obojętnie konie i powoli zbiliżam się do końca podjazdu. Okazuje się, że wdrapałem się na grzbiet, z którego w każdym właściwie kierunku otwierają się całkiem przyjemne panoramy. Z łagodnych zboczy spływają poruszane wiatrem fale zielonych jeszcze zbóż i żółtego rzepaku. Z oddali przyjacielsko machają do mnie śmigła elektrowni wiatrowych. Muszę tu przyjechać z Kocuriadą... i z aparatem – przebiega mi przez myśl, kiedy kończy się asfalt. Zresztą dokładnie tam, gdzie przewidywała to mapa. Droga jest jednak na tyle dobra, że zmiana nawierzchni w ogóle nie przeszkadza.

Kilka kilometrów dalej znów wjeżdżam na asfalt, który meandruje między starym ziemiańskim majątkiem a czworakami, gdzie zapewne dawniej mieszkali zatrudnieni w folwarku parobkowie, poczym ustawia mnie tyłem do wiatru i wyprowadza na długą prostą.

Spokojnie mijam kilka hopek na jej początku i podkręcam tempo. Na moje polecenia samuraj imieniem Shimano precyzyjnie żongluje ostrzami kasety. Uda ponownie płoną, a percepcja znów się zawęża... z kolejnych 12 kilometrów pamiętam jedynie, że wyprzedziłem jakiś niemiłosiernie styrany i obładowany worami skuter, dosiadany przez wiejską babinę.

Kiedy prosta się kończy, tak jak zaplanowałem, skręcam pod wiatr i wjeżdżam w las, w którym drogi kpią sobie w najlepsze z tego, co na ich temat ma do powiedzenia mapa. Chcąc nie chcąc, przebijam się „na czuja”. Las o tej porze roku pachnie i wygląda obłędnie, więc konieczność „improwizowanej nawigacji” jakoś mnie szczególnie nie martwi. Lawiruję leśnymi duktami pokrytymi tym dziwnym kamuflażem światłocienia, kiedy do mych uszu przebija się jakieś dziwne zawodzenie. Pociąg! – myślę z satysfakcją, bo według mapy w środku lasu miałem przecinać tory kolejowe. Dźwięk jednak dziwnie ewoluuje, zyskuje rytmiczny pogłos i coraz mniej przypomina sygnał lokomotywy. Co to jest? – zastanawiam się i jednocześnie dostrzegam daleko przed sobą coś, czego nie potrafię jeszcze zidentyfikować... czyżby na środku duktu coś wyrosło? W końcu w lesie nie byłoby to znowu takie dziwne... a może jacyś przemyślni fachowcy postawili słup czy inne ustrojstwo?.. mija kilkaset metrów i oko wyławia z gry światła i cieni kształt, który może być tylko człowiekiem. Facet stoi lekko pochylony nad skuterem i coś przy nim manipuluje. Jednocześnie uświadamiam sobie, że to, co słyszę, to jakaś chamska muzyka z jakże wyrafinowanym rytmem typu „umcyk umcyk”, bo skuter wyposażony jest w jakiś przepotężny sprzęt grający, który musi płoszyć wszystko, co żyje w tym lesie.

Mijam kolesia na skuterze i uciekam od tego hałasu. W niedługim czasie rzeczywiście przecinam torowisko. Drogi za nim wysypane są nieubitym tłuczniem, w którym koła miejscami niemal grzęzną, więc tempo spada jeszcze bardziej. Nie wiem, ile czasu tam zmitrężyłem i ile razy pomyliłem drogę, zwiększając sobie przebieg. W końcu jednak wydostaję się z lasu i konsekwentnie siłując się z wiatrem, asfaltami docieram do domu.

Dane wyjazdu:
56.58 km 0.50 km teren
02:16 h 24.96 km/h:
Maks. pr.:45.16 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Pumped up kicks

Środa, 8 czerwca 2011 · dodano: 11.06.2011 | Komentarze 3

Tak zwany świat ma zawsze mnóstwo argumentów... świat rozprasza... świat to bachor, który dopomina się uwagi... skupia ją jak soczewka i rozpieprza jak pryzmat. Ani się obejrzysz, a rowery przykrywa smutna warstwa dwudniowego kurzu. Wyruszam więc odkurzyć Expert-kę na (wz)górkach. Ostatnio podobny zamysł skończył się połowicznym sukcesem... co oznacza, że – zdejmując różówe okulary propagandy sukcesu – wdrapałem się na ledwie połowę z zaplanowanych podjazdów, a pokonywaniu dwu ostatnich towarzyszyły myśli o sporządzeniu ostatniej woli (spalcie mnie, popiół rozsypcie na wietrze... i takie tam).

Nic dziwnego, że dziś zaczynam z większym respektem. Tym bardziej, że po niebie porusza się z wolna wielki celownik granatowych chmur, szukający ofiary dla swych deszczowych pocisków. Na parnych ulicach jeszcze pustki – moment ciszy przed tornadem popołudniowych powrotów do domu. Funduję sobie długą, spokojną rozgrzewkę. Słońca nie widać, ale jest gorąco... gorąco i duszno – powietrze na domami, polami jest nieruchome i wręcz sine... okolica wygląda jak pucułowata twarz gigantycznego dziecka, które wstrzymało oddech.

Zaczynam pierwszy długi, jednostajny podjazd... wskazania pulsu i prędkości zaczynąją się ze sobą ścigać... wiatr trochę pomaga, więc zapinam twardsze przełożenie i błyskawicznie mijam szczyt... teraz dopiero jest gorąco... ale generalnie poszło lekko, łatwo i przyjemnie... na drugim podjeździe podobnie... na trzecim, czwartym i piątym też... dopiero szósty kosztuje mnie troszkę więcej, ale pocieszam się, że teraz wiatr dla odmiany mi przeszkadza... choć z drugiej strony chłodzi... na osłoniętych od niego odcinkach temperatura jest wyczuwalnie wyższa o kilka stopni... stojące powietrze wydaje się wręcz gęste i lepkie... podjeżdżając mam wrażenie, jakby koła zatapiały się w asfalcie... albo jakbym musiał przepychać się przez tłum, czy brodzić w wodzie pełnej czepiających się kostek wodorostów...

Wreszcie mijam szczyt i ustawiam się najpierw bokiem a potem tyłem do wiatru i mogę trochę odpocząć. Wciągam się bez problemu na kolejne dwie górki, czując z satysfakją, że napompowane uda mają jeszcze rezerwy. Teraz jeszcze tylko długi, łagodny podjazd, który połykam spokojnym, niewysilonym tempem i jestem w domu. Zadowolony, że nie poległem równie sromotnie, jak ostatnio, mam wreszcie trochę czasu, żeby nacieszyć się znajomym krajobrazem. Spokojna okolica wydaje się uśpiona i jakby przygnieciona ciężkim powietrzem. Ciężkim, ale świeżym... przynajmniej do momentu, kiedy tuż przed zakrętem nie wyrasta tuż przede mną autobus, zostawiając za sobą obrzydliwie czarne chmursko... Kiedy mijam zakręt i spaliny się rozwiewają, widzę jak autobus właśnie wyprzedza rowerzystę... chwila wahania i rozpoznaję Lobotomika, który zerknął za siebie i też mnie dostrzegł...

To nie było deja vu, ale w tym momencie wiedziałem już dokładnie, jak spędzę najbliższe kilkadziesiąt minut. Zatrzymałem rower koło Lobotomika, który zaczekał, aż do niego dociągnę... Amor cicho stęknął, kiedy zsuwałem się z siodełka... zupełnie jakby też miał dosyć tej duchoty... – "Piwko?” – zapytał (retorycznie) Lobotomik...

Dane wyjazdu:
83.53 km 15.00 km teren
03:08 h 26.66 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:151 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

I feel like a flat spare wheel

Piątek, 3 czerwca 2011 · dodano: 06.06.2011 | Komentarze 0

Nie twierdzę, że spełniam wszystkie możliwe wymogi tzw. normalności, czy też wyczerpuję wszelkie znamiona zdrowia psychicznego (zresztą kto zna niebudzącą żadnych zastrzeżeń i kontrowersji definicję tego ostatniego, z miejsca ma ode mnie kratę piwa... to znaczy... o ile ją sobie kupi... ja mu ją wówczas zadedykuję), ale upierał się będę, że pod jednym względem jestem do bólu normalny (jeśli przyjąć – rzecz jasna – że normalny znaczy „taki jak wszyscy”). Otóż lubię po prostu, kiedy jest mi dobrze. A wiadomo (często wbrew oficjalnym deklaracjom), że każdy lubi, kiedy mu dobrze. Poszczególni „każdzi” co najwyżej różnie owo „dobrze” definiują. Taki masochista na przykład... też lubi kiedy mu dobrze, tylko że jemu akurat jest dobrze, kiedy mu źle.

Mnie jest dobrze, kiedy jestem rozpieszczany. Generealnie lubię sam siebie rozpieszczać – widać mam naturę masturbanta (tu uwaga dla troglodytów: masturbant to nie jest gatunek mamuta) i z perwersyjną lubością oddaję się przyjemnościom wszelakim, na przykład eksplorowaniu świata kulinariów i alkoholi, a także beztroskiemu wydawaniu na siebie pieniędzy, o ile takowe akurat posiadam (rany... ale blondynka ze mnie). Zresztą repertuar technik samorozpieszczania jest przebogaty.

Ale lubię też, kiedy mnie inni rozpieszczają (tak, jestem hedonistą, egoistą, egocentrykiem i narcyzem... dzięki wam za dobre słowo). Lubię, kiedy zwierzęta są dla mnie miłe a ludzie się łaszą (albo odwrotnie)... kiedy koty dają mi spać, a sąsiedzi nie słuchają „patriot rocka”... kiedy laski patrzą na mnie pożądliwie, a faceci z respektem.

Za nieoceniony wkład w zbożne dzieło rozpieszczania mnie zwłaszcza Kocuriadzie jestem winien szczególną wdzięczność. Cieszę się jednak, że odkąd wróciłem na rower w sukurs przyszła jej też pogoda. Słońce codziennie karnie wdrapuje się na niebo i kisi się tam przybite (w conajmniej obu znanych mi znaczeniach) niczym tkwiący na ratowniczej wieży ratownik z rozwolnieniem, który wypróżnia... hm.... opróżnia... nie... który opuszcza (tak, to właśnie chciałem powiedzieć) swoje stanowisko dopiero wówczas, kiedy ostatni człekopodobny zmierza już chyłkiem do domu czy innego burdelu. Do tego wiatr, choć się nie uspokaja, ciepły jest i daje się pokonać. A mnie jest z tym dobrze, więc to lubię, a dlaczego akurat z tym mi dobrze i czemu to akurat lubię na portalu – bądź co bądź – rowerowym nie zamierzam wyjaśniać... jak mawiał klasyk: są oczywistości i... oczywiste oczywistości.

W tym meteorologicznym rozpieszczeniu tak mi było dziś dobrze, że syciłem się nim do popołudnia, kiedy to wreszcie przyoblekłem boskie członki mego ciała w obcisłe (w końcu wszystko jest kwestią stylu, prawda...) tekstylia i sięgnąwszy władczym gestem po smukłą ramę Kony (hmm... no raczej tylko smukłą, bo lekką to ona nie jest...), ruszyłem na podbój okolic.

Po wczorajszych, piwnych tempówkach z Lobotomikiem miałem ochotę na spokojniejsze tempo, ale i większy dystans. Plan wyklarował się więc niejako sam: spokojna turystyka w tlenie. Nie bardzo jeszcze wiedząc, jaką dokładnie trasą pojadę, ruszyłem pod wiatr (czyli na północ – północny zachód), zakładając chytrze, że kiedy już skieruję się z powrotem do domu, podmuchy powietrza będą mnie trochę... rozpieszczać (w sensie, że pomagać mi będą).

Bynajmniej nie rozpieszcza mnie to, co dzieje się na pierwszych kilometrach, które muszę pokonać, by wydostać się z miasta. Jeden pas wylotówki jest totalnie zakorkowany. Jadę w przeciwnym kierunku i kiedy wjeżdżam na niewysokie wyniesienie, widzę jak segmenty poszczególnych samochodów (małych i większych, starych i nowych, brudnych i czystych) układają się w wielobarwną, nieruchawą dżdżownicę, niknącą gdzieś za odległym zakrętem. Jedni kierowcy mają na twarzach wciąż jeszcze kontrolowany wkurw, inni wydają się śmiertelnie znużeni, jeszcze inni – chyba ci czekający najdłużej – są zupełnie zobojętniali i automatycznie reagują na wszelkie, nieznacznie poruszenia samochodowej kolumny – syndrom zwięrzęcia prowadzonego na rzeź.

Pas, którym jadę, jest całkowicie przejezdny. Lubię kiedy kapryśny los rozpieszcza mnie takimi szczęśliwymi zrządzeniami – myślę sobie, kręcąc spokojnie, kiedy nagle w odledłości centrymetrów wymija mnie laweta pomocy drogowej. Podmuch powietrza szarpie całym rowerem, ale udaje mi się utrzymać na asfalcie. I tyle w temacie rozpieszczania...

Jadąc wciąż wzdłuż nieruchomych koralików samochodowego różańca, powolutku zapadających się w rozmiękczony upałem asfalt, dochodzę do wniosku, że lepiej nie prowokować innych idiotów do wyprzedzania na żyletkę. Postanawiam więc uciec w teren... ręka, co prawda, w pełni sprawna jeszcze nie jest, ale dokucza coraz rzadziej i chyba czas ją przestestować poza asfaltem.

Odbijam w boczną drogę i szybko docieram do podłużnej łachy żwiru... jeden uskok koła... balans ciałem... szarpnięcie w łokciu i... wydobywam się na polną gruntówkę, w której koleinach woda z kałuż powypłukiwała głębokie doły. Przebijam się przez te muldy i wpadam na szutrowy odcinek. W uszach podmuchy powietrza mieszają się ze znajomym chrzęstem dobiegającym spod kół, kiedy lawiruję między większymi nierównościami. Ręka nie dokucza, więc właściwie o niej zapominam... nareszcie... w końcu znów mogę się rozpieszczać harcami w terenie.

Wpadam do gęstego, raczej mrocznego lasu... ciemnozieloną monolityczną pokrywę liści przebijają pojedyczne promienie słońca, rzucając na drogę boleśnie jasne plamy... obłędna gra światła... marzenie impresjonisty... i przekleństwo rowerzysty, bo światło oszukuje oko fałszywymi dziurami, jednocześnie maskując cieniem te prawdziwe. Wysłużony amor stęka co i rusz po swojemu, a łańcuch wystukuje rytm na dolnej rurce.

Las się kończy i przecinam drogę krajową w miejscu, gdzie pracują dziewczyny, które w jakimś momencie swojego życia przestały marzyć o miłości a zaczęły ją sprzedawać.
Dalej jadę już asfaltami. Trasa jakoś sama się układa, a ja – myśląc wciąż o tych pierwszych 10 km w terenie po kontuzji – sam do siebie się jarzę. Dokładnie tak samo jak asfalt, na który słońce wylewa potoki srebra... i który na powrót czernieje dopiero tuż przed moim kołem.

Jedzie się bardzo przyjemnie. Noga podaje i mimo wiatru w twarz, prędkość jest całkiem zacna, a jej utrzymanie nie sprawia większego kłopotu. Poza tym uciekłem od ludzi i samochodów. Kręcąc, przypominam sobie ten ołów niepewności, czy pojadę na Litwę, który przygniótł mnie na początku kwietnia... teraz, dwa tygodnie przed początkiem wyprawy, wiem już, że pojadę... z tą świadomością sunę sobie bez problemu i jest mi dobrze... odbudowuję się... wyszedłem na zero... I got everything to play for... 1-1... halftime...

Kręcę dalej i pławię się w tym bezmiarze uwielbienia jaki można wygenerować tylko wobec samego siebie. Wjeżdżam w las, który podobnie jak jego bracia w poprzednich dniach, rozpieszcza mnie zapachami żywicy i igliwia. Słońce znów chlapie na zacienione połacie pojedynczymi plamami jasności, łowiąc w jednej z nich „drogowskaz” na nostalgię. W pierwszej chwilę wydaje mi się, że się pomyliłem... źle odczytałem napis... ale na poboczu rzeczwyście stoi mała, samotna, biała tabliczka, niewiele wyższa od traw, która pokazuje gdzie można w lesie znaleźć nostalgiczne klimaty.

Leśna nostalgia © Dawko


Zostawiam je za sobą. Droga uwalnia się z cienistego uścisku lasu i wbija się w zalane słońcem pola. Jechałem tędy bodaj w lutym i teraz chłonę wszystko, co zrobiła z tym miejscem wiosna. Docieram do typowej wiejskiej krzyżówki. Na jednym rogu, w budynku, który jest jednym wielkim błaganiem o remont, mieści się sklep. Przed nim stół, parasol z reklamą browaru, stojak na rowery... słowem, typowy, perelowski „GeeS” po kapitalistycznym face liftingu... po drugiej stronie ruiny jakichś zabudowań... może dawniej było to gospodarstwo jakiegoś bogatego chłopa, może też mieścił się tam sklep. Teraz z okien ciekawsko wyglądają młode drzewa, zwieszając się zdziwione nad rzędem śmietników stojących wzdłuż ściany... a może to nie gospodarstwo, tylko jakaś stara zlewnia mleka... a może zrujnowana, wiejska gospoda...
Na kolejnym rogu krzyż... udekorowany różnokolorowymi chorągiewkami, wygląda jak maszt łódki w pełnej gali banderowej... wysoka trawa wokół niego rzeczywiście kołyszę się trochę jak fale. Pewnie gdyby wieś się rozrastała postawiono by w jego miejscu kościół. Przed nim z czasem powstałby jakiś plac, czy ryneczek – centralny punkt zyskującej na znaczeniu wioski. Lata jednak mijały, a ludzie najwyraźniej raczej stąd wyjeżdżali i łożyli na budowę kościołów w innych miejscowościach... krzyż pozostał więc jedynie symbolem... nie tyle zbawienia, ile niezrealizowanych możliwości... jakby indeks przypisu, który przypomina o alternatywnej historii tego miejsca.

Przecinam krzyżówkę i dosłownie kilkaset metrów dalej krajobraz zupełnie się zmienia. Typowa polska wieś okazuje się leżeć po siąsiedzku z czymś na kształt prerii: samotne rozłożyste drzewo, równina i stado koni... kadr jak z westernu. Widok do tego stopnia mnie zaskakuje, że decyduję się na pierwszy postój. Konie ciekawsko mi się przyglądają, ale kiedy dociera do nich, że nie mam ze sobą żadnych końskich delicji, odwracają się obojętnie i szukają ochłody w sporym bajorze (względnie w malutkim stawie).

Polska preria... © Dawko


"Dzikie" mustangi na polskiej wsi © Dawko


Przyglądam im się jakiś czas i znów wsiadam na rower. Mam już za sobą 5 dyszek i powoli ustawiam się tyłem do wiatru. Powinno zrobić się lżej, ale nic z tego... opór na korbach jakby większy... trudniej rozkręcić się do dobrej, przelotowej prędkości... Mijają kilometry i zaczynam się zastanawiać, czy po powrocie na rower 50 km to naprawdę wszystko, na co mnie stać... może noga i płuca rzeczywiście nie przyzwyczaiły się jeszcze, by kontynuować wysiłek po przekroczeniu tej granicy. Jakoś nie mogę pogodzić się z tymi przypuszczeniami.

Droga meandruje między wioskami, polami i niewielkim lasami, ustawiając mnie raz bokiem, raz tyłem do wiatru, ale jakbym nie jechał, nie czuję ze strony podmuchów powietrza żadnej pomocy. Znowu miało być spokojnie i w tlenie, a zamiast tego ujadę się jak stara kobyła podczas orki – myślę poirytowany i zaczynam wątpić w swoje meteorologiczne kompetencje: a może głupi jestem i kierunek wiatru źle określiłem, skoro na początku – więc niby pod wiatr – było mi lżej, aniżeli teraz – czyli niby z wiatrem. Patrzę badawczo po drzewach, po źdźbłach traw, po postrzępionych, różnokolorowych proporczykach „upiększających” przydrożne kapliczki... wszystko gnie się w tę stronę, w którą jadę... czyli nie pomyliłem się... Czemu więc jest tak ciężko – powtarzam sobie co i rusz pytanie, kiedy zmysły zaczynają rejestrować coś nowego: do coraz większego oporu na korbach dołączyło teraz beznadziejne bujanie. Rower kołysze, jakby nie toczył się na okrągłych kółkach, tylko na jakichś pieprzonych jajach. Do tego nie sposób utrzymać stałej kadencji... zupełnie jakbym jechał na trenażerze bez wpinanych pedałów.

Powoli dociera do mojej przytępionej wysiłkiem świadomości straszna prawda: guma... tył ewidentnie jest coraz bardziej niedotleniony... dlatego najpierw jechało się coraz ciężej, a kiedy uszło więcej powietrza, zaczęło się to wymiotne bujanie. Za chwilę zacznie się pewnie taniec na obręczy.

Rozważam dostępne opcje... ani pompki, ani dętki nie mam (tak, wiem... żenada, amatorka, głupota, lekkomyślność i w ogóle... a nawet „fokle”... z drugiej strony, nigdy nie twierdziłem, że jestem poważny, przewidujący, mądry i nie przyliczam żenujących wpadek)... ostatecznie mógłbym – a raczej będę musiał – szukać pomocy w którymś z mijanych gospodarstw... póki co jednak, decyduję się jechać do najbliższego miasteczka, któremu na imię Stryków. Szczęśliwie dętka flaczeje na tyle wolno, że nie krzywdzę obręczy. Dojeżdżam jednak w takim stanie, że gotów byłbym z miejsca poślubić najgorszy i najbardziej zdesperowany (czyt. żądny płodzenia potomstwa, co by się można było na naszej klasie pochwalić) strykowski pasztet, pod warunkiem, że jako zadośćuczynienie otrzymałbym zestaw do samodzielnej(?) reanimacji (rower jednak jest niebezpieczny, skoro doprowadza człowieka do sytuacji, w której można by się tak ześwinić).

Nie bacząc na zgorszone spojrzenia pań z miejscowego kółka różańcowego czy z innego wiejskiego, żeńskiego gestapo, resztkami sił, z językiem dyndającym gdzieś w okolicach goleni amora, przecinam niewielki trawnik i z ulgą ląduję na ławce... z wolna dochodzę do siebie. Do mnie dochodzi natomiast coraz więcej z tego, co dzieje się wokół: niedaleko rozrabiają jakieś dzieciaki, smarując alejkę kredą... jeszcze kilka lat i zamienią pewnie kredę na spray, a alejkę zastąpią im okoliczne ściany... przy fontannie zamykającej centralną oś tego mini-parczku miejscowi żultelmeni ze spokojną konsekwencją zajmują się tym, czym zwykła się zajmować żulernia w dowolnym miejscu tego kraju... między drzewami przechadzają się parami dziewczyny, robiąc kolejne okrążenie wokół kościoła... prezentują swoje ostatnie, ciuchowe zdobycze przywiezione z pobliskiej stolicy województwa i wygłodniałym wzrokiem szukają jakichkolwiek przejawów zainteresowania...

Patrzę na ten spektakl, jaki w ciepłe, późne popołudnia i wieczory urządza samo dla siebie chyba każde małe miasteczko (duże miasteczka właściwie identyczne spektakle urządzają sobie ostatnimi laty w galeriach handlowych) i chciwie, głośno wysysam resztki z bidonu.

Odwracam się, zaintrygowany dobiegających zza pleców hałasem... kilkanaście metrów za mną dwóch chłopaków skacze na rowerach po ławce. Sprawdzam ile zostało powietrza... opona poddaje się palcom, jakkby nie był to żaden Racing Ralph, tylko guma w za dużych majtkach niezbyt cnotliwej panienki. Zwlekam się ze swojej ławki i sam czuję się jak dętka... jakkolwiek to brzmi, czuję się jak przebita guma... taka bez powietrza... i do tego zmurszała... nawet śmierdzę podobnie...

Powoli podchodzę do chłopaków, którzy w międzyczasie odkryli, że poza skakaniem można też na ławce posiedzieć, i pytam o pompkę... nie mają... już mam odchodzić, kiedy jeden z nich pyta, jaki mam wentyl... – zwykły, samochodowy – odpowiadam, wiedząc już dokładnie o co mu chodzi... w Strykowie jest stacja benzynowa i kompresor do pompowania kół.

Prowadzę więc okulałą Konę na stację i opracowuję strategię powrotu. Najkrótsza asfaltowa droga do domu, to jakieś 20km. Za cenę dwóch terenowych odcinków mogę z tego urwać jakieś 5 km. Nie wiem gdzie przebiłem dętkę, więc nie wiem też, jak szybko tracę powietrze, ale bezpieczniej chyba założyć, że dzieje się to raczej szybciej niż wolniej... tym bardziej, że którejkolwiek drogi powrotnej bym nie wybrał, żadnej stacji mijał już nie będę.

Wystukuję na pulpicie kompresora błagalną petycję o 3,9 bara sprężonej nadziei na bezproblemowy dojazd do domu. Maszyna trzema solidnymi wydechami ponownie nadaje sflaczałej taśmie na tylnej obręczy wygląd opony, a ja wskakuję na siodełko i zaczynam kręcić. Decyduję się wracać krótszą drogą. Miała być dzisiaj przejażdżka w tlenie... po cichu liczyłem też na pierwszą stówkę od kwietnia... zamiast tego czeka mnie piętnastokilometrowa czasówka... walka o przodownictwo pracy w zakładzie produkcji mleczanów...

Na szczęście na twardej gumie noga znów podaje... zwalniam tylko na kamienistych odcinkach, bo ręka nie wytrzymuje tam większych prędkości... Znam te drogi na pamięć, więc odliczam pozostałe do domu kilometry. Kiedy zostaje mi ich sześć, wszystko jest jeszcze w porządku, ale wychodząc na ostatnią, czterokilometrową prostą, czuję już, że rower zaczyna „pływać”: obręcz nie siedzi stabilnie w oponie (względnie opona w obręczy)... Wstaję w pedałach i te ostatnie cztery kilometry jadę na stojąco, a ostatnie czterysta metrów pokonuję już na piechotę...

W domu z wdziękiem niedopompowanego materaca zwalam się na fotel... na przeciwko siada kot... zaraz po nim przychodzi drugi... a potem trzeci... siadają w foremnym wachlarzyku i gapią się na mnie... I co z was za pożytek – myślę, bo nie mam siły się odezwać... – żebyście chociaż piwo potrafiły z lodówki podać...

Dane wyjazdu:
53.35 km 0.00 km teren
01:53 h 28.33 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:189 (%)
HR avg:163 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Await the sun to show...

Czwartek, 2 czerwca 2011 · dodano: 03.06.2011 | Komentarze 0

... and the beer to be cold.

Nocne burze przydały porankowi rześkości i na całe przedpołudnie zabarwiły niebo przyszarzałym granatem. Stojąc w oknie z kubkiem kawy w ręku wyglądałem na horyzoncie jakiejś zapowiedzi słońca, ale siny monolit nisko wędrujących chmur zdawał się nie mieć końca. Na szczęście, mimo niższej niż w poprzednich dniach temperatury, wilgoć poczęła szybko znikać z chodników i jezdni i właściwie na większości z nich była już wspomnieniem. Będzie dobrze – pomyślałem – Może nie pojeździ się dzisiaj w słońcu, ale przynajmniej po suchym.

Zostawiłem świat za oknem jego własnemu losowi i wróciłem do porannej prasówki w necie. Wyrwał mnie z niej złowrogi szum. Domyślając się co zobaczę, przeniosłem wzrok z monitora na okno. Za szybą niebo stawiało przezroczyste ściany wody. Parapet cicho stękał biczowany wielkimi kroplami, a suche już asfalty znów zamieniły się w potoki. No tak... czyli nie tylko nie pojeździ się dziś w słońcu, ale i o suchym można co najwyżej pomarzyć.

Znów porzuciłem deszczowy real dla zawsze pogodowo neutralnego wirtuala, a nieprzyjemne rzężenie deszczu zagłuszyłem muzyką. Przebijając się przez gąszcz wiadomości i separując w (dez)informacyjnym szumie rzeczy ciekawe i interesujące od zupełnie nieważnych (bo niby czemu miałyby mnie w ogóle zajmować np. nowe spodnie Bobka czy ewolucja fryzur Muchy? – by the way, bardzo niefortunna zbitka nazwisk... a jeszcze bardziej nieszczęśliwa była chyba decyzja o promocyjnym epatowaniu wielką, serialową miłością Bobka i Muchy), nie zauważyłem nawet, kiedy zacząłem mrużyć oczy. Gdy sobie to uświadomiłem, natychmiast zerknąłem w stronę okna.

Przybrudzone wcześniej chmurnym granatem niebo jaśniało teraz niczym nie zmąconym błękitem a silne słońce wydobywało z normalnie szarych chodników odcienie bieli. Szkoda, kurwa, że nareszcie – pomyślałem z zadowoleniem. Żałosne resztki deszczu nikły w oczach. Całe szczęście, bo akurat zbliżała się godzina, o której powinienem wyruszyć na ustawkę z Lobotomikiem. To się nazywa timing.

Pierwsze pięć kilometrów pokonuję samotnie, czując jak odchodzący front burzowy wlecze za sobą ogon wyraźnie zimniejszego powietrza – kontrast, który budzi wspomnienie marca: jaskrawe słońce i zimny wiatr... tyle że słońce jest dziś o wiele, wiele silniejsze niż w marcu.

Kiedy docieram na miejsce spotkania, Lobotomik już na mnie czeka. Szybkie, ogólne ustalenia co do trasy i ruszamy. Chłodny wiatr wyraźnie przeszkadza, ale specjalnie nas to nie martwi. Po pierwsze, jesteśmy jeszcze wypoczęci. Po drugie, przez początkowe kilometry, poza kilkoma niewielkimi zmarszczkami mamy przeważnie lekko z górki. Po trzecie wreszcie, kiedy wracając zmienimy kierunek, wiatr powinien nam pomagać... akurat wtedy, kiedy zmęczenie uczyni taką pomoc bardzo pożądaną.

Kręcimy równym tempem, przebijając się przez typową, drogową szachownicę: wyremontowane odcinki z niewyjaśnionych przyczyn przechodzą płynnie w jakieś asfaltowe zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu, które z kolei równie nagle doznają cudu bitumicznego zmartwychwstania, a przynajmniej jakiegoś face liftingu. Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że decyzja o ich remoncie podejmowana jest na zasadzie rzutu kostką czy monetą.

Leśne odcinki oszałamiają zapachem żywicy. Przebijamy się przez nie i wpadamy do kolejnych wsi. W jednej z nich przystajemy, co by zaopatrzyć się w chmielowe dopalacze. Lobotomik idzie do sklepu, a ja przyglądam się wiejskiej architekturze. Pośród starszych, klasycznych wiejskich chałup wyrosło kilka typowych, „modernistycznych” kostek (przymiotnik w cudzysłowiu, bo to raczej wypaczenie idei modernizmu). We wszystkich balkony wykończono zgodnie balustradami stylizowanymi na renesansowe czy barokowe. Plastikowymi bądź – w najlepszym przypadku – gipsowymi. Szokujące połączenie. Trochę jak kanapka z szynką, nutellą i śledziem... albo kabaretki z habitem (choć po namyśle, stwierdzam, że to ostatnie połączenie, w przeciwieństwie do poprzednich, nie pozbawione jest pewnego uroku).

Proste sześcienne domki z masywnymi, jakby napuchniętymi, ornamentowanymi poręczami są jednak niczym w porównaniu do nowszej inwestycji, której jeden z narożników zwieńczony jest efektowną sześcio- albo ośmiokątną... basztą... tuż obok niej wjazd do garażu. Dom wygląda więc, jak – nie przymierzając – baszta z garażem. Całości dopełniają okna dzielone złotymi (a jakże) prętami oraz stożkowaty dach... jak w zamku Gargamela...

Patrzę na to i zastanawiam się po cholerę komu baszta z garażem (może inwazji się spodziewa? W końcu baszta to budynek o funkcjach obronnych), kiedy ze sklepu wychodzi Lobotomik. Po jego minie od razu widzę, że zakupy były średnio udane. Piwo z lodówki, o które Lobo poprosił, okazało się ciepłe, bo „ona [tj. lodówka] tak ma, że się sama wyłącza” – wyjaśniła pani sprzedawczyni... czyli, że niby taka kapryśna (lodówka, nie sprzedawczyni... choć sprzedawczyni może też... nie wiem). Na szczęście – pomyślał naiwnie Lobotomik – obok stoją jeszcze dwie inne lodówki. Wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że piwo winno być przede wszystkim zimne, poprosił więc o inną markę, wdzięczącą się doń zza szyby drugiej z lodówek. Wówczas okazało się jednak, że dwie pozostałe lodówki również cierpią na tę tajemniczą przypadłość, na jaką zapadła pierwsza, tak że wszystkie trzy zgodnie wyłączają się, kiedy im się tylko podoba... taak... przecież nie można klientowi powiedzieć, że się oszczędza na prądzie. Trzeba go nakarmić bajeczką o złośliwym charakterze urządzeń chłodniczych.

Chcąc nie chcąc, ruszamy w poszukiwaniu zimnego piwa do kolejnej wsi. Plan żeby przychmielić gdzieś w plenerze musimy nieco odłożyć. Na szczęście, chwilowe piwne niepowodzenie wynagradza nam fakt, że przejeżdżamy najbardziej urokliwy fragment dzisiejszej trasy. Tylko wiatr jakby nieco się zmienił. Z jednej strony na plus, bo jest ewidentnie cieplejszy, z drugiej na minus, bo – zdaje się – zmienił kierunek i zamiast zacząć nam pomagać, wciąż przeszkadza, wiejąc z boku. Jakiś facet obserwuje nas ze środka pola. Stoi trzymając ręce na biodrach i śledzi wzrokiem jak pokonujemy przestrzeń. Przez moment zastanawiam się czy mu nie pomachać i... uświadamiam sobie, że to... strach na wróble...

Docieramy do kolejnej wsi i kolejnego sklepu. Tym razem ja ruszam na jego eksplorację. Wchodzę do mrocznego, zapuszczonego wnętrza. Jest tak ciemno, że gdybym nie zdjął okularów, nic bym nie widział. Na podłodze wita mnie zniszczona wykładzina o nieokreślonym kolorze oraz postrzępionych i pozawijanych ku górze końcach. Na półkach, pośród rzadko ustawionych artykułów, walają się jakieś okruchy i kurz. Brakuje tylko lepu na muchy zwisającego z sufitu – myślę sobie. Widzę, że nie ma lodówki z piwem, ale napotykając pytające spojrzenie siwiutkiej staruszki za ladą, pytam o piwo i doczekawszy się spodziewanej odpowiedzi wycofuję się czym prędzej.

Piwny pech nas zatem nie opuszcza. Nie tracąc nadziei ruszamy do innej wsi. Na szczęście odległość jest niewielka i już po chwili sondujemy następną placówkę wiejskiego handlu. Już w drzwiach rzuca nam się w oczy równiutki rząd lodówek z piwem. Sekundy niepewności i... tak!.. działają!.. chłodzą!.. mrożą!.. a upakowane w nich kompanie honorowe puszek i butelek prężą swe etykiety, pokryte kuszącym, ledwie widocznym lodowym nalotem. Jesteśmy więc uratowani!!

Po piwnej sjeście i typowych przy piwie Polaków rozmowach ruszamy dalej. Wiatr nie chce nam odpuścić, do tego większą część drogi mamy teraz pod górę. Tym większą jednak frajdę czujemy po przełamaniu oporu ostatniej, większej hopki. Jeszcze tylko niecały kilometr i możemy spokojnie zacząć przekopywać net w poszukiwaniu noclegów na litewską wyprawę... przy kolejnym, zimnym piwie, oczywiście.

Dane wyjazdu:
74.27 km 0.00 km teren
03:01 h 24.62 km/h:
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Rolled together

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 01.06.2011 | Komentarze 3

Niewiele jest chyba rzeczy, które tchną takim leniwym spokojem, jakim przesycona jest słoneczna, ciepła, wiosenna niedziela za miastem. Wsie, które przecież i tak nigdy nie są szczególnie ludne, wyludniają się jeszcze bardziej. Szosami przemykają nieliczne i jakby zawstydzone swoją nieprzystającą do otoczenia gwałtownością blachosmrody. Nawet powietrze wydaje się być pogrążone w jakimś letargu i unoszące się w nim pyłki topoli nie mogą spaść – wyglądają jak jakaś zawiesina w przezroczystej cieczy.

Po ostatnich „wielkomiejskich” przygodach kusi nas z Kocuriadą ten klimat. Postanawiamy więc odkurzyć przejechaną już (bodaj w marcu) trasę, modyfikując jedynie jej początek i zmieniając koniec... no i pokonując ją w przeciwnym niż poprzednio kierunku. Razem z wiosenną inwazją zieleni to wystarczy, by wszystko wyglądało inaczej, by droga wydawała się nowa. Tam, gdzie jeszcze miesiąc temu widzieliśmy typowo pozimową zgrzebność i charakterystyczny dla ludzi bajzel i pierdolnik, wiosna wszystko zamiotła już pod swój dywan. Za płotami zielenią się, żółcą, czerwienią i bielą mniej lub bardziej wypieszczone przydomowe ogródki. Wysoka trawa skrzętnie skrywa porzucone, pordzewiałe maszyny i narzędzia oraz... worki z odpadkami i śmieci, które tak niemiłosiernie kłuły w oczy na początku przedwiośnia. Gdzieniegdzie na zielonych grzywach łąk widać jakiś rudawy nalot dziwnego kwiecia o nieoczywistej urodzie, a w matowym zbożu cudownie intensywnym granato-błękitem żarzą się już chabry.

W takim entourage’u nawet Koluszki nieco zyskują, choć, niestety, niewiele (temu miejscu pomóc może chyba jedynie armagedon). W każdym razie przejazd przez nie doskwiera zdecydowanie mniej, niż zwykle.

Tempo obieramy troszkę szybsze od spacerowego, więc niezbyt wymagające. Droga wpierw wije się pośród pól, by minąwszy kolejną wieś wpaść do niewielkiego lasu. Ledwie zrównujemy się z pierwszymi drzewami, a w nos wciska się zapach żywicy i rozgrzanego słońcem igliwia – silny, intensywny... niemal oszałamiający. Wciągam mocniej powietrze. Przypominają mi się wspólne, sierpniowe grzybobrania z Kocuriadą... leśne włóczęgi, a po nich kolacje z tego, co udało nam się znaleźć.

Tymczasem las się skończy, a pusta szosa zsuwa się z niedużego wzniesienia. Mijamy niewielkie, opustoszałe skrzyżowanie i wiosna znów wydaje nas na pastwę swoich wonności: po jednej stronie asfaltu ciągnie się las, a na jego skraju, na całej długości tego odcinka rozkrzewia się (chyba) leszczyna, po drugiej zaś stronie spora plantacja jakichś drzewek czy krzaków owocowych. Las, plantacja, nagrzany słońcem asfalt... obłędna mieszanina woni.

„Naćpani” tymi wyziewami docieramy do Tworzyjanek, gdzie planowaliśmy się zatrzymać, ale miejsce jest na tyle urokliwe, że przyciąga wielu, niekoniecznie sympatycznych ludzi. Oblegają teraz małe rozlewisko, klecąc swoje przesadnie głośne rozmowy niemal z samych kurw i „upiększając” okolicę aluminiowymi dowodami swojego apetytu na słód i chmiel.

Opuszczamy więc Tworzyjanki równie szybko, jak do nich wjechaliśmy. Kręcimy teraz pod wiatr, ale bez specjalnej napinki. Przecinamy małą, zalaną zielenią dolinkę. Różne gatunki zboża leniwie falują na wietrze i Kocuriada decyduje się na kilka zdjęć. Ja w tym czasie zerkam na licznik i dochodzę do wniosku, że jeśli wrócimy do domu najkrótszą drogą, będziemy tam skandalicznie szybko. Rozwiązanie może być tylko jedno: wracamy drogą okrężną.

Konsekwencją jest zgoda na trochę większy ruch i festiwal wszystkich chyba sposobów erodowania asfaltu, ale w niczym nie umniejsza to dzisiejszej frajdy. Powoli zbliżamy się do domu. Wspinamy się względnie łagodnym, za to długawym podjazdem i docieramy nim do niewielkiego skrzyżowania. Z naprzeciwka widzę jakiegoś chłopaka na szosówce. Skręcamy na skrzyżowaniu i niebawem szosówka przelatuje obok nas ze świstem. Moje oko rejestruje czarną, piekną ramę, białą nazwę roweru i drobne, czerwone akcenty... „To się nazywa wachlowanie” – mówi Kocuriada i domyślam się, że chodzi jej o kadencję... „To się nazywa Felt” – stwierdzam w odpowiedzi.

Przez kilkanaście sekund jedziemy swoim tempem, obserwując jak dystans między nami, a chłopakiem na szosówce nieubłaganie się powiększa. Nagle Kocuriada rzuca „Pieprzyć to!” i błyskawicznie podkręca tempo, ruszając w pogoń za bikerem. Instynktownie łapię się na jej koło. Zerkam na licznik.... 38 km/h... 40 km/h... 41 km/h... odległość do kolarki systematycznie się kurczy. Zmieniam przełożenie na twardsze i sprawdzam nasz dzisiejszy dystatns... 70 km... całkiem niezła działka i taka tempówka na koniec? No po prostu „rispekt” – myślę z podziwem, wpatrzony w tylne koło Kocuriady i jej intensywnie pracujące nogi. Przecinki słupów i przydrożnych drzew przelatują obok nas, a pole widzenia zawęża się do wąskiej nitki asfaltu. Przed nami jeszcze kilkadziesiąt metrów wypłaszczenia a potem początek podjazdu... do szosowca zostało nam nie więcej niż dziesięć metrów. Kocuriada nie zwalnia tempa, ale wiem, że podjazd może ją dobić... trzeba dopaść ściganego koniecznie zanim górka się zacznie. Wychodzę na zmianę... brakuje nam 5-7 metrów by siąść mu na kole... podkręcam tempo... zerkam za siebie i... widzę, że Kocuriada niestety ma dość i odpuszcza... wpadamy rozpędzeni na podjazd a szosowiec znów zyskuje nad nami przewagę.

Następne kilkaset metrów to spokojne tempo i wyrównywanie oddechu. Później znów nieco przyspieszamy i mimo ostatecznego niepowodzenia przy próbie „zlikwidowania ucieczki”, szczęśliwi docieramy do domu.

Dane wyjazdu:
65.99 km 0.00 km teren
02:50 h 23.29 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

I live in a city sorrow built

Czwartek, 26 maja 2011 · dodano: 28.05.2011 | Komentarze 5

Nie będę odkrywczy. Rzadko bywam, dlaczego więc dziś miałoby być inaczej? A zatem nie będę odkrywczy i powiem/napiszę, że miasto to nie jest miejsce dla ludzi. A w każdym razie nie jest to miejsce dla ludzi na rowerach. I mówię/piszę to jako urodzony – a wielce prawdopodobne, że także poczęty – mieszczuch. Całe życie spędziłem w mieście (nie licząc, rzecz jasna, dłuższych i krótszych okresów szczęśliwej, turystycznej emigracji), nie przemawia więc przeze mnie kompleks prowincjusza. Po z górą trzech dekadach kiszenia się w miejskim syfie upierał się będę przy stwierdzeniu, że miasto jest znośne z odległości około 10 km od jego administracyjnych granic, skąd można pasożytniczo korzystać z jego zalet, a dokąd nie sięgają już macki jego wad.

Ponieważ generalnie mam więcej szczęścia niż rozumu, udało mi się nieco zbliżyć do owej idealnej sytuacji. Mimo to miasto, z właściwym sobie, kurwa, wdziękiem, potrafi przypomnieć o swoich wątpliwych urokach.

Razem z Kocuriadą przebiliśmy się dziś przez nie całe, najpierw objeżdżając jego skundloną, północną część (zresztą ono właściwie całe jest skundlone), a potem przecinając je niemal idealnie po przekątnej. Zadeptane i porozjeżdżane trawniki, gówna na chodnikach, ohydne blokowiska raz straszące szarym syfem pękających tynków, raz kłujące w oczy nową, tandetną, styropianową fasadą koniecznie w oczojebliwych kolorkach. Zabudowania rzucone chaotycznie niczym kości w grze... jak koszmarny sen spitego tanim winem urbanisty.

Nie żeby wszystko było do chuja niepodobne. Były tego dnia i pozytywne punkty. Była Kocuriada... był rower... było słońce... Trudno jednak cokolwiek z tej wyliczanki uznać za zasługę miasta. Jeśli miało ono jakiś lepszy moment, to może te pierwsze, żałośnie krótkie fragmentny względnie poprawnej (choć jeszcze nie dobrej) infrastruktury rowerowej... pierwociny właściwych rozwiązań. Żeby jeszcze ludzie nie przeszkadzali... ale ta banda matołów po prostu stadnie zapadła na analfabetyzm. Prawdziwy cywilizacyjny regres – epidemia nieumiejętności odczytywania symboli: oznaczenia drogi rowerowej (obojętne czy poziome czy pionowe) to dla tych jebanych barbarzyńców prawdziwie nieprzenikniona tajemnica.

Zresztą barbarzyństwo jest wszechobecne... Widać je wszędzie: na pobazgranych murach, na wydeptanych przez trawniki ścieżkach (mimo że chodnik tuż obok), na tępych twarzach ludzi, którzy mimo tego, że przecież widzą, że jesteśmy z rowerami, pchają się na nas, włażą na nas, gdy musimy przecisnąć się przez wąską furtkę cmentarza.

Niestety, chamstwo widać oczywiście także na drogach: przejeżdżającą na zielonym świetle przez przejście dla pieszych Kocuriadę straszy trąbieniem idiota, który mimo swej ewidentnie pożałowania godnej kondycji mentalnej jakimś cudem zdobył uprawnienia do prowadzenia Tirów. Widzę to i zaczynam się zastanawiać, co zmienia w człowieku to, że wsiądzie na rower? Czy jadąc na bike’u rzeczywiście staję się istotą innego, gorszego gatunku? Bo jakoś nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że ten zakompleksiony kiep, bezpiecznie zamknięty w szoferce, nie zatrąbiłby ani na kobietę z wózkiem, ani na faceta na wózku, ani też na – dajmy na to – podręcznikową, polską, katolicką rodzinę wracającą z kościoła... czy raczej z zakupów. Ale rowerzysta to co innego. Trzeba go pogonić klaksonem i nic tu nie zmienia fakt, że to właśnie biker ma pierwszeństwo a baran w blachosmrodzie MUSI czekać.

Im bliżej centrum, tym chamstwa więcej. Jest w tym jakaś zastanawiająca odwrotność, jakieś wynaturzenie idei wielkomiejskości, zgodnie z którą centrum miasta winno przecież być siedliskiem jego elit, synonimem kultury. Chamstwo, barbarzyństwo, dzicz zasiedla na ogół peryferie miast (w każdym razie w rozwiniętych krajach), gdzie współcześni troglodyci oraz ci, którym najzwyczajniej w świecie nie powiodło się w życiu, organizują się w slumsy i getta. W Polsce wszystko jest na odwrót.

Przeciskam się przez te myśli i przez swoje miasto z mieszaniną wkurwa i smutku. Zbliżam się do kolejnego miejsca, w którym ddr przecina drogę podporządkowaną, krzyżującą się z drogą krajową. Tą ostanią sunie nieprzerwany sznur blachosmrodów. Na tej pierwszej też pojawia się auto z oczywistą intencją włączenia się do ruchu. Kierowca zatrzymuje się przed ścieżką. Na wszelki wypadek przestaję kręcić. Widzę, jak facet w blachosmrodzie patrzy w moją stronę (musi mnie widzieć), potem zerka w przeciwnym kierunku, skąd wciąż nadjeżdża niekończący się korowód pudełek na kółkach... i dostojnie wtacza się na ścieżkę całkowicie ją blokując. Miotam bluzgi i objeżdżam go, korzystając z chodnika. Jeszcze tego nie wiem, ale koleś właśnie rozpoczął całą serię podobnych zdarzeń.

Ponownie przejeżdżamy przez większe skrzyżowanie. Oczywiście na raty, bo inżynierów drogownictwa w tym kraju przerasta zorganizowanie ruchu w taki sposób, by rowerzysta przy jednej zmianie świateł miał otwarty przejazd przez obie przecinane przez siebie nitki jezdni. Za skrzyżowaniem kilkaset metrów wytchnienia, bo i ścieżka znośna i pieszych jakimś cudem mniej. Nic jednak nie trwa wieczne i na horyzoncie majaczy już przed nami następne przecięcie dróg. Znów przestaję kręcić, widząc stojące tuż przed linią wyznaczającą przebieg ddr spore dostawcze auto przygotowane do skrętu w lewo. Ma, co prawda, czerwone światło (skoro zielone mam ja), ale domyślam się, że może skręcić warunkowo. W przeciwieństwie do swojego nierozgarniętego kolegi z poprzedniego skrzyżowania, równie głupi kierowca dostawczaka nie patrzy w ogóle w moją stronę, koncentrując swoją uwagę tylko i wyłącznie na ruchu samochodów. Mam zielone światło, nie hamuje więc i pozwalam jechać rowerowi siłą rozpędu. I dokładnie w momencie, kiedy moje przednie koło wjeżdża na asfalt, ten kretyn rusza, oczywiście konsekwetnie nie patrząc w moją stronę i w ogóle nie kontrolując ruchu na ścieżce. Cisnę klamki z całej siły... koła się blokują... tylna guma najpierw przez ułamek sekundy cicho syczy, a potem wydaje z siebie krótki, ale głośny pisk, który wybija się ponad zgiełk generowany przez jadące blachosmrody. Idiota w dostawczaku też go słyszy i choć nie wie jeszcze, co się dzieje, instynktownie hamuje, zatrzymując auto na ścieżce. Wreszcie zerka w moją stronę i unosi dłoń w przepraszającym geście. „Spierdalaj” – cedzę cicho przez zęby... Co mi po twoim „przepraszam” – myślę sobie – gdybym jechał tylko nieco szybciej i zajebał w ten jebany samochód, robiąc sobie krzywdę, też byś mnie przepraszał? A co by się stało – zastanawiam się dalej, podczas gdy kretyn powoli odblokowuje ścieżkę – gdyby zamiast mnie jako pierwsi dojechali tu ojciec z dzieciakiem (na oko cztero-, pięcioletnim), których przed chwilą wyprzedzałem na ddr?

Kilkadziesiąt sekund później. To samo skrzyżowanie. Sporą grupą rowerzystów czekamy na zielone światło, pozwalające przeciąć drugą, równoległą nitkę jezdni. Jest wspomniany ojciec z dzieckiem, jest jakaś dziewczyna na damce, wciąż dojeżdżają kolejne osoby. Obok przemykają blachosmrody, chaotycznie rozbijając cząsteczki powietrza i wzbijając tumany pyłu z pobocza. Mam wrażenie, że ich silniki wyją dziś z jakąś wyjątkową, niepojętą furią. Wreszcie na kilkanaście sekund ruch w tej części skrzyżowania zamiera. Domyślam się, że za chwilę będziemy mieli wolny przejazd i rzeczywiście po kilkunastu kolejnych sekundach stadnego bezruchu zapala się zielone światło dla rowerzystów. Obrót korby i wjeżdżam na pierwszy z trzech pasów ruchu przecinanej jezdni. Drugi obrót i... kątem oka widzę pędzący w moim kierunku blachosmród... ucho rejestruje ryk jego silnika wkręcającego się na coraz wyższe obroty... Dystans między mną a autem błyskawicznie niknie... zresztą wszystko dzieje się teraz błyskawicznie... a zarazem bardzo wolno... zupełnie jakby mój umysł w chwili zagrożenia też wkręcał się na wysokie obroty... żeby dać mnie (i sobie) więcej czasu...

Pierwsza myśl: PRZYŚPIESZ! – za ułamek sekundy będziesz na kolejnym pasie, a debil w aucie pomknie za twoimi plecami... (samochód dzieli ode mnie jakieś 7-10 metrów).

Druga myśl: AWARIA SYGNALIZACJI! – widocznie zielone zapaliło się jednocześnie dla nas i dla aut... jeśli właduję się na następny pas, przyceluje we mnie inny blachosmród... a gdybym jakimś cudem przemknął przez dwa pasy, to niechybnie coś we mnie przypieprzy na trzecim – ostatnim (samochód jest jakieś 3-5 metrów ode mnie, a ryk silnika zaczynają stopniowo zagłuszać piszczące hamulce).

Trzecia myśl: HAMUJ! – zaciskam kurczowo palce na klamkach... rower rozpędzony dwoma, trzema ruchami korb do niewielkiej prędkości staje posłusznie niemal natychmiast (smochód sunie z piskiem w moją stronę... widzę jak z dwóch metrów, jakie mnie od niego dzielą, nieubłaganie robi się półtora... metr... 50cm).

Czwarta myśl: UCIEKAJ! – wciąż wpięty w jeden pedał, rozpaczliwie próbuję ustawić się równolegle do krawężnika... odsuwam przód roweru od wciąż sunącego samochodu.... uciekam z w bok z kierownicą... wreszcie złote Renault Clio zatrzymuje się jakieś 20cm ode mnie.

Kurwa! – myślę (piąta myśl?) – Jakieś fatum czy co? Sześć tygodni temu rozpieprzyłem sobie łokieć przez jakiegoś niezdecydowanego imbecyla w srebrnym Renault, a teraz to... francuskich aut mam się wystrzegać? Czy raczej, kurwa, metali szlachetnych?? A może zgdonie ze sportową logiką powinienem się teraz spodziewać brązu?

W samochodzie siędzą jakieś dwie młode pindy. Światło słoneczne odbija się od przedniej szyby jakoś tak dziwnie, że widzę tylko kontury ich sylwetek i oczy... przez ułamki sekund także rysy twarzy. Bikerzy za moimi plecami coś mówią... to znaczy jedni mówią, inni krzyczą. Jeszcze inni spokojnie, bez słowa przejeżdżają obok. Kocuriada dostała ataku furii i jest w tym piękna. Urządza idiotkom, które najwyraźniej zignorowały(?) czerwone światło (sygnalizacja jednak działa, bo inne samochody zdyscyplinowane stoją), werbalny lincz, siekąc je przekleństwami, od których usycha trawa i kruszeje asfalt, a złociutki (no w końcu złotko to jest prestiż... no nie jest tak? nie jest tak?) lakier na tym pierdolonym toczydełku, które nieomal mnie nie zabiło (a w każdym razie mocno nie uszkodziło) zaczyna się łuszczyć.

Ja w tym czasie nie mogę wydobyć z siebie słowa. Ale gdy łapię kontakt wzrokowy z tą marioleczką czy inną milenką za kółkiem, wymownym gestem pokazuję jej sygnalizator świetlny dla rowerzystów, który wciąż jeszcze świeci na zielono. Widzę jak laska biegnie wzrokiem za moim palcem... jej koleżanka na fotelu pasażera coś mówi... jakby tłumaczyły sobie i próbowały zrozumieć, co się właściwie stało.

Powoli jednak emocje opadają. Zielone światło zaczyna migać. Za chwilę całym stadem ruszą tędy inne auta, więc ewakuujemy się ze ścieżki, a pindy „z pewną taką nieśmiałością” ruszają przed siebie.

Kilkaset kolejnych metrów jedziemy w milczeniu. Po przejechaniu feralnego skrzyżowania dotarliśmy do jednej z najważniejszych (choć zarazem najgorszych jeśli chodzi o standard i logikę poszczególnych rozwiązań) ddr w mieście. Taka rowerowa trasa W-Z. Dawno tędy nie jechałem i poraża mnie ilość bikerów. Czuję się jakbym w jednej chwili przeniósł się do jakiegoś niedorobionego Amsterdamu, czy innej Kopenhagi dla ubogich. No wreszczie jakiś pozytyw... jest nas naprawdę dużo... żebyśmy jeszcze mieli gdzie jeździć... i żeby nikt nie chciał nas zabijać...
Ale każdy medal ma dwie strony. Jeśli ma nas przybywać w takim tempie, to nie wystarczy poprawa infrastruktury. Ludzi trzeba uczyć jeździć. I nie chodzi wcale tylko o technikę jazdy, ale także o rowerową edukację (najlepiej od najmłodszych lat, jak robią to w Danii czy Holandii), o pewien sovoir-vivre na ddr, bo na razie nie jest z tym najlepiej.

Powoli wydostajemy się z centrum, mijając kolejnych pieszych na ścieżkach, którzy nie wiedzą co zrobić, gdy wreszcie spostrzegają jadącego wprost na nich bikera. Mają najwyraźniej móżdżki królików, zamierających w bezruchu, gdy widzą światła pędzącego na nie samochodu. Mijamy kolejne zapuszczone domy i kolejne odnowione, ale już zionące syfem kamienice.

Kiedyś myślałem, że to miasto jest – owszem – brzydkie, ale brzydkie najpiękniej na świecie. I że kiedyś będzie po prostu piękne, a ja tego doczekam. Teraz myślę, że nigdy nie będzie piękne... i że nie jest nawet brzydkie. Jest nijakie. Nijakie i smutne. Przy smutnych ulicach stoją smutne domy, w których mieszkają smutni ludzie. Żyję w mieście zbudowanym ze smutku i choć wciąż – nie wiedzieć czemu – je kocham, to coraz mniej tę miłość rozumiem.

Dane wyjazdu:
50.67 km 0.00 km teren
01:52 h 27.14 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:190 (%)
HR avg:163 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

The poets got nothing on you

Sobota, 21 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 0

Weekend. Czas zaklinania rzeczywistości. Stada japiszonów ruszają na miasto i wydają zarobione w tygodniu pieniądze, bo nie mają innego pomysłu na to, co zrobić z niespodziewanie podarowanym im wolnym czasem. Stateczne małżeństwa tuż przed emeryturą, zgodnie ze sobą nierozmawiając, toczą mały, domowy jihad o pilota. Albo suną w kierunku swych ogródków działkowych i zastępują miejsca przy biurkach, taśmach produkcyjnych, pulpitach sterowniczych, miejscami przy grządkach, rabatkach i w miniaturowych szklarenkach.

Przyłączam się do tej procesji zapomnienia o tygodniu roboczym. Też muszę odczarować swój skrawek świata, a ściślej wczorajszą kacową degrengoladę. Po przymusowej rowerowej abstynencji dziwnie jednak znoszę wysiłek, więc zaczynam z respektem, jakbym zamierzał przejechać większy dystans (nie zamierzam... nie czuję się jeszcze na siłach... a ściślej ręka się nie czuje na siłach). Szybko okazuje się, że przynajmniej pod względem pogodowym kiepski ze mnie Harry Potter. Moc niewątpliwie nie jest ze mną, bo powtarza się sytuacja z wczoraj: ledwo wsiadam na rower, a wręcz nieprzyzwoicie błękitne dotąd niebo pokrywa się parchami zsarzałych chmur. Jakby tego było mało, chwilę później chmurska ropieją deszczem. W kilka sekund jestem całkiem przemoczony. Jest gorzej niż wczoraj, bo leje wyraźniej mocniej no i dłużej.

Zanim jednak udaje mi się załapać porządnego wkurwa na tę jawną, pogodową niesprawiedliwość... a przy okazj na niewątpliwy sukces ewolucyjny wszędobylskiej głupoty... a także na to, że podczas okresu laski mają PRAWO być nieznośne (czyt. nienormalne)... czy wreszcie na kundla sąsiadów, który o 4 nad ranem nie daje mi spać... otóż zanim pogrążam się w totalnym wkurwieniu, jakimiś dziwnymi meandrami mojej podświadomości przebija się na światło dzienne myśl, że kręci się w tym deszczu nawet całkiem przyjemnie...

Choć stopnia zawilgocenia odzieży pozazdrościłaby mi każda finalistka konkursu mokrego podkoszulka, a wiatr bynajmniej nie ustał, jest przyjemnie – by nie powiedzieć dziwnie – ciepło. Ponownie jednak okazuje się, że moje zaklęcia nie mają mocy, bo gdy tylko przez głowę przemyka mi przymiotnik „przyjemnie”, deszcz ustaje... a może jednak zaklinanie rzeczywistości ma sens, bo bez deszczu też fajnie.

Jadę teraz pustoszejącymi, nagrzanymi ulicami, z których woda szybko ucieka. Gdzieniegdzie nad asfaltem wstają nawet małe obłoczki pary. Wspinam się na wzniesienie, kiedy docieram na szczyt widzę spory kawał panoramy miasta wyrytej na tablicy nieba. Cała jest czystym błękitem, ciemniejącym już przez wieczór. Tylko na środku zawisła nad miastem duża ciemnostalowa plama. Zasłonięte przez nią słońce rozpaczliwie, niczym tonący, chwyta się jej krawędzi, rozświetlając je tak, że pulsują fioletami i pomarańczą. Jak ropiejący wrzód. I jeśli można to powiedzieć o ropiejącym wrzodzie, to wygląda to zachwycająco.
Mijam usytuowany na szczycie przystanek, z którego moją wspinaczkę obserwowało leniwie dwóch sączących piwko dresów. Kątem oka widzę, że nie przestają mnie obserwować i kiedy mam ich już za plecami, słyszę:
„– Ty, kurwa, patrz... ja pierdole!”...
Na co „Ty” odpowiada:
„– O kurwa!” – po czym dodaje, jakby tytułem wyjaśnienia – „To jest, kurwa, zjawisko!”
Najpewniej zobaczyli widowisko na niebie. No cóż... w chwili zachwytu każdy jest poetą.

Dane wyjazdu:
64.30 km 2.00 km teren
02:56 h 21.92 km/h:
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fuck these dysfunctional, insecure actresses

Niedziela, 27 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0

Obowiązki zawodowe (brrrrrr!!!) wydały mnie dziś na pastwę jakiejś grubej, zapuszczonej baby w zaawansowanym stadium menopauzy, która okazała się regularną wariatką. Rzygała na mnie kosmiczną miłością, rzekomo przyrodzonym naturze ludzkiej dobrem i ogólnoludzkim ponoć pragnieniem prawdomówności. Koszmar. Przy pierwszej nadarzającej się okazji ewakuowałem się z obszaru pozostającego w zasięgu jej toksycznego oddziaływania, ale i tak zmarnowała mi godzinę życia. W każdym razie musiałem odreagować. Wziąłem szybki haust odurzająco zimnego powietrza i rzuciłem się w te pędy do domu... do Kocuriady, która powitała mnie w pełnym rowerowym rynsztunku. Migiem wciągnąłem obiad, naciągając jednocześnie gacie z pieluchą i kasując w liczniku dane wczorajszej wycieczki i... nareszcie... powietrze wokół mnie, uciekające obrazy, twardość siodełka pod tyłkiem...

Ruszamy na wschód. Docieramy do doliny Mrogi, którą będziemy przecinać dziś kilkakrotnie. W Gałkówku mijamy cmentarz żołnierzy poległych podczas I wojny światowej. Niemcy. Leżą w niewielkim lesie rzuconym między pola. Zawsze, kiedy tam przejeżdżam, zastanawia mnie, co robili mieszkańcy okolicznych wiosek, gdy tuż pod ich nosem przetaczała się cała zawierucha. Kibicowali z bezpiecznej odległości? Czy raczej pochowali się po piwnicach, ziemiankach, czekając aż awantura się skończy i nad okolicą znów zalegnie cicha monotonia codzienności? Wychodzili nocami żeby napoić i opatrzeć rannych? Czy może żeby ograbić zwłoki? Czy wojna dotyczyła ich dlatego tylko, że przypadkowym zrządzeniem ślepego losu przetoczyła się po ich polach, pod ich oknami? Czy może gdzieś daleko od domu, na drugim krańcu Europy walczyli, ginęli ich najbliżsi?

Z tych myśli wyrywa mnie podjazd. Na szczyt wdrapuję się ZA Kocuriadą, która narzuciła całkiem wymagające tempo. Najwyraźniej postanowiła przetestować swoje nowe korbki. Wjeżdżamy na wylany w zeszłym roku asfalt i jedziemy grzbietem niewielkiej dolinki. Lubię to miejsce. Z grzbietu w obu kierunkach otwierają się fajne perspektywy i zobaczyć można, jak wiosna przygotowuje się do skoku, do pierwszej eskplozji soczystej zieleni. Wymierzone prosto w niebo gałęzie stojących w równiutkich szeregach brzózek biją w słońcu wrzosowym blaskiem i widać, że gotowe są już, by zakipieć liśćmi.

Po jakimś czasie droga skręca i schodzi na dno dolinki, by pokonawszy nim niewielki odcinek, wspiąć się na przeciwległy grzbiet. Na niebie śladu chmurki, jednak nie jest szczególnie ciepło. Asfalt się psuje, ale przynajmniej jest delikatnie z górki. Po wsiach spacerują niewielkie grupki ludzi. Rodziny, znajomi. Najwyraźniej też złaknieni wiosennego słońca. Przejeżdżamy przez Tworzyjanki, które ogołocone z liści prezentują się wciąż urokliwie, ale jakby mniej imponująco. Bardziej kłują w oczy opuszczonym ośrodkiem wczasowym(?), najpewniej popeerelowskim, który straszy okaleczonymi oknami. Kiedy kilka kilometrów stąd wytyczono kolej, powstały w okolicy osiedla pięknych letniskowych, drewnianych willi warszawskiej i łódzkiej elity. W Tworzyjankach też stoją jeszcze dwie (tyle przynajmniej zauważyłem), których burżuazyjny charakter jedynie słuszna ideologia postanowiła zrównoważyć obozem wypoczynkowym dla ludu. Teraz architektoniczne manifestacje dwóch ideologicznie wrogich wizji życia zgodnie niszczeją. Historia walcem się toczy.

Z Tworzyjanek jedziemy w kierunku miejscowości o jakże obiecującej nazwie Wągry. Asfalt faktycznie jakby pokryty pryszczami. Po lewo majaczy w oddali sylwetka elewatora zbożowego w Rogowie – polska wersja gotyku a’la Notre Dame. Przecinamy przejazd kolejowy i tablica informuje nas, że wjeżdżamy do Nowych Wągrów... w mordę... najwyraźniej zaraza się rozszerza... Skręcamy pod wiatr w stronę Koluszek, przez które, niestety, będziemy musieli przejechać. Pobocze obsadzone jest drzewami, które szatkują światło słońca, rzucając na drogę jakby pooddzielane piksele. Jak na obrazach impresjonistów niemalże widać pojedyncze dotknięcia słonecznego pędzla. Drzewa jednak się kończą, słońce chowa się za chmurami i pierwszy raz tego dnia czuję, że wiatr jest perfidnie zimny. No i jak to wiatr, najzwyczajniej przeszkadza.

Tuż przed Koluszkami witają nas nieszczęśliwe psy, pozamykane w paskudnych wybiegach, pozbawionych skrawka zieleni, za to pełnych jakiegoś gruzu, śmiecia, gówna i innego syfu. Obszczekują nas zajadle, ale wyjątkowo nie mam im tego za złe. Gdybym żył w takich warunkach, też byłbym pewnie ciągle wkurwiony. Tuż przed wjazdem do Koluszek ujada kolejny nieszczęśnik. Jego długie futro, zapewne kiedyś białe, chyba nigdy nie widziało wody ani szczotki. W rezultacie zwierzę całe pokryte jest ciężkimi, oblepionymi brudem i odchodami dredami, w których z pewnością rozkwitły już jakieś przerażające, nowe formy życia. Biedak pewnie ledwo znosi letnie temperatury.

Niestety, Koluszki nie mają niczego, czym mogłyby zatrzeć to złe wrażenie, więc wyjeżdżamy z nich bezzwłocznie. Przed Justynowem Kocuriada słabnie i stwierdza, że musi pchłonąć jakieś węglowodany. Zatrzymujemy się pod sklepem. Kiedy ruszamy, swoimi długimi i obleśnymi jęzorami liże nas zimno. Jedziemy wprost pod nisko już wędrujące słońce, którego nic nie przesłania. Blask jest oślepiający, ale w żaden sposób nie przekłada się na ciepło. Za to wiatr niezwykle skutecznie konserwuje w nas uczucie chłodu. Ręce mam zgrabiałe, stopy zmarznięte, bielizna nie nadąża z odprowadzaniem potu, który natychmiast osiąga temperaturę lodu. Jest gorzej niż podczas styczniowych i lutowych eskapad. Z tym że wtedy kreska była wyraźnie poniżej zera. Sytuacja poprawia się dopiero po kilku kilometrach, ale do domu i tak docieramy nieco zziębnięci. Nic to, skoro chłód wygnał niesmak kosmicznej miłości i całej reszty bzdur, a ja dobrą herbatą wygnam teraz chłód.

Dane wyjazdu:
53.53 km 1.50 km teren
02:08 h 25.09 km/h:
Maks. pr.:37.64 km/h
Temperatura:
HR max:177 (%)
HR avg:157 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

No cars go

Poniedziałek, 21 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0

Po wczorajszych posiniaczonych chmurach nie było już dzisiaj śladu i słońce bez trudu poradziło sobie ze ściętymi kałużami i szronem na szybach samochodów – resztkami nocnego przymrozku. Co prawda, wiatr kolejny raz uparcie nawiewał chłodne powietrze, ale mimo to już od rana zapowiadał się idealny dzień na rowerowy spektakl w dwóch aktach: najpierw samotne 30 km we względnie mocnym tempie, potem spotkanie z Kocuriadą i wspólny powrót do domu niekoniecznie najkrótszą drogą.

Pierwsza odsłona rozpoczęła się mocnym uderzeniem. Zanim jeszcze zdążyłem się dobrze rozkręcić, na mocno doświadczonej przez zimę nawierzchni, podczas rozgrzewkowej wspinaczki na niewielki podjazd mija mnie rozpędzona ciężarówka... z taką prędkością i w takiej odległości, że podmuch rzuca mnie na krawężnik. Udaje mi się jakoś wybronić przed widowiskowym szlifem. Czapka na uszach, powietrze huczy – zupełnie nie słyszałem dziada. Poza tym z przeciwka nic nie nadjeżdżało, więc nawet jeśli miałoby mnie coś wyprzedzać, nie musiałem (tak mi się przynajmniej wydawało) obawiać się, że będzie to wyprzedzanie na żyletkę. Że też na drogach roi się od zakompleksionych kretynów, dla których jedynym znanym sposobem na poprawienie sobie samopoczucia jest konfrontacja z 70 kilogramowym bikerem na 13 kilogramowym rowerze. Oczywiście nie konfrontacja bezpośrednia, lecz przy użyciu kilkudziesięciotonowego ciągnika siodłowego z naczepą. Wszak siły muszą być „wyrównane”.

Żegnam ciężarówkę, która właśnie znika za wzniesieniem kilkoma ciepłymi słówkami prostego, żołnierskiego podsumowania. Kiedy docieram do szczytu, na końcu zjazdu widzę małe zamieszanie. Korek? W tym miejscu? Ruch w obu kierunkach rzeczywiście jest zablokowany. Dwa niemal symetryczne rządki kolorowych autek, czekających na możliwość jazdy w przeciwnych kierunkach nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Bez nabierania szczególnie dużej prędkości zjeżdżam z wzniesienia, próbując rozeznać się w sytuacji. Po sekundzie rozkminiam całą tajemnicę. Koniec zjazdu wypada akurat z miejscu skrzyżowania z polną drogą. Najbliższe otoczenie tej krzyżówki wygląda jak wycinek planu filmu katastroficznego: ruiny niedawno jeszcze stojących zabudowań, ślady po ogrodzeniach, zniszczone ludzkie siedziby. Krajobraz po przejściu tornada planowanej autostrady. Właśnie zaczyna się kolejny etap budowy: w poprzek szosy stoi naczepa do transportu ciężkiego sprzętu, a na niej rozpłaszczyła się pomarańczowa koparka. Wygląda trochę jak olbrzymi robak, zupełnie nie zainteresowany tym, co się wokół niego dzieje. A dookoła nieśpiesznie przechadzają się robotnicy w oczojebnych kamizelkach – wyglądają przez to jak owadzie potomstwo koparki, mróweczki opiekujące się królową. Niby przygotowują się do rozładunku, ale nie wydaje się, by cała operacja miała się szybko zakończyć.

Spostrzegam to wszystko i dojeżdżam akurat do ostatniego auta w kolejce. W oknie szoferki widzę kretyna, który dwie minuty wcześnie nieomal mnie stratował. Posyłam mu spojrzenie, w którym zawieram wszystkie możliwe „czułości” – całą kwintesencję mojego zdania na jego temat (i jemu podobnych), ale tępe rybie gały osadzone w mongoidalnej gębie upewniają mnie, że niestety nie zrozumiał tak subtelnego przekazu. Mijam ciężarówkę, kolejne samochody i docieram do naczepy z koparką. Tarasuje przejazd zupełnie, wbijając się przodem i tyłem w polną drogę. Skręcam w tę ostatnią i najzwyczajniej objeżdżam zawalidrogę, pełen naiwnej, szczeniackiej nadziei, że mongoł w ciężarówce mnie widzi i że choć troszkę zirytuje go fakt, że ja się przecisnąłem, a on musi czekać.

Kolejne kilka kilometrów jadę w pełnym komforcie samym środkiem swojego pasa ruchu. Wiem, że nic mnie z tyłu nie zaskoczy. Zanim małe mróweczki odstransportują swoją koparkową królową na bezpieczne miejsce i pozwolą na wznowienie ruchu, będę już daleko. Docieram do przemysłowej dzielnicy miasta – pogierkowskiego dziedzictwa. Duże przestrzenie, wątpliwej urody industrialna architektura i przyroda, która jeszcze nie doznała cudu zmartwychwstania. Przebijam się przez wiatr i brzydotę miasta i docieram do celu.

Solidna dawka odpoczynku od kręcenia (co niestety oznacza konieczność innej pracy) i jestem gotów na drugi akt dzisiejszego spektaklu, czyli powrót do domu z Kocuriadą, która już na mnie czeka. Krótka narada co do trasy i ruszamy z wiatrem. Kręci się fajnie. Kocuriada siedzi mi dzielnie na kole, odstając jedynie na co forsowniejszych górkach. Kluczymy sobie po okolicy, natykając się między innymi na bikera na żółtym sprzęcie w koszulce CSC. Wyprzedza nas, więc siadam mu na kole. Kocuriada próbuje się utrzymać, ale po jakimś czasie odpuszcza. Droga układa się tak, że przez długi czas nie straci mnie z oczu, więc nie schodzę z koła nieznajomemu. Troszkę przyblokowuje nas skrzyżowanie, a chwilę potem skręcamy pod wiatr. Mimo to, kręci się przyjemnie, prędkość fajniutka, szkoda tylko, że będę musiał w którymś momencie odpuścić sobie i poczekać na Kocuriadę. Póki co jednak, myślę sobie, że kolarska przyzwoitość nakazywałaby dać zmianę, więc wychodzę na czoło. Koncept wspólnej jazdy najwyraźniej jednak nie przypadł nieznajomemu do gustu, bo odbił niebawem w lewo. Ja poczekałem w tej sytuacji na Kocuriadę i pomknęliśmy dalej. Powoli domykamy pętelkę, wymieniając jeszcze po drodze pozdrowienia z bikerem w spodenkach ¾ (normalnie rispekt... ja taki gorący nie jestem), i docieramy głodni (ja chyba bardziej) do domu.