Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w kategorii

1. Infernum <...50>

Dystans całkowity:943.30 km (w terenie 53.50 km; 5.67%)
Czas w ruchu:37:07
Średnia prędkość:25.41 km/h
Maksymalna prędkość:48.86 km/h
Maks. tętno maksymalne:200 (0 %)
Maks. tętno średnie:168 (0 %)
Liczba aktywności:32
Średnio na aktywność:29.48 km i 1h 09m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
22.98 km 0.50 km teren
00:48 h 28.72 km/h:
Maks. pr.:40.06 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Drink up to new dead and new alive...

Wtorek, 14 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 1

...czyli epilog oczekiwania i łabędzi śpiew wrednej codzienności, która - choć miewa też swoje miłe przebłyski - teraz powoli umiera... and the thicket of Lietuva cry new kind of wild, so let's drink up to new dead and new alive...

Dane wyjazdu:
19.28 km 0.50 km teren
00:42 h 27.54 km/h:
Maks. pr.:42.66 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

It all comes back to common sense

Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 0

Zdrowy rozsądek powrócił. Po wczorajszej interwałowo-wietrzno-tłuczniowej katordze nogi karnie słuchały rozkazów niezwykle rozważnej głowy, w której żarzył się ostrzegawczo czerwony neon z napisem Lietuva. Żadnych czasówek, żadnych tempówek, żadnego ścigania przygodnie napotkanych rowerzystów. Spokojna rozjazdówka pustymi drogami o poranku. W ostrym słońcu i przy dojmująco zimnym o tej porze wietrze. Tak naprawdę nie pakowałbym się wcale na rower tak wcześnie (zwłaszcza w niedzielę), gdyby nie praca (kolejny argument przeciw niej).

Dane wyjazdu:
19.57 km 0.00 km teren
00:39 h 30.11 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Left right left right... keep it up...

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 09.06.2011 | Komentarze 1

... czyli Fever II, albo Freakishly freaky freak.

Powtórka z wczoraj. Ta sama trasa, ten sam cel, ten sam problem, czyli piękne założenia o regeneracyjnej jeździe poszły się przewietrzyć. Samochodów było więcej, rowerzystów mniej, nie miałem kogo gonić, a i tak nie mogłem się powstrzymać, by nie zacząć ścigać się z samym sobą. Rezultat? – podmęczone nogi oczywiście. Dowód osobliwej niefrasobliwości (by posłużyć się eufemizmem), zważywszy na fakt, że ustawiliśmy się dziś z Kocuriadą na dłuższy dystans po południu. W tym kontekście wypada chyba nawet zrezygnować z eufemizmu i nazwać rzeczy po imieniu: czyżme jeśli nie głupotą jest urządzanie sobie małej czasówki tuż przed dłuższą przejażdżką w niekoniecznie leniwym tempie. Z drugiej strony, jakże szczęśliwym potrafi czasami uczynić głupota...

Dane wyjazdu:
19.38 km 0.00 km teren
00:39 h 29.82 km/h:
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fever

Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 06.06.2011 | Komentarze 1

Nie żebym urządzał sobie jakąś autoterapię, ale... mam problem: nie potrafię jeździć spokojnych, rozjazdowych treningów. Założenia, założeniami; plan treningowy, planem treningowym; zdrowy rozsądek, zdrowym rozsądkiem, a ja wytaczam się na drogę i dostaję głupawki. Mogę mieć hektolitry kwasu mlekowego w udach po męczeniu hopek, po interwałach, czy po długiej trasie pokonanej dzień wcześniej, mogę sobie powtarzać, że potrzebuję niewielkiego dystansu w tempie emeryckim, ale tylko przykleję tyłek do siodełka, a nogę wepnę w spd, a już mi kadencja rośnie, już się na podjeździe sprężam, już kontroluję czy poniżej czy powyżej średniej właśnie jadę... słowem, już dostaję jakiejś rowerowej gorączki... i tylko w kwestii dystansu jestem jeszcze w stanie się zdyscyplinować...

Oczywiście potem zaczyna się szukanie usprawiedliwień... że przecież tak czy inaczej dobrze się czułem, noga podawała, więc czemu miałem nie podkręcić tempa... emeryckim i tak zdąże jeszcze się kiedyś najeździć. Zresztą dzisiaj wszystkiemu winien był wiatr: w jedną stronę wiał mi za bardzo w plecy, a z powrotem za bardzo przeszkadzał...

Na początku jeszcze się starałem, jeszcze się powstrzymywałem. Cieszyłem się tą jedyną w swoim rodzaju poświatą, jaką generować może tylko wiosenna zieleń w pełnym, przedpołudniowym słońcu. Ale najpierw zaczęła kusić mnie droga, tego dnia wyjątkowo wręcz niezablachosmrodzona. Zupełnie jakby samochody stały się nagle jakimś zagrożonym gatunkiem, który nie tak łatwo napotkać. Za to rowerzystów cały wysyp. Pojedynczy, w parach, grupach, całymi rodzinami. Z nastawieniem sportowym, turystycznym, rekreacyjnym, antycelulitisowym, w dowolnych konfiguracjach. Słowem, więcej rowerzystów niż samochodów. I wszyscy uciekają z miasta, tylko ja jeden muszę w przeciwną stronę.

Minąłem długi delikatny łuk, złożony właściwie z kilku mniejszych zakrętów i wyjechałem wprost na około kilometrowy podjaz, z którego w moją stronę po przeciwległym pasie ruchu spływały w dół kolorowe koraliki bikerów... jeden... drugi... trzeci... gdy dotarłem do podnóża górki dojrzałem z kolei samotnego nieszczęśnika, który – jak ja – kręcił w stronę centrum... Ja nie jestem szczególnie wyrafinowany, moja psychika działa w oparciu o bardzo proste schematy... pusta droga, świetna pogoda, podjazd i ktoś, kogo można gonić... jazda w takich warunkach po prostu nie mogła skończyć się regeneracyjnym tempem.

W drodze powrotnej chciałem już się grzecznie regenerować (naprawdę chciałem), ale wiatr nie pozwolił. Kręcić trzeba było mocno i na początku było ciężko... ale kiedy uda przywykły, znów poczęły krzesać z siebie mleczanowy ogień. A ja jakoś nie potrafiłem im tego wyperswadować.

Dane wyjazdu:
35.35 km 0.00 km teren
01:23 h 25.55 km/h:
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:
HR max:195 (%)
HR avg:147 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Trying to find a mountain I CAN climb

Wtorek, 31 maja 2011 · dodano: 02.06.2011 | Komentarze 0

I znów dzień zasypał mnie mnóstwem przeszkadzajek, które domagały się mojej atencji i niezwłocznego załatwienia. Zanim więc mogłem spocić się na rowerze, musiałem spływać potem przed komputerem, by dopełnić coraz większej ilości nikomu tak naprawdę niepotrzebnych procedur. Pozory porządku i rzetelności. Pozory pracy. Pozory wynagrodzenia. Pozory sensu.

Pomysł na odtrutkę? Późnopopołudniowy objazd okolicznych hopek. Nie wiem, czy to resztki wczorajszego piwa, czy jeszcze nie do końca jestem sobą po łokciowych perypetiach, ale po drugim ostro wziętym podjeździe, trzeci sporo mnie kosztował, o czwartym i piątym nie wspominając. Wsiadając na rower myślałem jeszcze o siódmym i ósmym, ale myśl ta odparowywała z mojej z głowy wprost proporcjonalnie do wzrostu stężenia mleczanów w udach. Siłą rzeczy musiałem zweryfikować plany, dostosowując je do swoich żałosnych możliwości. Zresztą było to o tyle łatwe, o ile co jakiś czas (czyt. co któryś zakręt, albo co któryś wzgórek) oślepiała mnie pomarańcza słońca zalewająca swym krwistym sokiem bez mała całe niebo. W mijanych ogródkach włączały się kolejno urządzenia do podlewania trawników i jechało się tak, jakby w tym dusznym, czerwonym powietrzu rzeczywiście rozpylone były kropelki krwi... makabrycznie, ale pięknie i przyjemnie zarazem.
Okolica zmęczona upałem cała aż pulsowała nadzieją, że noc przyniesie odrobinę wytchnienia a ja zrezygnowany i wymęczony powlokłem się do domu.

Dane wyjazdu:
38.88 km 0.00 km teren
01:23 h 28.11 km/h:
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:
HR max:189 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Are we crazy or are we glad

Poniedziałek, 30 maja 2011 · dodano: 02.06.2011 | Komentarze 2

Po kilku poprzednich dniach poniedziałek otrzymał w spadku letnie słońce i ciepły wiatr. W przeciwieństwie np. do niedzieli wróciły za to (niestety) upierdliwości tzw. życia codziennego, czyli obowiązki (fuj!), praca (yaack!!) i inne tego rodzaju syfy. Szczęściem w nieszczęściu, wszystkie one nie tylko nie uniemożliwiały rowerowego szaleństwa, ale wręcz nakłaniały, by – dając im odpór – skorzystać z roweru jako najlepszego możliwego znieczulacza.

Po wczorajszej rundce z Kocuriadą, miałem ochotę pojechać troszkę intensywniej. Tym bardziej, że z w/w powodów dystans nie mógł okazać się imponujący. Mimo to zacząłem spokojnie, ruszając w kierunku jednej z przemysłowych dzielnic, gdzie długie proste i względnie mały ruch pozwalają na pokonywanie długich odcinków ze stałą, wysoką prędkością. Zresztą mam jakiś sentyment do tych paskudnych okolic. Jako dzieciak mieszkałem na pobliskim osiedlu i przychodziłem z kumplami bawić się w betonowych niewykończonych szkieletach wielkich industrialnych molochów – spóźnionych i niedorobionych dzieciach gierkowskiej dekady. Teraz część szkieletów adaptowano do nowych funkcji, a cześć nadal straszy pustką niespełnionych snów o gospodarczej potędze.

Zmieniam kierunek i początkowo czołowy wiatr dmucha teraz z boku. Momentami trochę przeszkadza, momentami pomaga. Powoli przebijam się do dzielnic mieszkalnych, blokowisk i małych, starych domków – śladów wiejskiej przeszłości tej okolicy. Pozwolono im tu przetrwać z niewyjaśnionych przyczyn i wyglądają teraz, jakby – poprzez kontrast – świadczyły o potędze nowego, wspaniałego świata wielkiej płyty (choć oczywiście wystarczy w wielkiej płycie trochę pomieszkać, by przekonać się, że ani ona taka wielka, ani wspaniała). Patrzeć na ten widok to tak, jakby widzieć ustawione naprzeciw siebie szeregi dresiarzy-blockersów z jednej, i emerytów z drugiej strony. Wynik starcia przesądzony.

Wbijam się głębiej w miasto, co od razu odbija się na ruchu: leniwe i nieliczne w sumie gąsienice ciężarówek z dzielnicy przemysłowej ustępują miejsca ruchliwym mróweczkom osobówek. Siłą rzeczy tempo trochę spada. Uciekam od głównych arterii, wybierając drogę przez park. Przez kilkaset metrów sycę się tym chrzęstem, jaki towarzyszy szybkiej jeździe po szutrze i niebawem docieram do pracy, na którą spuszczam zasłonę milczenia, niczym wodę w kiblu, albowiem etos pracy jakoś nidgy do mnie nie przemawiał.

Jakiś czas później kręcę już na piwną ustawkę z Lobotomikiem. Ruch się nasila... zaczynają się popołudniowe godziny szczytu i tysiące biednych ludzi rozpływa się w stalowych puszkach. Czerwone, spocone twarze łapią chciwie gorące powietrze i zerkają z zazdrością na właścicieli aut z klimatyzacją. Ci zaś wodzą po zalanych słońcem pasach asfaltu wzrokiem, w którym czai się wyższość bogacza oblewającego się beztrosko strumieniami chłodnej wody na oczach biedaka konającego z pragnienia. Na szczęście szybko skręcam w boczne ulice i uciekam od tego spektaklu jednoczesnego leczenia i generowania kompleksów.

Wspinam się na łagodny ale długi podjazd i widzę przed sobą kogoś na szosówce. Bezlitośnie wykorzystuję fakt, że nawierzchnia w tym miejscu pozostawia wiele do życzenia, zmuszając szosowca do asekuranckiej jazdy. Mijam go przed szczytem i walczę na łagodnym, króciutkim zjeździe o wypracowanie jak największej przewagi, żeby nie „zemścił się” na mnie zbyt łatwo, gdy wjedziemy na odcinek nowego asfaltu. Zawsze to satysfakcja uciec kolarce na mtb.

Niedogoniony (facetowi na szosówce widocznie nie zależało) docieram do Lobotomika, który czeka na mnie z nagrodą w postaci zakrapianej chmielem rozmowy o... tym, że świat jest zajebisty, bo jest tyle świetnej muzyki, dobrych książek, fajnych ludzi i mnóstwo miejsc naszych przyszłych rowerowych podbojów... oraz o tym, że... świat jest do dupy, bo mamy za mało czasu i pieniędzy, żeby się tym wszystkim nacieszyć, a do tego ludzie są chujowi (w obu przypadkach można by zresztą wymienić jeszcze kilka innych powodów). I przy dochodzeniu do takich konkluzji zastaje nas Kocuriada, której pozwalam się grzecznie eskortować do domu...

Dane wyjazdu:
34.57 km 0.00 km teren
01:22 h 25.30 km/h:
Maks. pr.:48.86 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:151 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

You rearrange my mind

Wtorek, 24 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 0

„Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele... i tak nic z tego nie będzie” – jak (w wolnym tłumaczeniu) powiedzieć raczył prorok indie rocka (nazwany tak z kolei przez Lobotomika, od którego określenie to niniejszym zapożyczam).
Od dłuższego czasu obiecywałem sobie dzień ostrej pracy na podjazdach. Czaiłem się z tym jak gimnazjalista z pierwszą fajką, ale w końcu zdecydowałem, że today is the day. I co? I bleich arsch... tudzież dupen bladen, albo inne biełyje rozy... zamiast solidnej, rzetelnej męczarni na górkach wyszły mi jakieś ni to tempówki, ni to interwałki.

Wszystko przez to, że wczorajszy rozbrat Kocuriady z Jakubkiem potrwać miał – jak się okazało – tylko 24 godziny, bo ledwie wróciliśmy do domu, przyszła wiadomość z serwisu, że bike jest do odbioru. Niewiele myśląc, wsiadłem na Trek-usia, a Kocuriada na Konę (która miała w serwisie pozostać w miejsce Jakubka) i ruszyliśmy do miasta. I od razu wtopa, bo okazuje się, że zapomniałem o okularach. Wiatr nawiewa prosto w oczy jakiś syf, a słońce jarzy się niemiłosiernie i wbija w nie ogniste szpilki... postanawiam więc zawrócić.

Po chwili, uzbrojony już w okulary, ruszam w pościg za Kocuriadą. I tyle w temacie spokojnej rozgrzewki – myślę sobie – i nie forsowania tempa poza podjazdami. Wypadam na szosę pakując się w długi peleton blachosmrodów wlokący się za żółtym autobusem. Wyglądają jak rząd małych kaczuszek sunących za mamą kaczką. Jest wąsko, godziny szczytu, więc z naprzeciwka też sznur aut i nie ma mowy o wyprzedzaniu. Wkurwia mnie to, bo jadąc w tym ogonie zbyt późno dostrzegam nierówności w jezdni i co chwila czuję w łokciu kurewskie szarpnięcie.

Wreszcie widzę, że autobus zjeżdża w zatoczkę. Kolejne samochody irytująco wolno przejeżdżają koło niego i kiedy przychodzi moja kolej autobus oczywiście pakuje się na asfalt tuż przede mnie. W sumie nie najgorzej. Droga akurat zawija pod wiatr, za autobusem łatwiej będzie mi gonić Kocuriadę. Gdyby tylko jeszcze tak nie smrodził.
Pokonuję w ten sposób jakieś 3-4km. Za mną jedzie jakiś samochód. Podobnie jak ja, jego kierowca wie, że zbliżamy się do przystanku, więc próbuje wyprzedzać. Kiedy mnie mija postanawiam skoczyć za nim. Wstaję w pedałach, ale... widzę, że facet gwałtownie hamuje chowając się tuż obok mnie za autobus... siłą rzeczy i ja ostro hamuję... znowu jebane ukłucia w łokciu. Króciutka stójka i autobus rusza. Samochód znów przymierza się do wyprzedzania, ale tym razem powstrzymuje go autobus, który ewidentnie też zaczyna coś wymijać. Ociężale wtacza się na przeciwległy pas i kiedy powraca na właściwy tor jazdy moim oczom ukazuje się Kocuriada.

Rozpędzony wychodzę jej na zmianę i odtąd razem już docieramy do miasta, które perfidnie spowalnia nas na każdym kroku. Gdyby nie to, średnią miałbym miażdżącą.
Szybka podmianka rowerów w serwisie i inną trasą ruszamy w drogę powrotną. Miasto jak zwykle zmienia to, co mogłoby być płynną jazdą, w upierdliwą czkawkę. Kiedy udaje nam się wreszcie wydostać na wylotówkę i minąć ostatnie światła, decyduję się na małą tempówkę i przez kilka kilometrów nie schodzę poniżej 40km/h.

Przy umówionym skrzyżowaniu zwalniam i czekam na Kocuriadę, która dużo wcale do mnie nie straciła. Skręcamy w drogę o wątpliwej jakości, za to prawie zupełnie wolną od blachosmrodów. Cały czas wspina się lekko pod górę, o czym informują przede wszystkim nogi, bo gdyby zawierzyć oczom, można by uznać, że jest zupełnie płasko. Lawirujemy oboje między dziurami wychodząc naprzemiennie na prowadzenie. Przypomina to jakąś beztroską gonitwę źrebaków.

Wreszczie asfalt się poprawia i widzę koniec podjazdu. Nagle zza pleców wyskakuje mi Kocuriada. Błyskawicznie zyskuje kilka metrów przewagi i trochę mnie to kosztuje, żeby zrównać się z nią na szczycie. Mistrzowsko rozegrałaś tę „premię górską” – rzucam i widzę jak składa się do zjazdu. Po nim znów podjazd i próba sprintu pod górkę... i znów zjazd... Przelatujemy obok domu Luki aka SirWolanda, który bawi się właśnie w ogródku jakimś przerośniętym wibratorem czy inną kosiarką i znów pakujemy się na krótki acz intensywny podjazd... a potem na kolejny... i jeszcze jeden. W końcu podmęczeni, ale szczęśliwi i beztroscy jak dzieci zjeżdżamy do domu.

Dane wyjazdu:
31.87 km 0.00 km teren
01:13 h 26.19 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Cubism dream

Poniedziałek, 23 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 1

W pierwszych dniach sierpnia 2010 roku Kocuriada zapłonęła nową żądzą. Generalnie bardzo lubię te momenty, kiedy Kocuriada płonie żądzą, a ja mogę wystąpić w roli strażaka. Tym razem jednak mrocznym obiektem jej pożądania nie byłem ja, ani moja... sikawka. Nie była też nią czekolada, ani nowa torebka czy buty. Kocuriada zapragnęła bowiem nowego roweru. Gdyby chodziło o jakąś – bo ja wiem – lokówkę, zestaw do makijażu, wizytę w salonie kosmetycznym, czy rzeczone buty z torebką, byłbym wobec tej zmiany pewnie mocno sceptyczny (eufemistycznie rzecz ujmując). Ale w przypadku pragnienia ukierunkowanego na nowy bike odkryłem w sobie nowe, nieskończone wręcz pokłady wyrozumiałości.

Kilka dni przetrząsania oferty rynkowej, precyzowania oczekiwań samej zainteresowanej (głównie estetycznych), rozważania potencjału modernizacyjnego no i padło na Jakubka, czyli wtedy jeszcze po prostu Cube’a LTD Pro landrynkowo upaćkanego bielą i błękitem. 16 sierpnia ruszyliśmy po niego do Krakowa, bo tylko tam była odpowiednia (czytaj wystarczająco mała) dla Kocuriady rama. Mimo że decyzja o zakupie w sumie już zapadła, uznaliśmy, iż lepiej będzie się do roweru najpierw przymierzyć. No a poza tym nie chcieliśmy, żeby jakiś sfrustrowany kurier przerzucał karton z bike’iem gdzie i jak popadnie.

Wróciliśmy do domu z Jakubkiem, ale pogoda nie pozwoliła na jazdy testowe. Siłą rzeczy odbyły się one dzień później. Kocuriada prezentowała się na nowym bike’u nader wdzięcznie (zresztą ona po prostu tak ma), a i sam bike już swoim wyglądem niedwuznacznie sugerował, że wiele potrafi. O tym ostatnim chciałem się przekonać osobiście. W końcu jestem tylko facetem i w typowy dla mej płci sposób odczuwam dojmującą potrzebę dorwania w swoje łapska, a następnie zużycia i zbrukania wszystkiego, co – że tak powiem – dziewiczo nowe.

Niestety, tym razem musiałem obejść się smakiem. Musiałem podziwiać ten świeżutki, biało-niebieski lizaczek zza szyby, bo Kocuriada ujawniła nowe, mroczne oblicze swej natury: gdy tylko zbliżałem się do Jakubka w jednoznacznych zamiarach, albo też nieśmiało i dyplomatycznie sugerowałem, że może mógłbym – ewentualnie i właściwie czysto hipotetycznie oczywiście – przejechać się na nim, Kocuriada wrogo obnażała zęby i toczyła pianę z pyska ust. Ech... nigdy nie zrozumiem lasek... że też instynkt terytorialny aktywizuje im się w najmniej spodziewanych i dogodnych momentach.

Tak czy owak, przez kolejne kilka miesięcy (a ścislej niemal przez rok) mogłem bliżej obcować z Jakubkiem jedynie podczas jego mycia. Cierpiałem, nie mogąc poznać jego walorów (tłumienia amora, siły i precyzji hamulców, pracy napędu czy sztywności ramy), ale znosiłem to cierpienie w milczeniu... wiadomo: boys don’t cry.

I tu się pojawia pytanie niemal filozoficzne, pytanie o granice lojalności... o granice wierności. Czy przez te wszystkie miesiące miałem okazje, aby bez wiedzy Kocuriady dosiąść Jakubka? Czy zostawałem z nim sam na sam na długie godziny, kiedy to mógłbym go – jak zapewne widziałaby to Kocuriada – pohańbić? Owszem, miałem takie okazje i były takie godziny. Zdarzyło się nawet raz, że Kocuriada wyjechała na cały tydzień. Mógłbym więc dorwać Jakubka, zjechać nim pół województwa, wytarzać się z nim w błocie, a potem wypucować tak, że śladu by nie było. Zbrodnia doskonała po prostu. Czy to zrobiłem? Czy skorzystałem z którejkolwiek z zesłanych przez dobry los okazji do pociśnięcia Jakubkowych korb? Nie. Jak cielę gapiłem się na ten rower i śliniłem przez miesiące. Muskałem pieszczotliwie jego podzespoły sycąc się w wyobraźni chorymi wizjami naszych wspólnych wojaży. Byłem jak zadurzony gówniarz, który boi się odezwać do obiektu swych westchnień.

Tak. Prawda jest okrutna. Nie wiem, czy to współczesna kultura, czy apodyktyczna natura Kocuriady, ale wychodzi na to, że nie jestem prawdziwym facetem, na wpół barbarzyńskim samcem, który po prostu przychodzi po swoje i bierze co mu się podoba, nie bacząc na konsekwenkcje, pieprząc dyplomację, konwenanse i polityczną poprawność. Zamiast tego czekam skundlony na łaskawy ochłap. Ech... czy jest coś bardziej przykrego od oswojonego drapieżnika? Czy istnieje większe wynaturzenie?
Mijały kolejne miesiace, a ja wciąż w skrytości śniłem o jeździe na Jakubku, który w międzyczasie jeszcze wypiękniał: Kocuriada dopieściła go nowymi korbami, kasetą i manetkami. I wszystko to miałem tuż pod nosem, a jednak całkowicie nieosiągalne... Cóż ten głupi Dante wiedział o czyśćcu i piekle – myślałem gapiąc się pożądliwie na Jakubka.

Myślałem, że przyjdzie mi znosić te czyśćcowo-piekielne męczarnie przez wieczność, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie trafiłem do nieba. Okazało się bowiem, że Jakubek potrzebuje interwencji mechanika (centrowanko, regulacja, etc.), a najbliższy termin, kiedy mógłby tego dobrodziejstwa zaznać, to jednocześnie termin, który absolutnie nie odpowiada Kocuriadzie. I tak oto, po dziesięciu miesiącach miałem wreszcie wpiąć się w Jakubkowe pedały, co by odstawić go do serwisu.

Dobra od kilku dni pogoda akurat troszkę się rozkaprysiła i postanowiła nieco przyoszczędzić na słońcu, za to rozrzutnie szafując nienajcieplejszym wiatrem. Wizja jazdy na Jakubku znieczuliła mnie jednak na wszelkie pogodowe niedogodności. Pierwsze kilkaset metrów i od razu jest jasne, że rower jest dla mnie za mały. Gdybym miał go używać na codzień, konieczna byłaby przynajmniej wymiana mostka. Mój chory łokieć docenia za to szeroką, giętą kierę, choć nie pasuje ona zupełnie do tego bike’a. Poza tym waży tyle, ile średnie kowadło, więc jej los już dawno został przesądzony. Pokonuję całą serię progów spowalniających i Manitou mnie zachwyca. To, że manetka blokady działa o wiele lepiej (czyt. lżej) niż w RockShoxie sprawdziłem już dawno, bo w dniu zakupu, kiedy rower wisiał jeszcze na hakach. W czasie jazdy okazuje się, że Minute lepiej od Tory wybiera też małe nierówności (na dużych nie mogłem ich porównać, bo łokieć nie pozwala), choć przez rozgrzaną z podniecenia niemal do czerwoności głowę przemyka myśl, że być może wynika to z różnicy ciśnienia w komorach amorów. Po pierwsze, Kocuriada jest lżejsza ode mnie (ergo jej amor jest mniej napompowany), a po drugie, Manitou generalnie zaleca mniejsze wartości ciśnienia w swoich widelcach niż RockShox.

Tak czy owak, uciekam z poza granice miasta. Co prawda, mam jechać do serwisu (czyli jakieś 10 km), ale skoro już raz pozwolono mi wsiąść na ten rower, to nie po to, bym tak skandalicznie szybko z niego zlazł. Wybieram zatem nieco meandrujący szlak (gdybym jechał nad morze, można by powiedzieć, że wybrałem drogę „na skróty” przez Zakopane). Niestety, czas ograniczają inne zobowiązania i nie mogę wydłużać przejażdżki w nieskończoność. Jednak póki co, staram się o tym nie myśleć.

Rower zajebiście się zbiera. Nie znam dokładnych danych, ale jest oczywiste, że koła są lżejsze niż w Expert-ce. Na znanych mi, wielokrotnie jeżdżonych odcinkach muszę o wiele szybciej załączać twardsze przełożenia, niż ma to miejsce podczas jazdy tą ostatnią. A skoro już przy zmianie przełożeń jesteśmy... manetki XT to mój nowy, rowerowy święty Graal. Precyzja i szybkość zmian zauważalnie (by nie powiedzieć znacząco) większe, aniżeli w „XT dla ubogich”, czyli w SLX. Na początkowych kilometrach zmieniam regularnie po kilka przełożeń na raz, zanim palce przywykną do króciutkiego skoku cyngli. Najcudowniejsze nie jest jednak to, że ruch palca jest tak nieznaczny, lecz to, że łańcuch przeskakuje z zębatki na zębatkę o ułamek sekundy wcześniej, aniżeli kończę manipulować przy cynglach.Myślisz "zmiana" i właściwie w tym samym momencie zmiana się dokonuje.

Aż tak wyraźnej różnicy nie ma natomiast między korbami. Główną zaletą tego komponentu XT (znów w porównaniu do SLX) jest chyba mniejsza masa. Hamulce Hayes Ryde wydają mi się trochę słabsze od Elixirów R Avida, choć z pewnością nie można tu mówić o przepaści. Przy czym wszystkie te obserwacje należy opatrzyć zastrzeżeniem, że zostały one poczynione na zdecydowanie softowych (czyt. asfaltowych) drogach no i na niewielkim w sumie dystansie.

W każdym razie Jakubek (zgodnie z oczekiwaniami) okazał się bardzo przyjemnym bike’iem. Pomyka co najmniej tak samo dobrze, jak wygląda. Szkoda tylko, że jedna Kocuriada raczy wiedzieć, kiedy ponownie ziszczą się moje sny o jego ujeżdżaniu...

Dane wyjazdu:
46.75 km 0.00 km teren
01:47 h 26.21 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:
HR max:187 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

The sun and the rainfall

Piątek, 20 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 2

Zamglenie?.. nieostrość?.. niewyraźność?.. jak opisać stan, w którym po otworzeniu oczu dziwnie rozleniwiona świadomość rejestruje, że powietrze ma konsystencję kiślu (albo – jak kto woli – kisielu) a wszystko wokół dzieje się (jeśli w ogóle coś się dzieje) w trybie slow motion? No... może poza tym, co dzieje się w żołądku, który żyje jakby własnym życiem i próbuje właśnie zamienić się miejscami z trzustką. Czuję się zamulony – tak, to chyba najlepsze słowo. Przykrywa mnie szczelnie piwny osad wczorajszego wieczoru.

Znam dobrze to oblicze kaca. Tę jedną z miliona jego twarzy. Głowa nie boli, ale mózg ma postać galarety – nie tylko to wiem... w takie dni po prostu czuję to wyraźnie. Do tego żołądek. Niby zdyscyplinowany, niby nie zmusza, by nie oddalać się zbytnio od kibla, ale co jakiś czas pozwala sobie na jakieś nieprzyjemne harce. No i w ustach jakiś syf... jakbym przebitą dętkę przeżuwał.

Ale najgorsza jest ta nieznośna powolność wszystkiego. Niczym w tych snach, które raz na jakiś czas miewa każdy, kiedy to trzeba uciekać, ale problem w tym, że stąpa się w jakiejś smole, bagnie, czy innym budyniu. Nie mogę się niestety z tego wygrzebać i Kocuriada musi ruszyć na poranną przejażdżkę sama. Potrzeba mi zdecydowanie więcej czasu, żeby się ogarnąć.

Kiedy wreszcie wychodzę, słońce zaczyna przegrywać z chmurami. Wiatr naciąga szarogranatową kołdrę na coraz szersze zagony nieba. Próbuję objąć wzrokiem jak największy skrawego tego ostatniego i stwierdzić, jakie mam szanse na uniknięcie deszczu. Dochodzę do wniosku, że mimo wszystko spore. Chmurska choć groźne, wydają się jakieś takie niezdecydowane, a poza tym ewidentnie zmierzają w kierunku przeciwnym niż ten, który zamierzam obrać.

Nie tracąc więcej czasu, wpinam się więc w pedały i gdy tylko nawierzchnia pozwala na pewną dozę beztroski względem mojego łokcia, podkręcam mocno tempo. Ale jakoś nie mogę nabrać prędkości. Kac jednak jeszcze nie odpuścił i cały jestem dziwnie ociężały. Zwłaszcza brzuch ciąży mi strasznie, jakbym założył na siebie jakąś pieprzoną oponę... niemalże ulegam wrażeniu, że zaraz będzie mi się obijał o kolana.

A perfidne chmurska, gdy tylko ruszyłem, jakby się zatkywizowały. Ciemnieją z sekundy na sekundę i wyglądają już jak nasiąkłe zasyfioną wilgocią szmaty do podłogi. Skręcam w boczną drogę, której nie obrosły jeszcze architektoniczne wykwity nowobogackich ambicji i czuję pierwsze, nieśmiałe krople... Jeszcze raz podejmuję beznadziejną próbę wykręcenia większej prędkości... z ledwie zauważalnym rezultatem... Na szczęście deszcz póki co się nie nasila... a w oddali majaczy na asfalcie plama słońca – bezdeszczowy azyl, rozkosznie sucha oaza... Chwytam się jej oczami i cisnę, by znaleźć się na osłoniecznionym fragmencie drogi jak najszybciej... i dokładnie w momencie, gdy przecinam granicę międy zacienioną i nasłonecznioną strefą asfaltu, zaczyna lać... kurwa – rzucam sam do siebie... ale ściema... Kręcę w pełnym słońcu i... w strugach deszczu zarazem... sucha szarość szosy znika, przedzierzgając się błyskawicznie w ociekającą wilgocią czerń... asfalt marki Ritchey z serii Wet Black...

Krople sieczą niemiłosiernie, a ja ociężale poruszam nogami, jakby to nie woda ściekała po drodze, tylko smoła. Przed sobą widzę już miejsce, w którym panowanie słońca się kończy i zaczyna się złowroga hegemonia cienia rzucanego razem z deszczem przez chmury. Ale gdy przecinam tę kolejną granicę, deszcz w sekundę ustaje... Zdaje się, że pogoda ma dziś niezdrowe poczucie humoru i kpi sobie z przyzwyczajeń skacowanego łba.

Mimo braku słońca wiatr szybko suszy przemoczone ciuchy. Ale i męczy... jak zwykle... jakbym nie miał wystarczająco podłego dnia... Drogi szybko odparowują wilgoć, a razem z nią znikają resztki moich sił. Mimo wszystko jakoś udaje mi się wspinać na kolejne zmarszczki. I kiedy właśnie zdobywam jedną z nich mija mnie jakiś biker koło 50-ki. Kręci swobodnie, łydki ma takie, jak moje uda (z tą różnicą, że ja ud nie golę)... rzuca mi przelotne spojrzenie drapieżnika oceniającego kondycję chorego cielaka i w jego oczach dostrzegam wyrok śmierci... na mnie... Jasne – myślę sobie... Proszę, dobij mnie... Facet błyskawicznie mi odchodzi (jak ja, kurwa, tego nie lubię) a ja mam ochotę, żeby mnie ktoś przytulił... i w takiej żałosnej kondycji docieram do domu.

Dane wyjazdu:
23.76 km 0.00 km teren
01:00 h 23.76 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Sun... Fun... Luv...

Czwartek, 19 maja 2011 · dodano: 21.05.2011 | Komentarze 3

Uwielbiam budzić się w takie dni, gdy gdzieś spomiędzy nie do końca zaciągniętych zasłon przebija blask. Otwieram oczy, siadam na łóżku i widzę tę niemal boleśnie lśniącą i lekko wibrującą obietnicę upału. Koty domagają się żarcia, Kocuriada przewraca się na drugi bok, a ja nie mogę się już doczekać bijącego gorącem asfaltu i ciepłego wiatru.

Póki co, uciszam futrzaki poranną porcją karmy. Przede mną jeszcze tylko toaleta, śniadanie, kawa oraz prasówka w sieci. W międzyczasie Kocuriada zwleka się z łóżka i gdy wszystkie punkty porannego rytuału są już odhaczone, możemy ruszać. Czeka nas szybki kurs do miasta (niestety), bo Kocuriada zdradza przedziwną skłonność do decentrowania kół: w obu jej rowerach bije niemal wszystko, co się kręci. Kółka coraz wyraźniej odstawiają podczas jazdy jakąś sambę, czy inną rumbę i nie jest to bynajmniej taniec synchroniczny: przód zdaje się mieć zupełnie inne poczucie rytmu, aniżeli tył. Swoją drogą, przy skromnej przecież wadze Kocuriady, trzeba mieć coś na kształt talentu, żeby robić swoim rowerom takie rzeczy.

Tak czy owak, konieczna jest wizyta w serwisie. Kocuriada dosiada więc Jakubka, ja Konę i bez zbędnych ceregieli startujemy. Początkowo zostaję nieco w tyle, bo pierwsze kilkaset metrów to przeprawa przez cztery progi spowalniające (łokieć zmusza mnie niestety do wyhamowywania niemal do zera przy ich pokonywaniu). Kocuriada czeka jednak na mnie i po chwili jedziemy już razem. Słońce cudnie przygrzewa i szybciutko zbliżamy się do centrum. Wciąż jeszcze nie nasyciłem się rowerem po przerwie i choć początkowo nie mogę się przyzwyczaić do pozycji na Konie, kręcę bliski euforii. Nie przeszkadza mi nawet coraz więcej blachosmrodów. Słońce... dziewczyna... rower*... jest mi dobrze po prostu.

Mijamy feralne miejsce, w którym popsułem sobie rękę, przemykamy obok zalanych jasnym światłem, zapuszczonych placów po wyburzonych kamienicach i niebawem docieramy do serwisu. To znaczy ja docieram, bo kiedy się odwracam nie widzę Kocuriady, choć jeszcze moment temu jechała tuż za mną. Szybki telefon i okazuje się, że czeka na mnie na kolejnym skrzyżowaniu, bo przecież mieliśmy jeszcze po drodze odwiedzić optyka.

Ruszam więc, żeby do niej dołączyć i od razu mam wrażenie, że życzliwe dotąd miasto jakby sobie o mnie przypomniało, bo zaczęło „rozpieszczać” mnie wszystkimi typowymi „atrakcjami”, na jakie liczyć może biker. Najpierw z furią obdzwania mnie motorniczy tramwaju, bo przecież rowerzysta nie ma prawa ominąć zaparkowanego przy chodniku blachosmrodu. Chwilę potem jakiś debil przypomina sobie o kierunkowskazie dobre kilka sekund po tym, jak zaczął skręcać w bramę kamienicy. Oboje z Kocuriadą hamujemy gwałtownie. Czuję rwanie w łokciu. Niewinna, niemal dziecięca twarz Kocuriady knajackim językiem krótko podsumowuje potencjał intektualny kierowcy... jakby czytała w moich myślach – przemyka mi przez głowę. Potem jeszcze kilku pieszych w ostatniej chwili rezygnuje z wpakowania się pod nasze koła. Słowem, normalka... tyle że jakoś nie psuje mi to wszystko humoru.

Na szczęście szybko uwijamy się z soczewkami i kręcimy do serwisu. Tam krótka dyskusja i Kocuriada, ulegając fachowej perswazji, podejmuje strategiczną decyzję, by zostawić bike’i w serwisie jednak dopiero w poniedziałek.
W coraz mocniejszym słońcu kręcimy więc w stronę domu. Niemrawe łańcuszki samochodów pełzną grzecznie w wydłużających się wężykach. Jak roboty. Albo krwinki miejskiego krwioobiegu. Choć, gdyby pozostać przy tej metaforyce, przy mijaniu każdego skrzyżowania trzeba by pisać o zawale – myślę sobie – gdy konsekwetnie przebijamy się w stronę przedmieść. Co chwile światła, piesi na ddr: miasto sięga po wszystkie znane sobie sposoby, żeby nas nie wypuścić, ale w końcu musi ulec. Wiem o tym i dobrze mi z tą świadomością.

Gdy tylko wydostajemy się z centrum, urządzam sobie małą tempówkę. Cieszy mnie każdy obrót korbą, każdy nawinięty metr asfaltu. Za moment będziemy już w domu, za chwilę jazda się skończy... ale to bez znaczenia, bo na rowerze nie ma za moment, nie ma za chwilę, nie ma jutro... jest tylko teraz.

*Kolejność przypadkowa.