Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:144.52 km (w terenie 15.50 km; 10.73%)
Czas w ruchu:06:27
Średnia prędkość:22.41 km/h
Maksymalna prędkość:51.68 km/h
Maks. tętno maksymalne:188 (0 %)
Maks. tętno średnie:156 (0 %)
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:72.26 km i 3h 13m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

It is they who are my army...

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · dodano: 25.04.2011 | Komentarze 9

... or tribute to my bikefriends.

Tęsknię. To oczywiste, że tęsknię. Choć trafniej byłoby chyba mówić o syndromie odstawienia: rozszerzone źrenice, wzrok bezmyślnie wbity w przestrzeń za oknem, napady paniki, uderzenia gorąca, pieszo nabijane codziennie kilometry na trasie pokój-kuchnia-łazienka-pokój-balkon... i znów pokój-kuchnia-pokój-łazienka... etc.
Jestem jak pies na łańcuchu... jak gangster w „betonowych skarpetkach”... jak dziecko przed szybą cukierni lub sklepu z zabawkami... jak rower bez kół i jak koło bez powietrza...
Słowem, jestem w czarnej dupie. W samym środku ciepłej, wczesnej wiosny przeżywam jakieś pieprzone deja vu z najbardziej chujowych (czyt. antyrowerowych) zimowych miesięcy.

Przekopuję net w poszukiwaniu rowerowej pornografii: ślinię się lubieżnie na widok karbonowych piękności odzianych jedynie w shimanowską biżuterię. Obsesyjnie porównuję ich wagę, okiem konesera oceniam rzeźbę ram i estetykę ich malowania.
Masochistycznie przeglądam raporty z wycieczek na BS.
Rozkładam co chwila mapę z zaznaczonymi trasami wypraw z minionych lat. Wirtualnie pokonuję je znów. Pamiętam niemal każdy zakręt, każdy podjazd, każdy ogołocony z izotoników sklep i każdą odwiedzoną po drodze budę z piwem. Tu dokręcałem Kocuriadzie mostek, który się poluzował na poniemieckim bruku. Tu wspiąłem się na swą najwyżej położoną przełęcz. Tu, udając pielgrzymów, spaliśmy w kościele. Tu wykręciłem swoją życiową Vmax. A tu wprost pod przednie koło wyskoczył mi zając – ja się potłukłem, on zdechł.

Miejscowości dzielą się na te, przez które przejeżdżałem i na anonimowe. Na te, do których pamięć natychmiast dopasowuje obrazy jakichś wspomnień i te, których nazwy zioną jakąś abstrakcyjną pustką. Te ostatnie są trochę jak zaproszenie, a trochę jak wyzwanie i patrząc na nie po prostu wiem, że MUSZĘ tam kiedyś dojechać. Nie wiem po co, bo przecież nigdy takich miejsc zupełnie z mapy nie wyplenię, ale wiem, że muszę.

Tęsknię za – przeklinanymi przecież nie raz – zmianami faktury nawierzchni. Za wszystkimi zmiennymi obliczami asfaltu: od tych najmroczniejszych po niemal białe. Za czarnym, bitumicznym lustrem i za chropowatą, grysową tarką, która smolistej mazi ma w sobie tylko tyle, by wystające z jezdni kruszywo utrzymać na miejscu. Brakuje mi europejskiej gładkości dróg za unijne fundusze. I brakuje też niepowstrzymanego rozkładu zapomnianych szos zapadłej prowincji oraz ciężko doświadczonych przez zimę ulic miast. Brakuje wąskich, przewleczonych przez drzewa nitek leśnych duktów i nierównych kolein wyrytych między polami. Brakuje szutrów Suwalszczyzny, rozgrzanych do białości żarem lipcowego słońca. I brakuje mazurskich, pruskich bruków, po których, co prawda, jeździ się chujowo, ale które o zachodzie słońca mienią się magicznie różem, czerwienią i wszystkimi odcieniami sinych fioletów.

Nawet o deszczu myślę z perwersyjną nostalgią. I o wietrze (to jest dopiero dewiacja!), choć gnój jest przecież bardziej zmienny i upierdliwy niż laska w ciąży. Brakuje mi chłodu dźgającego bezlitośnie soplami zimna. I letniego skwaru, parzącego płuca rozgrzanym powietrzem, które niemal zmusza ciało do zmiany stanu skupienia ze stałego na ciekły.

Tęsknię do bólu w udach, ciężkości wytrzęsionych na kamieniach rąk, mroczków przed oczami i ukłuć w płucach boleśnie rozrywanych łapczywie chwytanym tlenem.
Tęsknię do tych chwil, kiedy każdy obrót korby wymazuje stopniowo upierdliwości i zmartwienia dnia codziennego. Kiedy do rozwiązania pozostaje mi tylko jeden problem: dojechać.
Tęsknię do samotnej jazdy. Do kręcenia bez żadnych rozpraszajek, kiedy mięśnie instynktownie wykonują swoją pracę, a myśl może się skupić na sobie samej.

Ale tęsknię też do ludzi, do bike’owych przyjaciół, z którymi i dzięki którym nawinąłem już tysiące kilometrów. Tęsknię do wspólnych wypraw: Evesiss przykleja się do mojego koła, Luka jak zwykle urządza sobie i mnie małą czasówkę, Lobotomik gada o melancholijnym uroku krajobrazów i szpetocie polactwa, Lemur przepycha korby na podjazdach, wydając przy tym dźwięki, jak Sharapova na korcie, elStamperowi – najmłodszemu z nas – znów trzeba kupić piwo, a Józek... Józek po prostu jest. To znaczy jest, o ile w końcu dotrze.

Bo Józek wyspecjalizował się w docieraniu na miejsce zbiórek na tzw. „ostatnią” chwilę – ostatnią w cudzysłowie, bo tak naprawdę Józek najczęściej dociera kilka minut po ostatniej chwili (a zdarza się też, że dociera kilka godzin po niej).
Na bikestats.pl Józek jeszcze nie dotarł. Gdyby go spytać, dlaczego nie ma tu swojego profilu, powiedziałby pewnie, że posiadanie profilu jest niefajne. Dla Józka bowiem świat generalnie jest niefajny. Józek jest twórcą i bodaj jedynym przedstawicielem niefajnizmu – kierunku filozoficznego stanowiącego radykalne rozwinięcie pesymizmu i sceptycyzmu. Paradoksalnie sam Józek jest... zajefajny. Na wyprawach nigdy nie forsuje tempa (po co się spieszyć, skoro – po pierwsze – jedziemy do jakiejś niefajnej miejscowości, która – po drugie – nigdzie się przecież nie wybiera, więc ostatecznie i tak w końcu do niej dotrzemy). Nigdy też nie zabiera mapy ani zapasowej dętki (wiadomo, mapy i dętki są niefajne, a poza tym po co wieźć przez pół świata „kilogramy” papieru i gumy, skoro można się o nie postarać dopiero wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne). Józek potrafi za to zabrać na kilkusetkilometrową, wielodniową wyprawę ciężką flachę jakiegoś wina, i kontemplując ze stoickim spokojem niefajne krajobrazy, błądząc wielokrotnie, łapiąc kolejne gumy, dowieźć ją i wypić z nami na koniec trasy, bo przecież żadne alko nie smakuje tak, jak to, które pokonało z nami cały dystans. Trasy pokonane bez Józka też nie smakują jak te, przejachane z nim.

Z elStamperem pierwszą wspólną trasę zrobiliśmy... blachosmrodem (ale wtopa... wstyd i żenua)... musiałem odstawić go (to znaczy elStampera, nie auto) do Świnoujścia, gdzie całą ekipą startowaliśmy do kolejnej wyprawy, z której w ostatniej chwili zły los mnie wyautował (fuck – że pozwolę sobie na niezbyt wyszukaną pointę).
Jechało nam się razem tak, jakbyśmy robili takie trasy co najmniej raz w tygodniu, choć elStamper w końcu nie wytrzymał równego tempa i zasnął na fotelu pasażera. I tak mu już zostało... to znaczy na rowerach też ciągniemy razem, aż w końcu elStamper jakby przysypia i zostaje. No chyba że wyruszy wcześniej... wtedy majaczy gdzieś na końcu szosy niebieską przeciwdeszczówką, która ma chyba jakieś magnetyczne nitki, bo zadziwiająco dobrze się go wtedy ściga.

Lemur... czego potrzeba, żeby na miejskim rowerze o masie średniego czołgu i zaledwie trzech przełożeniach zjechać Mazury w tę i wewtę (albo we wtę... a może nawet we w tę)? Siłę trzeba mieć... i Lemur ma siłę... i nie chodzi o jakiś dynamit w udzie, spektakularny fajerwerk, który wypala się po kilkunastu metrach sprintu. Lemur ma w udzie siłownik hydrauliczny, który wciąga ją na budzące respekt wzniesienia. Choć wzniesień Lemur chyba szczególnie nie lubi, bo tym bardziej upierdliwym potrafi tak podczas ich pokonywania nawrzucać, że asfalt im się rumieni niczym lico zakonnicy, która przypadkiem zbłądziła do burdelu.
Teraz Lemur nie jeździ już czołgiem, tylko Klaksonem i kiedy wyciąga się nad mostkiem przypomina mi Mancebo. Agresywnie pochylona, z lekko rozkołysanymi barkami. No budzi respekt po prostu.
Ale Lemur ma też fobię... fobię szczególną, bo kolarską, mianowicie spd-fobię. Przypięta do pedałów ulega napadom histerii, atakom paniki i w ogóle zdradza objawy klimakterium, a to przecież jeszcze nie czas. Szkoda, bo gdyby pozwoliła się w spd – sorry za wyrażenie – zapiąć i gdyby do nich przywykła, to aż boję się pomyśleć, co by mogła wówczas wykręcić.

Lobotomik... przypadek beznadziejny... cykloza w ostatnim stadium zaawansowania... rozliczne przerzuty, a nawet przerzutki. Stanowi niezwykle ciekawy przypadek dla medycyny. Lekarze wykryli, że we fragmencie jego mózgu odpowiedzialnym za kojarzenie faktów i bardziej skomplikowane czynności intelektu, zwoje kory mózgowej układają się w napis SHIMANO.
W rezultacie choroby, mutacji uległo też jego serce, przekształcając się w pompę z tłokiem obrotowym, którego oś osadzona jest w suporcie o standardzie BB30 i który napędzany jest ultralekkimi korbami.
Zmiany chorobowe dotknęły także układ kostny, który struktualnie upodobnił się do karbonu. Brak nadziei na wyleczenie (NFZ nawet nie odpowiada na jakiekolwiek pisma w tej sprawie).
A początki były niewinne: niewyszukany sprzęt i spacerowe tempo. Pamiętam, że podczas pierwszych wspólnych wypraw Lobotomik utrzymywał koło do pierwszego, napotkanego podjazdu. U jego podnóża rzucał wówczas „to na razie” i zostawał, podjeżdżając zupełnie bez walki.
Sytuacja zmieniła się jakieś 3 lata temu. Najwyraźniej wówczas zakończył się okres inkubacji wirusa cyklozy. Lobotomik zmienił styl jazdy i dla górek żywił coraz mniejszy respekt. Wreszcie zainwestował w sprzęt, który bardziej mu pomagał, niż przeszkadzał podczas jazdy.
Traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie u mnie nastąpiła remisja cyklozy. Dwie poważniejsze infekcje i długotrwałe kuracje antybiotykowe na tyle skutecznie pozbawiły mnie sił, że ciężko było mi się cieszyć rowerem równie intensywnie i beztrosko, jak kilka lat wcześniej.
Na szczęście choroba Lobotomika miała na tyle intensywny przebieg, że i u mnie rozwinęła się ponownie... isn’t it what friends are for?

Luka aka SirWoland... jazda z Luką to czyste szaleństwo... jakieś pieprzone misterium zajechania się i apoteoza kręcenia do upadłego. Święto prędkości, czyli wielkie dionizje na progu mleczanowym. Luka ma mentalność zwycięzcy... albo zabójcy... na jedno wychodzi. Każdy kolejny odcinek, każda górka to przeciwnik, to wróg, którego trzeba pokonać jak najszybciej (powiedziałem JAK NAJSZYBCIEJ!).
Bardzo lubię samotną jazdę... własne tempo, którego nie trzeba z nikim uzgadniać, kiedy do nikogo nie trzeba się dostosowywać. Fajnie jeździ się też w parze czy grupce, kręcąc bez wysiłku i rozmawiając sobie swobodnie o jakichś pierdołach. Ale naprawdę zajebiście jest jechać z kimś, kto wyzwala w tobie ukryte zazwyczaj rezerwy... kto w momencie, w którym wydaje się, że jedziesz już na maksa, naciska mocniej korby i... okazuje się, że można jeszcze szybciej. Kiedy jadę z Luką, wiem, że tak właśnie będzie... wiem, że będzie ciężko, mocno... wiem, że będzie szybko... jak np. na odcinku między Białą a Piątkiem, na którym na rowerach objuczonych sakwami nie schodziliśmy poniżej 40km/h, wychodząc sobie regularnie na zmiany, jak podczas jakiejś pieprzonej czasówki parami. Albo na krótkim dystansie między Płotami a Gryficami, gdzie znów mimo obciążenia i wiatru cyferki licznika ganiały sobie jak w zaklętym kręgu między 35 a 38km/h.
Dawno nie jeździłem z Luką, ale wiem, że urządzimy sobie jeszcze niejedną taką czasówkę.

Evesiss jest dziecięciem płomiennego entuzjazmu, który wszelako bywa ulotny. Pierwsze kilometry w jej wykonaniu to zawsze radosne brykanie szczęśliwego źrebiątka. Kiedy mija połowa dystansu, źrebiątko dorasta do statecznego galopu i równego tempa. Nadal dzielnie trzyma koło i nie trwoni niepotrzebnie sił, ale po osiemdziesiątym, dziewięćdziesiątym, albo setnym kilometrze stateczność i spokój ulatniają się jak powietrze z przebitej dętki... ze złowrogim sykiem: bo droga jest za długa... bo zakręty są zbyt lewe albo zbyt prawe... bo wiatr wieje, deszcz pada, a na podjazdach jest pod górkę... i na kogo się ten cały toxic speach wylewa?
Cóż jednak robi Evesiss, kiedy pokonawszy te wszystkie przeciwności budzi się następnego dnia, a ból ścięgna Achillesa nie pozwala jej chodzić? Otóż plądruje pierwszą napotkaną aptekę i uzbrojona w całe beczki maści i żelów przeciwobrzękowych oraz w kilometry bandaża elastycznego i opaskę usztywniającą wsiada na rower i jedzie dalej. I dojeżdża do celu. Mimo bólu oraz tego, że raczej osobliwie interpretuje mapę. Albowiem od żółtych wstęg dróg wojewódzkich i powiatowych oraz od białych wstążek względnie komfortowych, aslfaltowych, wiejskich szos, dalece bardziej atrakcyjne wydają jej się czarne kreski polnych traktów i leśnych przecinek, które kończą się zawsze wcześniej niż obiecuje mapa w jakimś błotno-gnojnym armagedonie. Kiedy Eve dociera potem na miejsce zbiórki jej Magiczny nie przypomina wcale aluminiowej konstrukcji. Wygląda raczej jakby był ulepiony z gliny, błota i... zresztą nieważne (technologia a’la chata buszmena). Tak czy owak, brat niezmiennie pozostaje z siostry dumny.

Jest jeszcze Kocuriada... ale ona jest kimś więcej niż przyjaciółką, zasługuje więc na osobny wpis.

Nie zawsze jeździmy pełnym składem. Nie zawsze udaje nam się dojechać tam, gdzie zamierzaliśmy. Ale ilekroć wsiadam na rower, ilekroć myślę o jeździe, jakaś część każdego/każdej z nich jest ze mną... bo kiedy jestem na rowerze they are a wall of arms around me... it is they who are my army.

Dane wyjazdu:
40.14 km 0.50 km teren
01:35 h 25.35 km/h:
Maks. pr.:47.04 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Tell me why I don’t like mondays*/ **/ ***

Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · dodano: 11.04.2011 | Komentarze 19

* Jeśli masz problem z przyswojeniem tekstów dłuższych niż przeciętny sms, na końcu wpisu znajdziesz obrazki, które opowiedzą Ci „całą” historię... skoro potrafisz zrozumieć tylko to, co zobaczysz.
** Jeśli interesują Cię tylko rowerowe fakty, przejdź do opisu samej wycieczki (pkt. V), albo poprzestań na analizie danych wyjazdu (szara ramka po prawej).
*** Jeśli jesteś lekarzem... obyś miał prawo do nadziei, że należysz do tych nielicznych, którzy nie zasługują na ZDROWĄ nienawiść.

I
Jest poniedziałek. Dokładnie tydzień temu trafiłem do szpitala, z którego wyszedłem w miniony piątek. Cztery dni w ortopedycznej rzeźni. Cztery noce wśród zapachu środków odkażających, farmaceutyków, lizolu, moczu. W atmosferze chorych, spoconych ciał oraz nachalnego współczucia i wszędobylskiej obojętności zarazem (ot, szpitalny paradoks).
Po zmroku niezliczone minuty bezsilnego wsłuchiwania się w maszynowe serie chrapnięć całego stada okulałych grubasów. Za dnia cieknące jak białko surowego jajka chwile, strawione na zrezygnowanym, mimowolnym przyswajaniu analiz losów bohaterów „Klanu” czy innych „Tańców... na plebanii”. Rozpaczliwe próby ucieczki od banałów wyklepywanych uczonym tonem przez rozczarowane życiem panie po 40-ce – hospitalizowane fanki Harlequinów i kolorowych pisemek o niczym. Ranne antylopy i ich wersja high life’u.
Przez cały ten czas ze ścian spełza na mnie jakaś na wpół przysyfiała, na wpół wyblakła bezpłciowość: coś jakby zdegenerowna żółć... czy niedorobiony beżyk... po protu śliczności. Jedyne urozmaicenie to siateczka mikropęknięć na tynku. Całość przypomina przyozdobione fatalnym makijażem oblicze starej, styranej życiem kurwy.
No i oczywiście jest ból – wierny skurwysyn. Ćmi po partyzancku, jak ognik papierosa, którego nie można skiepować. Albo wgryza się w ciało z furią czołowego zderzenia, przeżuwając mnie w wielkich, krowich, stalowych szczękach. Leżę... zaciskam zęby... wstaję... syczę... (sit down... stand up)... dwa kroki w przód... dwa w tył... (walk into the jaws of hell)... jak osaczone zwierzę... Ból jest cierpliwy. Ból ma zawsze czas... za dużo czasu.
Poza tym są jeszcze spojrzenia tych innych... tych lepszych – zdrowych. Lekarzy i odwiedzających. Ci drudzy przynoszą ze sobą zawsze mieszaninę nieoswojonej ciekawości i zażenowania. Jakby zawstydzało ich, że są zdrowi i że to dostrzegają (bo przecież, jak uczy nas TV, wszyscy jesteśmy równi... tolerancja i asertywność... dysleksja i apopleksja... hallelujah i dyskalkulia...). Skrywają więc nieudolnie przed chorymi inność zdrowia i choroby pod maską współczucia, zza której nieodmiennie przeziera naturalne poczucie wyższości (F.N. miał rację).
Lekarze z kolei zawsze pojawiają się znienacka, przemykają błyskawicznie i znikają równie szybko. Czasem tylko zdążą prześlizgnąć się po anonimowym cierpieniu pacjenta swoim nieobecnym, półboskim niemal spojrzeniem. Jeszcze rzadziej zadadzą jakieś pytanie. Prawie nigdy nie czekając przy tym na odpowiedź.
Kilka godzin po operacji ordynator oddziału chirurgii urazowo-ortopedycznej, kazał mi poruszyć palcami operowanej ręki. Spróbowałem wykonać polecenie... palce nawet nie drgnęły. „Nie mogę” – wymamrotałem zaskoczony i przybity. „No niech się pan nie wygłupia!” – wypalił w odpowiedzi lekarz, a w jego słowach dało się słyszeć lekkie poirytowanie. Ponownie skupiłem całą siłę woli na palcach... ponownie bez rezultatu. Bezradny, podniosłem wzrok z palców na lekarza, a ten... po prostu wyszedł. Bez słowa komentarza, bez wyjaśniena, czy to normalny objaw (po jego zachowaniu można było wnosić, że nie), czy może powinienem się zacząć martwić (a martwiłem się... kurwa, byłem przerażony... jestem dość mocno przywiązany do swojej lewej ręki – mam ją w końcu od urodzenia – i wolałbym, aby nadal miała ruchome palce, które coś czują).

II
I pomyśleć, że ledwie dzień wcześniej po wielokroć zamykałem palce na gripie kiery, naciskałem klamkę hamulca, manipulowałem przy cynglach przerzutki, niezwracając na ten mały cud najmniejszej uwagi.
Później jednak, czyli koło 4 nad ranem we wtorek, leżałem już na stole operacyjnym. Zimne światło kłuje moje umęczone oczy, kiedy pochyla się nade mną pani anestezjolog. Twarz ukryta za chirurgiczną maską, ale coś mi każe sądzić, że ma drobne usta ułożone cały czas w tzw. „dziubek”. Okrągłe, grube oprawki okularów, postura niepozorna, oczy bez wyrazu. I to ma być kapłanka Hypnosa i czcicielka Morfeusza? Wygląda jakoś tak niepoważnie i przychodzi mi na myśl, że przypomina postaci z kreskówek.
Niestety, jak najbardziej realnie acz delikatnie odchyla moją uszkodzoną rękę i z tą typową dla lekarzy, rozbrajającą szczerością oświadcza, że zaraz wbije mi w pachę dziesięciocentymetrową igłę (że kurwa co?!?). „Dostanę się do splotu ramiennego. Poczuje pan wtedy jakby porażenie prądem, proszę mi zaraz o tym powiedzieć”. Widząc moje oczy wlepione w strzykawkę w jej rękach, dodaje jeszcze: „Może niech pan sobie w drugą stronę spojrzy”. Posłusznie odwracam wzrok i analizuję chaotyczne pęknięcia na starej glazurze. Nie mija pięć sekund i moje odchylone ramię, przeszyte prądem, podskakuje mimowolnie. Nie muszę niczego mówić. Pani anestezjolog już wie, że dotarła swoją igłą tam, gdzie chciała. Rozpoczyna powolną iniekcję i moja ręka stopniowo drętwieje. Zdejmuje rękawiczki z gracją właściwą psychopatycznym mordercom i wydaje mnie na pastwę krwiożerczych (czy ten przymiotnik gdziekolwiek pasuje lepiej?) chirurgów. Ci czekają jeszcze, aż niższy personel medyczny wybuduje malutki parawanik, przesłaniający moim oczom to, co będzie się działo z moim ramieniem. Nic jednak nie przesłania mych uszu. Mogę więc śledzić dokładnie harce psycholi w białych kitlach z moją znieczuloną kończyną. I słyszę kolejno wiertarkę... jakieś skrobanie... młotek, po uderzeniach którego całe moje ciało bezwładnie się kolebie... Jedno muszę przyznać, pani anestezjolog zna się na swojej robocie: bólu nie czuję żadnego. W międzyczasie docierają też do mnie rozmowy chirurgów: „– przyciągnij... nie tu... – nie trzyma... – dociśnij z drugiej, a ja dokręcę... wtedy załapie... – dobra...”. Gdyby mnie tam nie było, a ktoś nagrał ten zabieg i odtworzył mi potem tylko dźwięk, przysiągłbym, że to raczej dwóch mechaników przy pracy w warsztacie, a nie lekarze w szpitalu.
Tymczasem „mechanicy” wypytują mnie też o okoliczności kontuzji i okazuje się, że jeden z nich jest zapalonym motocyklistą, więc generalnie kuma bazę, czai klimat i w ogóle solidaryzuje się, bo przecież dwa koła, poetyka drogi i wiatr we włosach, itd. Wdajemy się więc w pogawędkę, ale jakoś nie mogę mu wybaczyć, że mnie właśnie kroi i tak sobie myślę, co też on może wiedzieć o tym wietrze, skoro „walczy” z nim za pomocą ruchów nadgarstka. Jest w tym jakieś oszustwo, że każdy podmuch, każdy podjazd netralizujesz odkręceniem manetki gazu... bez potu, przyspieszonego oddechu, płomieni w udach.
Kiedy o tym myślę, któraś z osób asystujących przy zabiegu pompuje mi przez welflon w zdrowej ręce jakąś substancję, poczym wątek zaczyna mi się nieco plątać a obraz rozmywać. Odnotowuję jeszcze, że wywożą mnie z bloku operacyjnego. Nad jego drzwiami jest wielki zegar. Jest za pięć szósta. Zamykam oczy, wydaje mi się, że na moment, ale kiedy znów je otwieram, wwożą mnie właśnie do sali. Podróż windą i korytarzami gdzieś mi zatem umknęła.

III
Nafaszerowany żelastwem i prochami zasypiam w objęciach świeżego gipsu. Wreszcie. Jest wtorkowy ranek, a ja o to szpitalne łóżko walczyłem od poniedziałkowego wieczoru. Koło 18 było już jasne, że ból ręki to nie wybicie albo stłuczenie, lecz – niestety – coś poważniejszego. Problem w tym, że po kolejnych reformach tzw. służby zdrowia („tzw.”, bo nie jestem przekonany, czy rzeczywiście zdrowiu owa służba służy), centralną stację pogotowia, która „obsługiwała” całe miasto, zastąpiono stacjami dzielnicowymi. Niby lepiej, niby bliżej pacjenta, tylko nikt jakoś nie wie, gdzie są te nowe, dzielnicowe stacje. Kiedy udaje się nam (mnie i Kocuriadzie) to ustalić i dotrzeć na miejsce, okazuje się, że nową dzielnicową stację pogotowia zastąpiono już (czyli po bodaj niecałym miesiącu od wprowadzenia reformy) nowszą dzielnicową stacją pogotowia. Żeby było śmieszniej, ta najnowsza stacja, obsługująca największą pod względem powierzchni dzielnicę miasta, znajduje się... poza jego administracyjnymi granicami (sic!). Hmm... widać, że nad całym planem dumał jakiś lepszy specjalista od absurdów. Chcąc, nie chcąc, jedziemy za miasto. Tam okazuje się jednak, że dzielnicowa, choć pozamiejska stacja pomocy medycznej... nie udziela pomocy ortopedycznej (sic!). No genialnie – myślę sobie o autorze/rach całego projektu. Dowiadujemy się, że musimy jechać do dowolnego szpitala z oddziałem ortopedycznym lub szpitala pracującego w reżimie ostrego dyżyru, albo też do... centralnej stacji pogotowia ratunkowego, rzekomo przecież zlikwidowanej.
Wybieramy najbliżej położony szpital. Na szczęście ma oddział ortopedyczny. Pół godziny czekania i pojawia się lekarz. Znów mamy szczęście, bo w przeciwieństwie do większości uczniów Hipokratesa, facet okazuje się cierpliwy, nie zasłania się zdawkowymi odpowiedziami, wyjaśnia nam wszystko dokładnie i jasno. A my potrzebujemu trochę czasu, bo po kolejnych trzydziestu minutach i rentgenie wyszło właśnie na jaw, że złamałem wyrostek stawu łokciowego. „To niedobrze...” – komentuje słysząca diagnozę pielęgniarka – „...bo my tu nie mamy gipsowni”. Szpital z oddziałem ortopedycznym bez gipsowni... nieźle – myślę sobie. Pewnie pomysł tego samego debila, który „reformował” pogotowie. Gościu musi być fanem Kafki... albo trawki... a nawet trafki.
Z tych myśli wyrywa mnie głos lekarza, który monotonnie klaruje mi, że albo decyduję się na sześć tygodni gipsu, ale bez żadnych gwarancji sukcesu, albo godzę się na zabieg chirurgiczny, po którym niemal na pewno odzyskam przynajmniej 95% sprawności. Rehabilitację będę mógł rozpocząć w niedługim czasie po operacji i w okolicach lipca łokieć powinien już być względnie sprawny.
Znów zapadam się w siebie. Gdzieś nad moją głową brzęczy jarzeniówka. Za cztery tygodnie mieliśmy jechać na Lubelszczyznę. W połowie czerwca wyprawa na Litwę... kurwa... wszystkie rowerowe plany poszły w πzdu... the bubble burst... dreams died... W każdym razie czeka mnie przynajmniej sześć tygodni rowerowej śmierci...
Z jej objęć – póki co – wyrywają mnie lekarz i Kocuriada, pytający co postanowiłem. Potrzebuję jeszcze krótkiej konsultacji i decyduję się na zabieg. Wtedy lekarz oznajmia, że w tym szpitalu będzie go można wykonać dopiero za jakieś trzy dni, a najkorzystniej z medycznego punktu widzenia byłoby oczywiście zrobić to jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś. W tym celu powinienem pojechać do szpitala z ostrym dyżurem. Nosz kurwa... służba zdrowia nie przestanie mnie dziś chyba zaskakiwać – pomyślałem... i była to oczywiście myśl prorocza.
Na pożegnanie dostajemy jeszcze cd ze zdjęciami rtg łokcia i ruszamy do kolejnego szpitala, zahaczając po drodzę o dom, celem zabrania piżamy, ręczników, szczoteczki do zębów i innych typowo męskich gadżetów, jak np... waciki.

IV
Wreszcie (zdaje się, że koło jedenastej) docieramy do kolejnego szpitala. Krótka przeprawa przez jaśniejącą obietnicą cudu ozdrowienia izbę przyjęć i czekamy na ortopedę. W międzyczasie okazuje się, że konowały nie są w stanie uruchomić płytki ze zdjęciami rtg, jaką dostałem w pierwszym szpitalu. Koniecznie jest więc zrobienie nowych zdjęć. Wysyłają nas w tym celu na drugi koniec budynku, który podobny jest do większości szpitali w tym kraju (i w jakiejś mierze jest też tego kraju symbolem). Sale i korytarze układają się w przedziwne puzzle: dopiero co odnowione (choć już nieco przysyfione) części szpitalnego kompleksu przeplatają się bez jakiegoś dostrzegalnego zamysłu z reliktami minionej epoki. Wyremontowany, dobrze oświetlony korytarz w neutralnej kolorystyce prowadzi do ziejącej brudem klatki schodowej, którą wieki temu chlapnięto koszmarną, łuszczącą się teraz farbą olejną w odcieniach rzadkiego gówna. Na styku obu obszarów informacja, że remont finansowano ze środków unijnych. Jak tabliczka na granicy... granicy między Wschodem i Zachodem, między Azją a Europą.
Zanurzamy się w azjatycką, gównianą czeluść klatki schodowej, która piętro wyżej ponownie wypluwa nas prosto w nowy, wspaniały, europejski świat pracowni rtg. Dobre pół godziny zajmuje nam dobudzenie personelu i po wykonaniu zdjęć wracamy do gabinetu ortopedycznego.
Wewnątrz wita mnie sympatyczna pielęgniarka i wyraźnie zaspany, poirytowany (chyba moją obecnością) doktor buc. W ogóle na mnie nie patrzy i generalnie mową ciała komunikuje wyraźnie, że mnie po prostu lekceważy: jestem dla niego kolejną tej nocy upierdliwością, kawałkiem psiego gówna, które trzeba zetrzeć z podeszwy. Niezadając sobie trudu choćby pozornych oględzin mojej ręki, powtarza mi diagnozę jaką słyszałem już w pierwszym szpitalu i pyta czy zgadzam się na zabieg. Mimo jego dezynwoltury (nieświadomej... a może świadomej i nieudolnie maskowanej...) postanawiam naiwnie zapytać, czy rzeczywiście w moim przypadku najlepszym wyjściem będzie operacja – może jednak można by uniknąć krojenia i leczyć mnie zachowawczo? Facet wypala z mieszanką tumiwisizmu i irytacji: „Proszę pana, został pan już zdiagnozowany w innym szpitalu... zostaje pan u nas na zabieg czy nie?” Brzmi to tak, że równie dobrze mógłby powiedzieć: „Przestań mi tu pierdolić”... Patrzę w milczeniu na tego chujka i myślę, jak łatwo przychodzi nam zrzucanie odpowiedzialności... jakże proste i naturalne jest wykorzystywanie instytucjonalnej wyższości (instytucjonalnej, bo jestem tu raczej petentem a nie pacjentem)... jak instynktownie zdrowe zwierzę wyczuwa swoją przewagę nad zwierzęciem chorym, które właśnie jako chore nie może już stanowić zagrożenia. Nie zasługuje już więc na szacunek, nie jest równoprawnym partnerem w dialogu. Przez kolejne cztery dni będę mógł obserwować działanie tego mechanizmu wiekrotnie.
„Zostaję na zabieg” – mówię chujkowi, który wciąż nie raczy na mnie spojrzeć. W odpowiedzi rzuca, że po 10 dniach od zabiegu będę miał usunięte szwy, po 6 tygodniach zdejmą mi gips, a po 3 miesiącach usuną mi z łokcia śruby i drut. Pięknie, kurwa, pięknie – myślę sobie... ależ tani, psychologiczny chwyt poniżej pasa... te kutasy o szczegółach kuracji informują dopiero wtedy, kiedy wyrazisz na nią zgodę. Skoro jest to najlepsze wyjście z możliwych, to wystarczy mnie, kurwa, o tym przekonać, a nie bawić się ze mną w jakieś jebane półprawdy, jak z przedszkolakiem u dentysty. Przecież ostatecznie chodzi tu o moje pierdolone zdrowie, o moją serdeczną rękę, do kurwy ostatniej.
Przez sekundę waham się, czy nie wylać z siebie całej żółci, całej frustracji nagromadzonej tego dnia, i wyjawić temu gburowi całą jego chujowatość... ale tak jak on wyczuwa instynktownie swoją wyższość, tak ja w równie naturalny sposób wyczuwam niższość swego położenia. Przez bliżej jeszcze nieokreślony czas wydany przecież będę na łaskę i niełaskę jego i jego kumpli-konowałów. Zagryzam więc wargi i czekam na wypełnienie dokumentacji.
Potem jeszcze krótkie oczekiwanie w izbie przyjęć, przebieralnia i jakoś przed pierwszą w nocy trafiam na szpitalne łóżko. Żegnam się z Kocuriadą. Mam przed sobą ponad dwie godziny czekania na operację. Nie mogę zasnąć.

V
Kurwa, a dzień zaczął się tak pięknie... to znaczy... właściwie normalnie się zaczął: toaleta, śniadanie, kawa, znów toaleta. Prasówka w sieci i sprawdzenie prognozy pogody. Wiatr silny, dodatkowo po 16 przelotne deszcze. Nie szkodzi. Powinienem zdążyć wrócić z pracy przed nimi. Do pracy ruszam wcześniej i okrężną drogą. Postanawiam zafundować sobie dwie piramidki interwałowe, choć troszkę się obawiam, że wiatr może zniweczyć te plany. Wieje rzeczywiście mocnawo i wydaje mi się, że na prostych, gdzie zwykle bawię się w interwały, dmuchało będzie z boku. Kiedy do nich docieram, moje przewidywania co do kierunku wiatru potwierdzają się. Poza tym ruch jest spory. Dzieciaki wychodzą ze szkoły, kurierzy i kierowcy ciężarówek ścigają się z czasem. Tylko emeryci zastygli na ławeczkach i autystycznie obserwują cały ten rozgardiasz. Mimo wszystko zaczynam pierwszą piramidkę i... znoszę ją zaskakująco dobrze. Gorzej z opoczynkiem przed kolejną, bo skręcam centralnie pod wiatr. Do tego odcinek jest mniej płaski, więc uspokojenie tętna trwa trochę dłużej niż planowałem. Na szczęście ruch zrobił się jakby mniejszy i drugą piramidkę rozpoczynam na puściutkiej drodze na przemysłowych peryferiach miasta. Jej prawa strona, pozostawiona póki co przyrodzie, kontrastuje z lewą – industrialnym cmentarzyskiem, na którym jeszcze gdzieniegdzie widać wciąż funkcjonujące przemysłowe zombi.
Kończę interwały z dobrym samopoczuciem. Obiecuję sobie w związku z tym bardziej forsowną powtórkę za tydzień i ruszam do pracy, gdzie spotykam się z Lobotomikiem. Kiedy mamy wychodzić, niebo rzyga strumieniami deszczu, który jak zwykle w dupie ma przewidywania meteorologów: przyszedł dobrą godzinę za wcześnie, no i z pewnością nie jest przelotny. Chowamy się pod okapem i przez kilka minut szacujemy, ile ta miniatura potopu może jeszcze potrwać. W końcu, mimo niesłabnących opadów, Lobotomik postanawia ruszać do domu. Ja też ruszyłbym już w swoją stronę, ale mocuję się ciągle z ekspresem przeciwdeszczówki, który ostatnio jakby zapomniał na czym polega jego robota. Ostatecznie udaje mi się nakłonić go do współpracy i jestem gotowy do drogi. Sprawdzam jeszcze wskazania licznika... dystans: 30,01 km, czas: 1:07 h, prędkość średnia: 28,04 km/h... hm... przyzwoicie – myślę z satysfakcją. Może by tak poprawić średnią i dobić do 30 km/h? Do domu mam jakieś 10 km, ale za to cały czas powinno być z wiatrem. Postanawiam spróbować, ale bez specjalnej napinki.
Ruszam i wystarczy jakieś 100m, żebym był całkowicie mokry (z wyjątkiem tułowia schowanego pod przeciwdeszczówką). Mimo deszczu jest jednak ciepło, a wiatr rzeczywiście mi pomaga, więc uśmiecham się do siebie i systematycznie rozkręcam tempo. Przeszkadzają w tym trochę kawalkady sunących w deszczu samochodów. Jadę obok nich, między nimi, co chwila przyjmując na siebie kolejne chluśnięcia płynącej ulicami wody. Chodnikami przemykają ludzie. Pod parasolkami i bez, w kapturach i z gołymi głowami, samotnie, w parach, w większych grupach – wszyscy solidarnie wpatrzeni w metr kwadratowy chodnika tuż przed ich stopami. Szare tynki zaniedbanych budynków noszą kamuflaż z olbrzymich łat wilgoci, które przypominają plamy po tłuszczu
W kolumnie samochodów zbliżam się do miejsca, w którym biegnące dotąd środkiem jezdni tory tramwajowe przecinają jej prawy pas, by dalej biec zupełnie z boku, równolegle do niej. Zaraz za tym przecięciem, obok dotychczasowego, jedynego pasa ruchu, pojawia się równoległy pas do lewoskrętu. I mimo, że wszystko jest klarownie i wyraźnie opisane znakami, wieśniakom w blachosmrodach zdarza się w tym miejscu głupieć (ostatniej zimy widziałem nawet „artystę”, który pojechał za zjeżdżającym z jezdni tramwajem, pakując się za nim na torowisko). Zbliżam się właśnie do przecięcia. Przede mną pokonuje je srebrne Renault i obserwując jego zachowanie, mogę niemal „zobaczyć” procesy myślowe kierowcy: „ojej... tory w jedną, jezdnia w drugą stronę... do tego dwa pasy... ojej... i co ja mam wybrać?” No i wybiera... hamowanie... najwyraźniej dylemat jest tak trudny, że procesor w jego pustym łbie potrzebuje więcej czasu na obróbkę danych. I gdybyż to był tylko jego problem...
Niestety, jego hamowanie wymusza moje hamowanie... a ja właśnie przecinam mokre od desczu torowisko. Mija ułamek milisekundy od momentu, w którym naciskam klamki i przez kolejny ułamek zamieniam się z rowerem miejscami: on jest na górze, ja na dole... następną sekundę sunę po mokrym asfalcie, słysząc gdzieś z tyłu pisk ostro hamujących samochodów.
Podnoszę się szybko. Boli mnie biodro i ręka. Za mną stoi van do przewozu niepełnosprawnych (kurwa, jakaś wróżba czy co?). Z boku mija go pomarańczowiutki kurier rowerowy i przejeżdża obok mnie. Wsiadam szybko na rower, żeby nie tamować ruchu. Poza tym, chcę usiąść na kole kurierowi i nie forsując się ochłonąć po całym zdarzeniu. Dochodzę go błyskawicznie, ale jedzie za wolno... a we mnie buzuje adrenalinowa mieszanka wkurwa i bólu. Wyprzedzam więc kuriera i dalej pociskam w deszczu somotnie.
Coraz mniej dociera do mnie z tego, co się dzieje wokół, a coraz mocniej przeszywa mnie ból. Na początku wydaje mi się jeszcze, że to pewnie porządne stłuczenie, że zaraz będzie troszkę znośniej. Jutro pewnie będzie rwało jak skurwysyn, ale trochę rivanolu i tydzień bez roweru załatwią sprawę. Jednak już po kilometrze dociera do mnie, że sytuacja jest poważniejsza: nie mogę zacisnąć palców na gripie. Żeby utrzymać kierownicę na coraz koszmarniejszych nierównościach ustawiam dłoń jak do powitania i wpycham grip między palce. Jednocześnie, popychany wiatrem kręcę jak w amoku. Ból ręki się nasila. Całe przedramię szarpie mnie pulsująco, a przy nieopatrznych próbach zaciśnięcia dłoni, czuję przez całą długość ręki jakieś palące ścięgno czy nerw. Gdy tylko nawierzchnia na to pozwala, prowadzę rower jedną ręką, kuląc i przyciskając drugą do tułowia. A wszystko cały czas w strugach deszczu, przy prędkości oscylującej w granicach 30 km/h. Jadę niemal ślepy z bólu.
Zbliżam się do skrzyżowania i w ostatniej chwili dostrzegam samochód jadący drogą z pierwszeństwem przejazdu. Za późno żeby hamować... bardziej instynktownie niż świadomie kilka razy naciskam mocniej korby i przelatuję tuż przed maską. Facet za kierownicą nawet nie trąbi... nie wiem, czy przez zaskoczenie, czy może raczej wyrozumiałość (deszcz).
Wylatuję na odcinek z głębszymi koleinami, które wyglądają teraz jak rwące kanały ściekowe. Wyrzucam się więc na środek jezdni, żeby nie brodzić w tym syfie. Tym bardziej, że pod mętną powierzchnią wody czaić się mogą nierówności, na których mógłbym nie utrzymać kiery. Przejężdżam w ten sposób dosłownie kilkanaście metrów, a już jakiś niedowartościowany pajac w dziesięcioletniej beemce leczy swoje kompleksy za pomocą klaksonu. Ignoruję go zupełnie i dalej ciągnę środkiem... kurwa, czy naprawdę tak trudno zakumać, że jako rowerzysta (nieważne czy ze sprawną ręką czy nie) mam jednak na drodzę trochę trudniej... zwłaszcza w taką pogodę, kiedy ulewny deszcz zmienia jezdnie w rzeki. Ostatecznie, ile czasu potrzebował później ten jełop, żeby nadrobić tę drobną zwłokę, spowodowaną kilkusetmetrowym odcinkiem jazdy za mną? Jechałem szybciej niż przeciętny traktor – czy gdybym jechał jebanym ciągnikiem, też by na mnie idiota trąbił?
Jedyny pożytek z tej sytuacji jest taki, że na chwilę zapominam o bólu. Przypominam sobie jednak o nim natychmiast, gdy pajac w beemce mnie wyprzedza i przez moment rozważam „pobłogosławienie” go środkowym palcem. W obawie przed reakcją mojej ręki i idioty za kierownicą zarzucam szybko ten pomysł... „peace, love and understanding... chuju” – żegnam czule oddalające się błyskawicznie auto.
Kręcę dalej coraz bardziej zamroczony bólem. Koncentruję się tylko na odliczaniu tych kilku niewielkich wzniesień jakie mi pozostały. Nie wiem, co/kto mnie mija, ani co/kogo mijam ja. Nie wiem też jak przejechałem ostatni odcinek z pokruszonych, betonowych płyt – najkrótsza, ale koszmarnie nierówna droga do domu. Nie pamiętam, jak wniosłem do niego rower. Pamiętam, że potrzebowałem pół godziny żeby się rozebrać. Potem przyjechała Kocuriada i zaczęła się nasza wycieczka po szpitalach.
I tak skończyła się moja ostatnia przejażdżka. Mija tydzień bez roweru... pierwszy tydzień z kilku miesięcy... ale w czerwcu POJADĘ na Litwę... coz’ nothing... kurwa, nothing’s gonna change my world.

Historia pewnego upadku © Dawko


Teraz jest tu dżem chujowy, ale będzie staw łokciowy © Dawko


Za dokumentację zdjęciową, codzienną zmianę opatrunków, cierpliwość i czułą opiekę dziękuję mojej kochanej Kocuriadzie.

Dane wyjazdu:
104.38 km 15.00 km teren
04:52 h 21.45 km/h:
Maks. pr.:51.68 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Egeszmerek meriszmek

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 6

Wczoraj (a właściwie dzisiaj) zasnąłem jak dziecko. Po kilku piwach któż by nie zasnął jak dziecko? No ok... wiem... są i tacy, którzy po kilku piwach dopiero się wybudzają. Potrzeba bliżej nieokreślonej ilości kolejnych flaszek jakiejś bebeluchy, żeby ich świadomość przeszła w tryb stand by, a następnie (po tzw. strzemiennym, złotym strzale tudzież samobóju) osiągnęła stan off. Ja wszelako do tego gatunku nie należę. Kilka piw wprawia mój umysł w kojące kołysanie niczym czuła matka nowonarodzone dziecię. Usnąłem zatem natychmiast zapadając się w czarną dziurę błogosławionej nieświadomości.
Niestety, przebudzenie nie było już tak błogie. Najpierw (chyba) w monolityczną ciszę snu wdzierać się poczęły jakieś pojedyncze odgłosy... trzaski, puknięcia... potem stopniowo zaczęły się zlewać w większe porcje kakofoni, aż wreszcie stopiły się we wspólny szum, z którego „dźwięk jeden wybucha i rośnie... kołuje jękliwie głos syren w oktawy... opada i wznosi się jęk”... coś jak ryk zarzynanej świni?... albo „śpiew” Gosi Andrzejewicz?... może Gosia Andrzejewicz zawodząca na świniobiciu?... i w dodaktu w podkutych butach, bo odgłos marsza też chyba w tle gdzieś pobrzmiewa?
Co to jest? Skąd ten hałas – zastanawiam się. Zastanawiam się, bo już nie śpię. Jak miałbym spać w takim harmidrze? Próbuję unieść powiekę, by oko mogło zlokalizować źródło tej akustycznej tortury, zidentyfikować jej sprawcę. Ale zamiast powieki porusza się coś innego... palec u nogi, zdaje się. Próbuję ponownie i tym razem powieka unosi się. Powoli. Bardzo powoli. Z takim odgłosem, jakbym był nieślubnym dzieckiem robocopa i transformersów. Po chwili oko próbuje złapać ostrość. No tak. lężę w swoim łóżku. W swoim mieszkaniu. W lekkim półmroku. To przez zaciągnięte zasłony. Sekunda chaotycznego, niezdarnego zoomowania i widzę, że wzory na zasłonie poruszają się. Jak sitowe na wietrze. Albo dłonie hinduskich tancerek. Zresztą, jakby się nie poruszały, efekt jest ten sam: robi mi się niedobrze.
W panice uciekam okiem od zasłon. Tym bardziej, że zgrzyt wokół jakby się nasilił. Jest jak bzyczenie linii wysokiego napięcia w wilgotny dzień, tyle że podniesione do n-tej potęgi. Skąd się to bierze? Wyzwolonym spod powieki okiem ostrożnie ślizgam się po sprzętach w pokoju, ale niczego nie dostrzegam... chociaż nie... ściany... tak, ściany... jakby... delikatnie... śnieżą (?)... sekunda intelektualnego (sic!) wysiłku i... wszystko jasne... jebane ROZTOCZA... popierdalają po ścianach, po pościeli... pieprzone robactwo jest wszędzie... to one robią taki rejwach. Jebany tupot tysięcy, miliardów małych pieprzonych nóżek!
Z westchnieniem bezsilności pozwalam opaść uniesionej powiece. W tym samym momencie czuję na piersi jakiś ciężar. Ponownie unoszę powiekę. Tuż przy moim oku widzę mordę jednego z kotów. Zorientował się, że nie śpię i na niego patrzę. Powoli, bardzo powoli otwiera pysk i słyszę niskie, basowe i bardzo długie miauknięcie. Jezu – myślę sobie – dlaczego koty miauczą w zwolnionym tempie? Baterie im się kończą?
Z wolna dociera do mnie straszna prawda. Te kilka piw wczoraj... najwyraźniej było ich raczej kilka więcej aniżeli kilka mniej. Zrezygnowany zwlekam się z łóżka. Słyszę przeciągłe skrzypienie sprężyn. Zwykle nie mam wątpliwości, że to łóżko skrzypi, ale dziś... założyłbym się, że skrzypię ja. Krokiem klasycznym, czyli nie odrywając stóp od podłoża, dowlokłem się do kuchni, gdzie opróżniłem butelkę izotonika...
Usiadłem i zacząłem się z przerażeniem zastanawiać, jak ja dziś na rower wsiądę... jak przejadę ten dystans, który obiecałem Kocuriadzie, i na który ustawiliśmy się z Lemurem i Lobotomikiem. Zmusiłem się do śniadania. Wlałem w siebie kawę, choć wiedziałem, że bezpośrednio po jej wypiciu będę cierpiał jeszcze bardziej. Potem dopadło mnie katatoniczne osłupienie, z którego po bliżej nieokreślonym czasie wyrwał mnie sms od Lemura i Lobotomika. Okazało się, że ich także kac przygniótł i nie wygrzebią się spod niego na tyle szybko, by dojechać w umówione miejsce spotkania, więc ze wspólnego kręcenia nici. Niestety, na spotkanie z Kocuriadą nie musiałem nigdzie dojeżdżać. A w głowie nadal bajzel. Roztocza nie dość, że się nie uspokoiły, to jeszcze jakby zaczęły ze sobą głośno rozmawiać... po węgiersku. Na szczęście uspokoił się żołądek, a nawet zaczął domagać się dla siebie zajęcia. Poszedłem do kuchni, nakarmiłem bestię i... poczułem się lepiej. W samą porę, bo Kocuriada zaczęła już przypominać mi o wszystkich koniecznych przygotowaniach do przejażdżki. Uporałem się więc kolejno z poranną toaletą, przełożeniem pedałów z Kony do Jakubka, doborem rowerowej garderoby i... mogliśmy ruszać.
Założenia były takie, by korzystając z pogody nawinąć stówkę w niespecjalnie forsownym tempie. Skazany jak zwykle podczas jazd z Kocuriadą na rolę gregario, postanowiłem poprowadzić ją prawie taką samą trasą, jaką przejechałem samotnie jakieś 10 dni temu. Obiecałem sobie jedynie zmodyfikować jej końcówkę, by nie skazywać nas na powrót krajową 14-ką.
Ruszyliśmy zatem w stronę Ozorkowa, zawierając na tym odcinku sojusz z wiatrem i kręcąc nieco asekurancko, świadomi, że kiedy przejedziemy ten fragment trasy, będziemy zmuszeni wypowiedzieć wiatrowi wojnę. Skurczybyk znów gdzieś wygrzebał zimniejsze powietrze. Na szczęście, słońce pławiło się leniwie w doskonale błękitnym basenie nieba. Póki co, staramy się więc nie myśleć o chłodnych podmuchach i chłonąć wrażenia jak gąbka wodę.
Zaraz po tym jak ruszyliśmy, na końcu długiej prostej dostrzegamy miedziano-rudego kundelka. Pinczero-ratlerkowato-podobny psiak tarza się w czymś z perwersyjną lubością. Kiedy się zbliżamy, ucieka, i okazuję się, że źródłem jego rozkoszy jest... rozjechana na środku drogi żaba... o w mordę... niby niegroźny kundelek, a jaki zbok... nie dość, że gustuje w innych gatunkach, to jeszcze nekrofil. Natura jest jednak potworna. Tak czy siak, przy takich upodobaniach kundel ma o tej porze roku istny raj. Setki, tysiące żabich kamikaze w ślepej pogoni za orgazmem pakują się pod koła samochodów i stopy sadystycznych bachorów. Ropuchy są wszędzie. Na poboczach, na środku drogi, tuż przy jej krawędzi. Skaczą, stoją bezmyślnie wpatrzone w jeden punkt, albo pieprzą się ekshibicjonistycznie, włażąc jedna na drugą. Efekt? Drogi upstrzone są żabimi zwłokami. Miejscami wyglądają, jakby były nimi wybrukowane.
W Ozorkowie zatrzymujemy się tylko na chwilkę, bo miasto raczej nie wybija się w żaden sposób ponad pozostałe tej wielkości miejscowości w województwie. Zorganizowane jest wokół głównej ulicy, której oś zamyka z jednej strony rynek, a z drugiej klasycystyczny kościół. Drzewa wzdłuż tej alei barbarzyńsko wykastrowane z konarów straszą ogołoconymi pniami. Jak mocno zepsute i wykruszone zęby. Chodnik wyłożony niby nową kostką, część kamienic odmalowana, ale... wszystko jakieś przysyfione i po prostu zaniedbane.
Za Ozorkowem dostajemy boczny wiatr, ale mimo to udaje się utrzymać równe tempo. Docieramy do Modlnej i pokazuję Kocuriadzie kościółek odkryty podczas mojego poprzedniego przejazdu tą trasą.

Park and Pray... © Dawko


Kilka kilometrów dalej mijamy starą rozpadającą się chałupinę. Spod brakujących dachówek przeziera tajemnicza czerń strychu. Okna z poszczerbionymi resztkami brudnych szyb zabite są jakimś paździerzem. Poczerniałe, wypaczone deski ścian ledwie ze sobą razem wytrzymują i widać, że chatce niewiele już pozostało.

Jest tylko grzyb i robak... i bezwstydna świeżość kocuriadowego Jakubka © Dawko


Obok stoi oczywiście nowy dom. Z czerwonej cegły... większy... i doskonale bezpłciowy. Pewnie jest wygodniejszy i cieplejszy, ale każe za to płacić zgodą na swoją bezkompromisową szpetotę.
Po tym spotkaniu oko jakoś mi się uwrażliwia (a raczej fiksuje) i co rusz widzę stare, rozpadające się chatynki obok których, za którymi, na których wyrastają paskudne nowotwory budownictwa wiejskiego. Starych chat nikt nie remontuje. Nikt nie robił tego wtedy, kiedy miało to jeszcze sens, więc tym bardziej nie robi się tego teraz, kiedy restauracja takiej chatynki oznaczałaby w istocie jej postawienie od nowa. W Polsce domów się nie używa. W Polsce domy się zużywa. I kiedy się zużyją, kiedy się przetrą jak skarpetki albo spodnie, stawia się nowe. Na ogół – niestety – koszmarne.
Jasne, na całym świecie powstają nowe budynki. W tzw. cywilizowanej części świata próbuje się jednak zminimalizować konsekwencje tego stanu rzeczy dla dotychczasowej zabudowy. W Polsce (przynajmniej w tej centralnej) dotychczasowa oznacza tymczasowa.
Jest w tym jakaś aberracja, jakieś wypaczenie idei domu, który powinien być przecież czymś stałym, niezmiennym. Powinien stwarzać kojący miraż stabilności, chroniąc przed nieustannym korowodem zmienności – narodzin, starzenia się, śmierci. Dom powinien być wieczny.
Takie myśli kołatają mi się w skacowanym łbie, gdy docieramy do Gieczna. Musimy walczyć z coraz mocniejszym wiatrem, ale mimo to Kocuriada trzyma się dzielnie. W ogóle wygląda bardzo dobrze (zawsze tak wygląda, ale dziś mam na myśli kondycję). Cały czas skoncentrowana. Ciągle szuka za moimi plecami pozycji, która dawałaby jej najlepszą osłonę od wiatru. Kręci swobodnie, bez szarpaniny, utrzymując równe tempo. Nie traci dystansu na nielicznych i niewielkich na tym odcinku podjazdach. Na jej twarzy nie widać żadnych oznak wysiłku. Jakby to była rekreacyjna dyszka. Tymczasem mamy już w nogach sześć dyszek.
Za Giecznem po polach sfora psów goni wiatr (a raczej sukę). Obserwujemy je bacznie, ale na szczęście nie wykazują żadnych oznak zaintereswania naszą obecnością. Nie decydujemy się jednak, żeby się zatrzymać, choć rośnie w tym miejscu całkiem fajne drzewo. Bliźniaczy (a może nawet potrójny) osobliwie powiginany pień wyrasta samotnie pośród pól i rozpina parasol swoich konarów. Coś jakby polska wersja Joshua tree. Cóż... będzie musiało poczekać na swoją fotograficzną szansę.
Docieramy do Kwilna, które ostatnio wydało mi się na wjeździe biedne, ale i odrobinę urzekające. Nie wiem, czy to zasługa kaca (który, szczerze mówiąc, już mi odpuścił), ale dziś z tego uroku nie pozostała nawet rzeczona odrobinka. Wieś wygląda, jakby jakiś tydzień wcześniej przechodził tędy front. Walące się drewniane chaty poprzetykane są naprzemiennie jakimiś ruderami, ruinami starych gospodarstw i nowszymi budynkami, z których każdy jest ohydny i każdy niewykończony. Uciekamy stąd i w niedługim czasie docieramy do Gozdowa, gdzie przez moment potrzebny na skonsumowanie batonów i banana obserwujemy brykającego radośnie konia, który galopując w tę i z powrotem po swoim wybiegu radośnie-głupawym rżeniem witał wiosnę.
W Gozdowie uznajemy, że sekwencja miejscowości o tak oryginalnych nazwach jak Wrzask, Ciołek i Osse zasługuje na odwiedziny. Mijamy więc wymienione wsie, docierając do Koźla, z którego ruszamy nie do Strykowa (jak zrobiłem to ponad tydzień temu), lecz do Bratoszewic. Niemal natychmiast okazuje się, że władowaliśmy się na jakiś wyrób drogopodobny. Po asfalcie pozostało w tym miejscu jedynie wspomnienie. Jezdnię zdewastował dodatkowo ciężki sprzęt z pobliskiej budowy A1. Rzekomo asfaltowa szosa okazuje się więc w istocie odcinkiem pokonanym w terenie. Dopiero tuż przed Bratoszewicami, a właściwie już w ich administracyjnych granicach, sytuacja się poprawia.

End of the tunel... © Dawko


W Bratoszewicach w rozległym parku niszczeje okazały pałac, którego bryłę widać z przecinającej wieś drogi krajowej nr 14. Sam park też zresztą niszczeje, bo po wojnie komuniści wpadli na pomysł przekształcenia szlacheckiego folwarku we wzorcowy PGR. W parku tuż obok pałacu wybudowali szkołę a trochę dalej stadion lekkoatletyczny. Długofalowym skutkiem tych zabiegów okazała się dewastacja wszystkich obiektów. Jako dzieciak byłem w Bratoszewicach na obozie sportowym. Był chyba 1988 rok i mieszkaliśmy w internacie, obok którego znajdowało się nie istniejące już dzisiaj boisko (tzn. bramki nie istnieją, bo sam plac wciąż jest). Któregoś dnia, wczesnym rankiem na boisko wjechały dwie, wojskowe rosyjskie ciężarówki i na samym środku boiska stanęła wysoka na jakieś 10m antena. Bratnia armia zadbała w ten sposób o nasze bezpieczeństwo, utrudniając zarazem treningi. Cóż... sprawność bojowa socjalistycznego obozu miała wyższy priorytet niż sprawność na obozie sportowym. Dziś po socjalistycznych mrzonkach pozostały kruszejące tynki, a po drugiej stronie szosy można sobie kupić mieszkanie w nowowybudowanym bloku bez obawy, że któregoś ranka zobaczy się pod oknem ciężarówki rosyjskiej armii.
Z Bratoszewic ruszyliśmy przez Nowostawy do Strykowa i dalej przez Dobieszków do domu. Wiatr na początku upierdliwy, potem nieco odpuścił i jechało się całkiem przyjemnie. Owszem, byliśmy już podmęczeni, ale cały dystans znieśliśmy na tyle dobrze, że dojeżdżając do domu oboje doszliśmy do wniosku, że wystarczyłoby wyjechać dziś trochę wcześniej, żeby spokojnie nawinąć 125-150 kilometrów. No cóż... może w następny weekend...