Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w kategorii

0. Bajki o Bike'ach

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

It is they who are my army...

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · dodano: 25.04.2011 | Komentarze 9

... or tribute to my bikefriends.

Tęsknię. To oczywiste, że tęsknię. Choć trafniej byłoby chyba mówić o syndromie odstawienia: rozszerzone źrenice, wzrok bezmyślnie wbity w przestrzeń za oknem, napady paniki, uderzenia gorąca, pieszo nabijane codziennie kilometry na trasie pokój-kuchnia-łazienka-pokój-balkon... i znów pokój-kuchnia-pokój-łazienka... etc.
Jestem jak pies na łańcuchu... jak gangster w „betonowych skarpetkach”... jak dziecko przed szybą cukierni lub sklepu z zabawkami... jak rower bez kół i jak koło bez powietrza...
Słowem, jestem w czarnej dupie. W samym środku ciepłej, wczesnej wiosny przeżywam jakieś pieprzone deja vu z najbardziej chujowych (czyt. antyrowerowych) zimowych miesięcy.

Przekopuję net w poszukiwaniu rowerowej pornografii: ślinię się lubieżnie na widok karbonowych piękności odzianych jedynie w shimanowską biżuterię. Obsesyjnie porównuję ich wagę, okiem konesera oceniam rzeźbę ram i estetykę ich malowania.
Masochistycznie przeglądam raporty z wycieczek na BS.
Rozkładam co chwila mapę z zaznaczonymi trasami wypraw z minionych lat. Wirtualnie pokonuję je znów. Pamiętam niemal każdy zakręt, każdy podjazd, każdy ogołocony z izotoników sklep i każdą odwiedzoną po drodze budę z piwem. Tu dokręcałem Kocuriadzie mostek, który się poluzował na poniemieckim bruku. Tu wspiąłem się na swą najwyżej położoną przełęcz. Tu, udając pielgrzymów, spaliśmy w kościele. Tu wykręciłem swoją życiową Vmax. A tu wprost pod przednie koło wyskoczył mi zając – ja się potłukłem, on zdechł.

Miejscowości dzielą się na te, przez które przejeżdżałem i na anonimowe. Na te, do których pamięć natychmiast dopasowuje obrazy jakichś wspomnień i te, których nazwy zioną jakąś abstrakcyjną pustką. Te ostatnie są trochę jak zaproszenie, a trochę jak wyzwanie i patrząc na nie po prostu wiem, że MUSZĘ tam kiedyś dojechać. Nie wiem po co, bo przecież nigdy takich miejsc zupełnie z mapy nie wyplenię, ale wiem, że muszę.

Tęsknię za – przeklinanymi przecież nie raz – zmianami faktury nawierzchni. Za wszystkimi zmiennymi obliczami asfaltu: od tych najmroczniejszych po niemal białe. Za czarnym, bitumicznym lustrem i za chropowatą, grysową tarką, która smolistej mazi ma w sobie tylko tyle, by wystające z jezdni kruszywo utrzymać na miejscu. Brakuje mi europejskiej gładkości dróg za unijne fundusze. I brakuje też niepowstrzymanego rozkładu zapomnianych szos zapadłej prowincji oraz ciężko doświadczonych przez zimę ulic miast. Brakuje wąskich, przewleczonych przez drzewa nitek leśnych duktów i nierównych kolein wyrytych między polami. Brakuje szutrów Suwalszczyzny, rozgrzanych do białości żarem lipcowego słońca. I brakuje mazurskich, pruskich bruków, po których, co prawda, jeździ się chujowo, ale które o zachodzie słońca mienią się magicznie różem, czerwienią i wszystkimi odcieniami sinych fioletów.

Nawet o deszczu myślę z perwersyjną nostalgią. I o wietrze (to jest dopiero dewiacja!), choć gnój jest przecież bardziej zmienny i upierdliwy niż laska w ciąży. Brakuje mi chłodu dźgającego bezlitośnie soplami zimna. I letniego skwaru, parzącego płuca rozgrzanym powietrzem, które niemal zmusza ciało do zmiany stanu skupienia ze stałego na ciekły.

Tęsknię do bólu w udach, ciężkości wytrzęsionych na kamieniach rąk, mroczków przed oczami i ukłuć w płucach boleśnie rozrywanych łapczywie chwytanym tlenem.
Tęsknię do tych chwil, kiedy każdy obrót korby wymazuje stopniowo upierdliwości i zmartwienia dnia codziennego. Kiedy do rozwiązania pozostaje mi tylko jeden problem: dojechać.
Tęsknię do samotnej jazdy. Do kręcenia bez żadnych rozpraszajek, kiedy mięśnie instynktownie wykonują swoją pracę, a myśl może się skupić na sobie samej.

Ale tęsknię też do ludzi, do bike’owych przyjaciół, z którymi i dzięki którym nawinąłem już tysiące kilometrów. Tęsknię do wspólnych wypraw: Evesiss przykleja się do mojego koła, Luka jak zwykle urządza sobie i mnie małą czasówkę, Lobotomik gada o melancholijnym uroku krajobrazów i szpetocie polactwa, Lemur przepycha korby na podjazdach, wydając przy tym dźwięki, jak Sharapova na korcie, elStamperowi – najmłodszemu z nas – znów trzeba kupić piwo, a Józek... Józek po prostu jest. To znaczy jest, o ile w końcu dotrze.

Bo Józek wyspecjalizował się w docieraniu na miejsce zbiórek na tzw. „ostatnią” chwilę – ostatnią w cudzysłowie, bo tak naprawdę Józek najczęściej dociera kilka minut po ostatniej chwili (a zdarza się też, że dociera kilka godzin po niej).
Na bikestats.pl Józek jeszcze nie dotarł. Gdyby go spytać, dlaczego nie ma tu swojego profilu, powiedziałby pewnie, że posiadanie profilu jest niefajne. Dla Józka bowiem świat generalnie jest niefajny. Józek jest twórcą i bodaj jedynym przedstawicielem niefajnizmu – kierunku filozoficznego stanowiącego radykalne rozwinięcie pesymizmu i sceptycyzmu. Paradoksalnie sam Józek jest... zajefajny. Na wyprawach nigdy nie forsuje tempa (po co się spieszyć, skoro – po pierwsze – jedziemy do jakiejś niefajnej miejscowości, która – po drugie – nigdzie się przecież nie wybiera, więc ostatecznie i tak w końcu do niej dotrzemy). Nigdy też nie zabiera mapy ani zapasowej dętki (wiadomo, mapy i dętki są niefajne, a poza tym po co wieźć przez pół świata „kilogramy” papieru i gumy, skoro można się o nie postarać dopiero wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne). Józek potrafi za to zabrać na kilkusetkilometrową, wielodniową wyprawę ciężką flachę jakiegoś wina, i kontemplując ze stoickim spokojem niefajne krajobrazy, błądząc wielokrotnie, łapiąc kolejne gumy, dowieźć ją i wypić z nami na koniec trasy, bo przecież żadne alko nie smakuje tak, jak to, które pokonało z nami cały dystans. Trasy pokonane bez Józka też nie smakują jak te, przejachane z nim.

Z elStamperem pierwszą wspólną trasę zrobiliśmy... blachosmrodem (ale wtopa... wstyd i żenua)... musiałem odstawić go (to znaczy elStampera, nie auto) do Świnoujścia, gdzie całą ekipą startowaliśmy do kolejnej wyprawy, z której w ostatniej chwili zły los mnie wyautował (fuck – że pozwolę sobie na niezbyt wyszukaną pointę).
Jechało nam się razem tak, jakbyśmy robili takie trasy co najmniej raz w tygodniu, choć elStamper w końcu nie wytrzymał równego tempa i zasnął na fotelu pasażera. I tak mu już zostało... to znaczy na rowerach też ciągniemy razem, aż w końcu elStamper jakby przysypia i zostaje. No chyba że wyruszy wcześniej... wtedy majaczy gdzieś na końcu szosy niebieską przeciwdeszczówką, która ma chyba jakieś magnetyczne nitki, bo zadziwiająco dobrze się go wtedy ściga.

Lemur... czego potrzeba, żeby na miejskim rowerze o masie średniego czołgu i zaledwie trzech przełożeniach zjechać Mazury w tę i wewtę (albo we wtę... a może nawet we w tę)? Siłę trzeba mieć... i Lemur ma siłę... i nie chodzi o jakiś dynamit w udzie, spektakularny fajerwerk, który wypala się po kilkunastu metrach sprintu. Lemur ma w udzie siłownik hydrauliczny, który wciąga ją na budzące respekt wzniesienia. Choć wzniesień Lemur chyba szczególnie nie lubi, bo tym bardziej upierdliwym potrafi tak podczas ich pokonywania nawrzucać, że asfalt im się rumieni niczym lico zakonnicy, która przypadkiem zbłądziła do burdelu.
Teraz Lemur nie jeździ już czołgiem, tylko Klaksonem i kiedy wyciąga się nad mostkiem przypomina mi Mancebo. Agresywnie pochylona, z lekko rozkołysanymi barkami. No budzi respekt po prostu.
Ale Lemur ma też fobię... fobię szczególną, bo kolarską, mianowicie spd-fobię. Przypięta do pedałów ulega napadom histerii, atakom paniki i w ogóle zdradza objawy klimakterium, a to przecież jeszcze nie czas. Szkoda, bo gdyby pozwoliła się w spd – sorry za wyrażenie – zapiąć i gdyby do nich przywykła, to aż boję się pomyśleć, co by mogła wówczas wykręcić.

Lobotomik... przypadek beznadziejny... cykloza w ostatnim stadium zaawansowania... rozliczne przerzuty, a nawet przerzutki. Stanowi niezwykle ciekawy przypadek dla medycyny. Lekarze wykryli, że we fragmencie jego mózgu odpowiedzialnym za kojarzenie faktów i bardziej skomplikowane czynności intelektu, zwoje kory mózgowej układają się w napis SHIMANO.
W rezultacie choroby, mutacji uległo też jego serce, przekształcając się w pompę z tłokiem obrotowym, którego oś osadzona jest w suporcie o standardzie BB30 i który napędzany jest ultralekkimi korbami.
Zmiany chorobowe dotknęły także układ kostny, który struktualnie upodobnił się do karbonu. Brak nadziei na wyleczenie (NFZ nawet nie odpowiada na jakiekolwiek pisma w tej sprawie).
A początki były niewinne: niewyszukany sprzęt i spacerowe tempo. Pamiętam, że podczas pierwszych wspólnych wypraw Lobotomik utrzymywał koło do pierwszego, napotkanego podjazdu. U jego podnóża rzucał wówczas „to na razie” i zostawał, podjeżdżając zupełnie bez walki.
Sytuacja zmieniła się jakieś 3 lata temu. Najwyraźniej wówczas zakończył się okres inkubacji wirusa cyklozy. Lobotomik zmienił styl jazdy i dla górek żywił coraz mniejszy respekt. Wreszcie zainwestował w sprzęt, który bardziej mu pomagał, niż przeszkadzał podczas jazdy.
Traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie u mnie nastąpiła remisja cyklozy. Dwie poważniejsze infekcje i długotrwałe kuracje antybiotykowe na tyle skutecznie pozbawiły mnie sił, że ciężko było mi się cieszyć rowerem równie intensywnie i beztrosko, jak kilka lat wcześniej.
Na szczęście choroba Lobotomika miała na tyle intensywny przebieg, że i u mnie rozwinęła się ponownie... isn’t it what friends are for?

Luka aka SirWoland... jazda z Luką to czyste szaleństwo... jakieś pieprzone misterium zajechania się i apoteoza kręcenia do upadłego. Święto prędkości, czyli wielkie dionizje na progu mleczanowym. Luka ma mentalność zwycięzcy... albo zabójcy... na jedno wychodzi. Każdy kolejny odcinek, każda górka to przeciwnik, to wróg, którego trzeba pokonać jak najszybciej (powiedziałem JAK NAJSZYBCIEJ!).
Bardzo lubię samotną jazdę... własne tempo, którego nie trzeba z nikim uzgadniać, kiedy do nikogo nie trzeba się dostosowywać. Fajnie jeździ się też w parze czy grupce, kręcąc bez wysiłku i rozmawiając sobie swobodnie o jakichś pierdołach. Ale naprawdę zajebiście jest jechać z kimś, kto wyzwala w tobie ukryte zazwyczaj rezerwy... kto w momencie, w którym wydaje się, że jedziesz już na maksa, naciska mocniej korby i... okazuje się, że można jeszcze szybciej. Kiedy jadę z Luką, wiem, że tak właśnie będzie... wiem, że będzie ciężko, mocno... wiem, że będzie szybko... jak np. na odcinku między Białą a Piątkiem, na którym na rowerach objuczonych sakwami nie schodziliśmy poniżej 40km/h, wychodząc sobie regularnie na zmiany, jak podczas jakiejś pieprzonej czasówki parami. Albo na krótkim dystansie między Płotami a Gryficami, gdzie znów mimo obciążenia i wiatru cyferki licznika ganiały sobie jak w zaklętym kręgu między 35 a 38km/h.
Dawno nie jeździłem z Luką, ale wiem, że urządzimy sobie jeszcze niejedną taką czasówkę.

Evesiss jest dziecięciem płomiennego entuzjazmu, który wszelako bywa ulotny. Pierwsze kilometry w jej wykonaniu to zawsze radosne brykanie szczęśliwego źrebiątka. Kiedy mija połowa dystansu, źrebiątko dorasta do statecznego galopu i równego tempa. Nadal dzielnie trzyma koło i nie trwoni niepotrzebnie sił, ale po osiemdziesiątym, dziewięćdziesiątym, albo setnym kilometrze stateczność i spokój ulatniają się jak powietrze z przebitej dętki... ze złowrogim sykiem: bo droga jest za długa... bo zakręty są zbyt lewe albo zbyt prawe... bo wiatr wieje, deszcz pada, a na podjazdach jest pod górkę... i na kogo się ten cały toxic speach wylewa?
Cóż jednak robi Evesiss, kiedy pokonawszy te wszystkie przeciwności budzi się następnego dnia, a ból ścięgna Achillesa nie pozwala jej chodzić? Otóż plądruje pierwszą napotkaną aptekę i uzbrojona w całe beczki maści i żelów przeciwobrzękowych oraz w kilometry bandaża elastycznego i opaskę usztywniającą wsiada na rower i jedzie dalej. I dojeżdża do celu. Mimo bólu oraz tego, że raczej osobliwie interpretuje mapę. Albowiem od żółtych wstęg dróg wojewódzkich i powiatowych oraz od białych wstążek względnie komfortowych, aslfaltowych, wiejskich szos, dalece bardziej atrakcyjne wydają jej się czarne kreski polnych traktów i leśnych przecinek, które kończą się zawsze wcześniej niż obiecuje mapa w jakimś błotno-gnojnym armagedonie. Kiedy Eve dociera potem na miejsce zbiórki jej Magiczny nie przypomina wcale aluminiowej konstrukcji. Wygląda raczej jakby był ulepiony z gliny, błota i... zresztą nieważne (technologia a’la chata buszmena). Tak czy owak, brat niezmiennie pozostaje z siostry dumny.

Jest jeszcze Kocuriada... ale ona jest kimś więcej niż przyjaciółką, zasługuje więc na osobny wpis.

Nie zawsze jeździmy pełnym składem. Nie zawsze udaje nam się dojechać tam, gdzie zamierzaliśmy. Ale ilekroć wsiadam na rower, ilekroć myślę o jeździe, jakaś część każdego/każdej z nich jest ze mną... bo kiedy jestem na rowerze they are a wall of arms around me... it is they who are my army.

Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Clockwork Orange...

Piątek, 18 marca 2011 · dodano: 18.03.2011 | Komentarze 2

...czyli bajek o bike'ach część II.

Był rok 1986. W styczniu efektownym fajerwerkiem zakończył swój lot wahadłowiec Challenger. W kwietniu nie mniej spektakularnie pobawiono się atomem w Czernobylu, w rezultacie czego zapędzono mnie, jak wszystkie inne dzieciaki, do najbliższej przychodni na przymusowy koktalj z płynu Lugola (wyglądał trochę jak cola, ale smakował ohydnie). Bodaj w maju Olaf Ludwig wygrał Wyścig Pokoju (ku rozpaczy całej naszej podwórkowej braci), a w czerwcu Argentyna została mistrzem świata w piłce nożnej. Kiedy wsiadaliśmy tego roku na rowery lub graliśmy w kapsle, każdy chciał być Piaseckim i w wyobraźni zajeżdżał NRD-owskie kolarskie roboty: wszystkich tych Ludwigów, Amplerów czy Raabów. Kiedy graliśmy w gałę, chcieliśmy być jak Maradona, choć było kilku odszczepieńców, dla których lepszy był Rummenigge.

W czerwcu skończyła się także szkoła, co większość z nas powitała z oczywistym uczuciem ulgi. Zaczęły się wakacje i podwórko poczęło się stopniowo wyludniać. Moim rodzicom jakimś cudem udało się załapać na zagraniczne wczasy, ale żeby nie było za różowo, mieli do dyspozycji tylko dwa miejsca. Siłą rzeczy, pojawił się problem, co zrobić ze mną i siostrą. W ten sposób wylądowaliśmy oboje w rodzinnej wsi mamy, pod opieką babci, ciotki i wujka. Pamiętam, że było jakieś zamieszanie z terminami urlopów i do domu miała nas odstawić ciotka na dwa dni przed powrotem rodziców i opiekować się nami jeszcze przez ten czas.

Tak czy inaczej, czekały mnie i siostrę dwa lub trzy tygodnie na wsi. Nie była to jakaś tragedia. Nie jechaliśmy do babci pierwszy raz i czuliśmy się tam dobrze. Co prawda, zostawiałem w domu swego wysłużonego, błękitnego Pelikana, ale w zamian dostawałem rzekę, las, no i jakąś namiastkę tajemnicy w postaci poniemieckiego cmentarza oraz innych pozostałości po dawnych mieszkańcach tzw. ziem odzyskanych. Był też i rower, a jakże. Nieśmiertelna Ukraina, budząca respekt rozmiarami i czarnym, matowym lakierem. Żeby na niej jeździć, musiałem wciskać się pod górną rurkę i nienaturalnie wiginając biodro i nogę, obsługiwać drugą korbę. Wyglądałem na tym rowerze trochę jak brzydszy brat Quasimodo, a poza tym ustawicznie kaleczyłem sobie łydki, więc szybko zarzuciłem tę perwersyjną rozrywkę. Tym bardziej, że Ukraina była ulubionym narzędziem transportu babci. Babcia dostojnie pomykała na niej do położonego na drugim końcu wsi sklepu, do rozsianych po okolicy krewnych, czy wreszcie na łąki i do lasu, żeby naścinać pokrzyw dla świń. Pamiętam ją, wracającą z tych wypraw, z wielkim worem aromatycznego zielska przewieszonym przez rowerową ramę. Pamiętam, jak potem w grubych rękawicach kroiła wielkim nożem tę pokrzywę w pełnym słońcu, na schodkach przed domem. Jak mieszała ją z paszą i jakimiś resztkami. Pamiętam tę charakterystyczną mieszaninę woni: pokrzywy, paszy i smrodu chlewika. Podwórko zalane słońcem i chłodny cień obórki.

Kiedy nie przyglądałem się gospodarzeniu babci, łaziłem nad rzekę, do lasu, na zrujnowany poniemiecki cmentarz. Trzy tygodnie minęły błyskawicznie i przyszedł dzień, kiedy ciotka zapakowała się z nami do pociągu i ruszyliśmy do domu. Byłem już trochę wygłodniały roweru, więc cieszył mnie ten powrót. Z drugiej strony, wiedziałem, że wracam przecież do Pelikana, który w coraz mniejszym stopniu był w stanie zaspokoić moje rowerowe ambicje. Wędrówka przez Perony Które Płaczą zawsze mnie nużyła, więc do domu wchodziłem z uczuciem zmęczenia i ulgi. Mieszkanie bez rodziców, którzy mieli wrócić dopiero za dwa dni, wyglądało na wpół martwo i pusto. Odstawiłem plecak. Wszedłem do mojego pokoju i... zdębiałem. Na środku stały dwa, nowiutkie rowery: mały, dzięcięcy wyrób Reksio- lub Bobo-podobny (to dla siostry), oraz... lśniąca nowością, ostrzegawczo-POMARAŃCZOWA półkolarka, zdobna w groźny, złoty napis TEMPO (dla MNIE!). Doznałem tak nagłego opadu szczęki, że do dziś zachodzę w głowę jak to możliwe, że sobie jej przy tym nie uszkodziłem. Zresztą podobnie zareagowały siostra i ciotka. Przez dobre kilkadziesiąt sekund staliśmy w trójkę w drzwiach pokoju, sycąc oczy nowiutkimi cacuszkami.

Kiedy pierwszy szok minął, jednym skokiem dopadłem do swojego nowego roweru. Przymierzyłem się. Nacisnąłem klamki. Zerknąłem w dół na dolną rurkę ramy i... zaraz zaraz... gdzie są dźwignie przerzutki? Zsiadłem z roweru i z niejakim rozczarowaniem stwierdziłem, że moja nowa półkolarka jest jakby wybrakowana, bo ewidentnie nie ma przerzutki! Poczułem się trochę zawiedziony, ale też właściwie natychmiast rzecz wydała mi się całkiem normalna. W tamtych czasach niemal wszystko było w ten lub inny sposób wybrakowane, tak że można było odnieść wrażenie, iż jeśli w czymkolwiek nasza ówczesna, ludowa ojczyzna przoduje, to w produkcji bubli. Nie miałem wtedy oczywiście najmniejszego pojęcia o ostrym kole i nie przypuszczałem, że za szaleństwem braku przerzutki może kryć się jakaś logika (a w każdym razie logika inna, niż ta, którą kierowała się gospodarka niedoboru).

Mój leciuteńko nadwątlony entuzjazm powrócił z pełną siłą i nie zważając na protesty ciotki (że przecież zmęczenie po podróży, że obiad, etc.) porwałem mój nowy rower na dwór. A tam... jakaż prędkość! Czyste szaleństwo! Nagle z całą siłą powróciło zapomniane już doświadczenie z pierwszej w życiu przejażdżki bez bocznych kółek, kiedy to w jednej chwili świat wyraźnie się skurczył. Miotałem się po całym osiedlu, wyszukując oczami pełnymi szaleństwa kumpli, którzy na swych Jubilatach w tak poniżający sposób odjeżdżali mojemu biednemu Pelikanowi. Nareszcie będę mógł go pomścić! Ale, niestety, podwórka były puste. Zemsta miała się dokonać później.

Jeszcze tego samego dnia nauczyłem się też, co to jest ostre koło. A była to bolesna lekcja. Sunąc na małej prędkości na stojąco, postanowiłem po prostu przestać kręcić, dokładnie tak, jak robiłem to wielokrotnie na moich dotychczasowych rowerach. Konsekwencje były oczywiste: nogi przestały kręcić, korby nie. Kpiąc sobie z moich zamiarów, przeszły typową dla siebie drogę od pozycji poziomej do pionowej, zrzucając przy tym z pedałów moje nieruchome stopy. Jak napisałem, prędkość była nieznaczna, nie stanowiła więc w tej sytuacji zagrożenia. Problemem była jednakowoż górna rurka ramy. Zrzucony ku memu szczeremu zdziwieniu z pedałów, poznałem jej fakturę, średnicę, a nade wszystko twardość tyleż dokładnie, ile gwałtownie i to – niestety! – tą częścią mojego ciała, którą każdy chłopiec czy facet nader wysoko sobie ceni. W rezultacie przez kilkadziesiąt kolejnych sekund przypominałem sobie jak się oddycha. Nie trzeba dodawać, że więcej nie popełniłem już tego błędu.

Kiedy już pojąłem, co mi wolno na ostrym, a czego nie, Tempo dało mi mnóstwo radochy z jazdy. Przede wszystkim ze względu na prędkość i dobre wyważenie ramy. Rower szedł prościutko i stabilnie, nie wymagając niemal żadnych korekt kierunku. Zacząłem wybierać się w dalsze przejażdżki, niż te, na które pozwalał mi Pelikan. Nie przestałem jednakowoż przywozić do domu siostrę z przedszkola, którą teraz sadzałem po prostu na ramie. A ponieważ, jak napisałem, sprzęt był bardzo stabilny podczas jazdy, pozwalałem jej nawet kierować, sam koncentrując się na kręceniu.

Niestety, jak wszystko, co w latach 80 posiadało etykietkę Made in PRL, także moje Tempo było produktem PRAWIE dobrym. Pierwsze problemy nawiedziły mnie po jakimś miesiącu i miały powracać z podziwu godną regularnością. Pojawił się opór na korbach, zgrzyty w suporcie, przeskakiwanie łańcucha. Wizyta w warsztacie. Diagnoza: łożyska suportu do wymiany. I tu się zaczyna najlepsze: aby naprawę wykonano w ramach gwarancji, musiałbym czekać pół roku (sic!). W rezultacie rower wylądował w prywatnym warsztacie, dostał nowe łożyska i znów mogłem się nim cieszyć. Niestety znów tylko miesiąc, po którym powróciły znajome objawy. Domyślając się przyczyn, kupiłem łożyska. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o zintegrowanych pakietach suportu, Hollowtechach, czy innych wyrafinowanych wynalazkach. Suport to nie była skomplikowana konstrukcja: w mufie suportu wytoczone (albo wspawane?) były dwa pierścienie, tworząc bieżnie dla łożysk. Zdejmowało się korby (w tym celu należało odkręcić nakrętkę z klina ustalającego położenie lewej korby, następnie wybić klin, zdjąć lewą korbę, wyjąć prawą korbę z osią), odkręcało się nakrętki łożysk suportu, wyjmowało łożyska z bieżni, czyściło się bieżnie, pakowało się w nie świeży smar, wkładało nowe łożyska i wykonywało pozostałe z wyżej wymienionych operacji, tyle że w odwrotnej kolejności. Przez kolejne sezony bawiłem się w ten sposób mniej więcej raz na miesiąc, bo moje Tempo okazało się istną maszynką do mielenia łożysk. Nie wiem, czy problem tkwił w ramie (źle wytoczona mufa suportu?) czy w korbowodzie (krzywa oś?). Tak czy inaczej, pakowałem puste butelki w plecak i woziłem do punktu skupu. Przez miesiąc udawało mi się uskładać akurat tyle, żeby kupić nową parę łożysk. Czekałem wtedy tylko na znajomy zgrzyt w suporcie, zabierałem rower do domu, rozkręcałem suport i patrzyłem jak kulki łożysk rozpierzchają się radośnie po podłodze niczym kuleczki rtęci z rozbitego termometru. Wkładałem nowe łożyska i zaczynałem wozić butelki – tak oto ostre koło okazało się błędnym kołem.

Mało groźnym, choć upierdliwym detalem były też błotniki. Czarne, plastikowe, o długości jakichś... 15-20cm (sic!). Ich funkcjonalność – co łatwo pojąć – była żadna. Jeśli w ogóle zabezpieczały przed chlapaniem, to w jakichś 3-5%. Poza tym, bez względu na to, jak mocno próbowałem je dokręcać, co rusz zmieniały swe położenie względem opon, szorując o bieżnik. Na kierownicy nie było owijki, tylko normalne, czarne, gumowe gripy, znane z pozostałych modeli Rometu. Na prostych kierach oczywiście się sprawdzały. Ale kiedy na „wyścigowym” baranku spoczywały ręce 11-latka, który usiłował finiszować jak Abdużaparow, gripy zsuwały się z kierownicy i zamiast efektownego finiszu była chaotyczna jazda bez trzymanki połączona z żąglerką czarnymi kawałkami gumy. Łatwo wyobrazić sobie konsekwencje takiej ekwilibrystyki. Hamulce generalnie nie były złe, choć konstrukcyjnie też nie różniły się niczym od tych, montowanych w zwykłych składakach. Po którejś zimie wyciągnąłem Tempo z piwnicy, wyszorowałem i pomyślałem, że zrobię mamie niespodziankę odwiedzając ją w pracy. Wsiadłem na rower i ruszyłem ulicami w stronę centrum. Pierwsza jazda po zimie, dzika radość, zachłyśnięcie prędkością. Zjeżdżam z niewielkiego wzniesienia i widzę przed sobą sznur aut stojących na czerwonym świetle. Naciskam na klamki, słyszę dwa wyraźne „pyknięcia” i widzę jak linki radośnie powiewają nad kierownicą. Samochody przede mną rosną w przerażającym tempie. Po prawo krawężnik, który równie dobrze mógłby uchodzić za fragment murów obronnych. Po lewo wyprzedzający mnie autobus. W panice prostuję nogi i „hamuję” butami... Udaje mi się zatrzymać tuż przed zderzakiem jakiejś Syrenki... nie wiem, czy kiedykolwiek bałem się bardziej podczas jazdy na rowerze.

Nie zawsze jednak miałem tyle szczęścia.Tempo było chyba po prostu pechowym rowerem, a w każdym razie było pierwszym bike’iem, na którym zaliczyłem poważny dzwon. Był słotny, wczesnojesienny dzień i mama wysyłała mnie po jakieś jarzynowo-warzywne (albo warzynowo-jarzywne) badziewie na średnio-odległy ryneczek. Popatrzyłem za okno i pomyślałem, że nie mam najmniejszej ochoty ruszać się z domu. A kiedy uświadomiłem sobie konieczność skorzystania z usług komunikacji miejskiej, zebrało mi się na wymioty. Był weekend i wiedziałem, że mniej zmoknę i zmarznę jadąc na rowerze niż stojąc na przystankach. Założyłem więc tzw. kangurkę, wziąłem plecak, wsiadłem na Tempo i pomknąłem po zakupy. Kiedy wracałem, deszcz i wiatr wzmogły się. Zjechałem na osiedlową uliczkę, naciągnąłem kaptur i wpatrzony w asfalt tuż przed przednim kołem kręciłem zapamiętale, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie wyprzedził mnie maluch. Nie tyle go widziałem, ile słyszałem ten charakterystyczny charkot – charkot, który najpierw głośny, zaczął stopniowo cichnąć, jak zawsze, gdy oddala się wyprzedzający samochód. Nie ucichł jednak zupełnie. Słyszałem go wciąż, a od pewnego momentu zaczął się jakby ponownie nasilać. Byłem już blisko domu i bardziej koncentrowałem się na tym, by jak najszybciej do niego dotrzeć, więc narastające rzężenie malucha niespecjalnie dało mi do myślenia. Aż do momentu, gdy w niego przypieprzyłem.

Okazało się, że facet wyprzedził mnie i kilkaset metrów dalej zatrzymał się z jakiegoś powodu na poboczu. Ja zaś, wpatrzony w asfalt i skupiony na kręceniu, zatrzymałem się dopiero na klapie silnika. A ściślej rzecz biorąc, Tempo zatrzymało się na klapie silnika, ja natomiast zaliczyłem efektowny ślizg po dachu i masce bagażnika, lądując ostatecznie przy lewym, przednim kole. Choć pogiąłem tylny zderzak i porysowałem pokrywę silnika, właściciel malucha zachował się w sumie bardzo w porządku, mimo że – jak twierdził – wracał właśnie od lakiernika. Odprowadził mnie do domu, poprosił moją mamę o podpisanie oświadczenia, że do kolizji nie doszło z jego winy i upierał się, że na wszelki wypadek zawiezie mnie na pogotowie. Dziś takich kierowców już nie ma – chciałoby się zanucić.

Po tej przygodzie Tempo wymagało troszkę poważniejszej naprawy. Zacząłem też chyba tracić do tego roweru cierpliwość. Poza tym pojawiły się inne, pozarowerowe fascynacje i w konsekwencji jego losem (mea culpa) stało się kilkuletnie zesłanie do piwnicy, gdzie w ciemności wydany został na pastwę bodaj największego z rowerowych upiorów: rdzy. Nie skończył tam jednak. Kilka lat później reanimowaliśmy go i wylądował... na wsi, tej samej, w której spędzałem wakacje, kiedy on czekał już w moim pokoju na mój powrót. Ostatni raz widziałem go w 2007, gdy razem z siostrą i przyjaciółmi, w ramach kilkudniowej wyprawy, odwiedziliśmy rodzinny dom mojej mamy. O ile wiem, nigdy nie wyleczył się ze swojego apetytu na łożyska.

Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Tales of the Blue Pelican

Poniedziałek, 28 lutego 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 3

Pelikan wcale nie był pierwszy. Pierwszy był dziecięcy rowerek wyprodukowany w ZSRR. Nie kupiony, lecz zdobyty przez moich rodziców w sposób podręcznikowo ilustrujący warunki ekonomiczne Polski Ludowej... czyli znajomy zasłyszał, że ktoś ma opony do malucha, a potrzebuje lodówki Mińsk 16, więc chętnie wymieni. Rodzice, co prawda, nie mieli takiej lodówki, ale mama miała koleżankę z pracy, której kuzyn posiadał zapas oleju Mixol do dwusuwów – choć nie posiadał dwusuwa. Za to był dumnym właścicielem malucha... i marzył o oponach do malucha, wychodząc, ze słusznego skądinąd założenia, że maluch z oponami jest dalece bardziej praktyczny niż bez. Podobnie jak dwusuw z zapasem oleju Mixol okazywał się wehikułem o znacząco większej funkcjonalności, aniżeli podobny pojazd odcięty od stałego dopływu środków smarujących. Dwusuwa miał kolega taty. Co ważniejsze jednak, siostra kolegi miała lodówkę Mińsk 16. Na całe szczęście – a raczej zgodnie z logiką gospodarki centralnie sterowanej, na swój sposób dekretującej równowagę popytu i podaży – zacna kobieta miała lodówkę, ale nie miała mięsa. A mięso to nielicha sprawa była/jest. Można nawet powiedzieć, że na przełomie lat 70 i 80 mięso było sprawą bardzo poważną. Takim połączeniem twardej waluty, świętego Graala i trofeum wojennego było mięso. Kto miał mięso, mógł dużo. Mój tata miał mięso. A raczej dostęp do mięsa miał, czyli tzw. dojście. Nie żeby był rzeźnikiem. Po prostu, poza uczciwą pracą dla dobra socjalistycznej ojczyzny, przy okazji oddawał się różnym postaciom tzw. spekulanctwa, m.in. transportując mięsiwo z nielegalnego uboju – a wtedy prawie każdy ubój był nielegalny. Tylko dlaczego właściwie mój tata mógłby chcieć dzielić się mięsem z jakąś obcą babą, wzamian za lodówkę, której sam nie potrzebował, ale której pożądał facet z oponami do malucha, bawiący się butlami zupełnie mu niepotrzebnego oleju Mixol – tego samego oleju, o którym śnił kolega taty i brat baby żądnej ociekającego krwią schabu? Nie wiem dokładnie jak było, ale ktoś musiał mieć ten cholerny rowerek, a potrzebował czegoś zupełnie innego, czego nie mógł normalnie nabyć w sklepie (zasadniczą funkcją sklepów była bowiem podówczas nie sprzedaż towarów, lecz eksponowanie pustych półek). I w głowie moich rodziców zrodziła się genialna myśl, że można tak mięsem, lodówką, olejem, oponami i czym tam jeszcze pożąglować, żebym na końcu dostał urocze toczydełko. I wobec tak błyskotliwego planu zupełnie bez znaczenia jest, czy chodziło o mięso, paliwo, czy zapas papieru toaletowego. Ważne jest to, że ok. 3-4 roku życia stałem się szczęśliwym posiadaczem swojego pierwszego w życiu bicykla i to dość wyjątkowego, bo nie rodzimej produkcji.

Tak naprawdę niewiele na temat tego pierwszego roweru pamiętam. Jest taki moment, takie wspomnienie, od którego zaczyna się budować własną historię, własną mitologię. Jakiś zachowany tajemną siłą w pamięci fakt, czy nawet jego strzępek – rozmazany cień faktu, uznany za to pierwsze, najwcześniejsze pośród innych wspomnień. Uznany najzupełniej arbitralnie, bo jak zweryfikować, które z tych wspomnień rzeczywiście jest tą pierwszą zarchiwizowaną przez umysł migawką z przeszłości? Ja tego nie potrafię. Nie pamiętam, kiedy i gdzie zobaczyłem go po raz pierwszy (w domu?). Nie pamiętam nawet jak się nazywał, a jedyna okoliczność łagodząca o jakiej mogę w tym kontekście pomyśleć, to fakt, że podówczas nie opanowałem jeszcze szlachetnej sztuki czytania (napis na ramie pozostawał więc dla mnie magicznym wzorkiem). Pamiętam tylko białe lustereczka przykręcone do kiery i bodaj żółte pudełeczko w miejscu bagażnika (ok. to, że miał kółka i pedały też pamiętam), przewidziane jako pojemnik na baterię (chyba R4... wtedy mówiło się „płaska”) zasilającą tylne oświetlenie. Traktowałem to pudełeczko jako mały kuferek, pakując do niego co popadnie. Co prawda, dla każdego względnie sprawnie myślącego przedstawiciela gatunku homo sapiens, funkcjonalność tego pudełeczka jako kuferka była żadna. Rzecz w tym, że nawet jeśli byłem wtedy sprawnie myślącym przedstawicielem gatunku homo, to podszepty zdrowego rozsądku neutralizowałem skutecznie dziecięcą wyobraźnią. Dla mnie pojemnik na baterię świetnie nadawał się do transportu piachu, gliny (ku rozpaczy mojej mamy) oraz insektów maści wszelakiej, że o ślimakach nie wspomnę (niekoniecznie z poszanowaniem ich zdania).

Wciąż dźwięczy mi też jeszcze w jakimś zakamarku pamięci nieznośne, kompromitujące (bo to przecież takie dziecinne i niemęskie, co dla 4-latka ogromnie dojmujące) brzęczenie plastikowych kółek bocznych. Upierdliwe zrzędzenie nieułożyskowanych, okrągłych kawałków ohydnego, białego tworzywa – zrzędzenie, które nie opuszczało mnie aż do dnia, kiedy tata stwierdził nagle, że nie potrzebuję już tego badziewa. I stała się rzecz piękna. Pierwszy raz w życiu pomknąłem przed siebie jedynie przy cichym akompaniamencie szumu gum i mojego coraz bardziej przyspieszonego oddechu. Zachłysnąłem się od razu prędkością – nieosiągalną podczas jazdy z tym skrzeczącym balastem po bokach. Pamiętam, że ruszyłem chodnikiem, który znałem już dobrze i świat przede mną natychmiast zrobił się jakby węższy i zaczął uciekać za moje plecy. Może przez sekundę zawahałem się przed pokaźnym stopniem gdzieś w połowie długości chodnika (ot, taka nasza tradycja... kto w tym kraju myśli o rowerzystach czy niepełnosprawnych?). Jeżdżąc z bocznymi kółkami miałem przede wszystkim więcej czasu na obmyślenie strategii jego pokonania. Zwykle zsiadałem przed stopniem i spychałem z niego rower, zgrzytając przy tym zębami z bezsilnej zazdrości, bo moi lepiej – i bez bocznych kółek! – jeżdżący koledzy objeżdżali sprytnie stopień po trawniku. W czasie tej pierwszej jazdy tylko na dwóch kołach postanowiłem zrobić to, co oni, to, czemu dotąd mogłem się tylko przyglądać i... przeleciałem obok stopnia po trawie jak błyskawica. Znacie to uczucie, kiedy w końcu przebrniecie przez budowanie bazy, utrwalanie i szlifowanie formy? Kiedy macie to poczucie siły, mocy, które wciągną was na każdą górę i pozwolą przebić się przez ścianę najbardziej wrednego wiatru? Mam wrażenie, że wtedy właśnie, lecąc obok tego cholernego stopnia, poczułem to pierwszy raz. To było moje pierwsze Mont Ventoux i Alpe d’Huez w jednym. Zdjęcie kółek było jak otworzenie oczu. Jak wyjście spod stołu. Moja prywatna mapa najbliższej okolicy zaczęła się szybko powiększać.

Niestety, jako dziecko, byłem wystarczająco naiwny, by stracić mój pierwszy rower w bodaj najbardziej popularny, banalny sposób. Zostawiłem go gdzieś na moment bez opieki, skazując się na stopniowe wymazywanie z mojej pamięci wszystkich, tak dobrze dotąd znanych, szczegółów jego „anatomii”. No i skazując też siebie na łażenie piechotą.

Zatem Pelikan nie był pierwszy. Był za to ukochany, choć czasami była to miłość z gatunku tych trudnych. Nie wiem dokładnie, ile trwała moja rowerowa abstynencja (zapewne stanowczo za długo), ale pamiętam jakiś słoneczny (marcowy? kwietniowy? wczesnomajowy?) dzień, kiedy do domu wpadła zdyszana mama i z szaleństwem w oczach wycharczała: „rowery rzucili!” Kupowało się wówczas wszystko, nawet rzeczy zupełnie niepotrzebne, tylko dlatego że były, bo na ogół nic nie było. Jasne więc, że skoro „rzucili”, trzeba brać. Tym bardziej, że co, jak co, ale rower był ze wszechmiar potrzebny, czego – niechby i pośrednio – dowodziła moja nikczemna egzystencja. Mama strategicznie odstała swoje w kolejce, zapłaciła zaliczkę i przybiegła do domu po resztę gotówki (o ile mnie pamięć nie myli, był rok 80 lub 81 i nowy Pelikan kosztował lekko ponad 2000 starych złotych, ale niczego nie dam sobie za to uciąć). Po rower poszedłem (a właściwie pobiegłem) razem z nią. Sklep był na drugim końcu osiedla. Przed sklepem tłumy, jakieś kłótnie, jakieś przepychanki, dało się słyszeć klasyczne kwestie, w rodzaju „pan tu nie stał” itp. A w środku stały one: rząd lśniących chromem, błękitnych Pelikanów. Choć „rząd” to mylące słowo, bo do naszego przybycia pozostały jakieś trzy sztuki. Wszystkie już sprzedane, choć tłum przed sklepem nadal walczył. Miałem nadzieję, że będę mógł natychmiast po wyjściu ze sklepu wsiąść na mojego nowiutkiego Pelikana, umościć się w jego gustownym, szarym siodle, nacisnąć pedały i poczuć wszystko to, za czym tak bardzo tęskniłem od utraty pierwszego roweru. Niestety, sprzedawane wtedy bicykle miały pedały przykręcane z drugiej strony korb niż powinny. Łatwiej było je dzięki temu magazynować, transportować, trudniej za to było je ukraść (choć wszyscy wiemy, że Polak potrafi). Najgorsze, że nie dało się też nimi jechać. Miotany sprzecznymi uczuciami zaprowadziłem więc rower przez całe osiedle do domu, gdzie doświadczyłem prawdziwej tortury: niemiłosiernie dłużące się godziny czekania na powrót taty, który przykręci mi pedały „po bożemu”. Ależ katorga. Doczekałem się jednak i tak zaczęła się przygoda, która miała się skończyć dopiero, gdy osiągnąłem wiek średnio-pół-męski, czyli jakieś 12 lat.

Na początku Pelikan mnie urzekł (kolor pasował idealnie do koloru samochodu taty), choć miał swoje wady. Korba tarła o blaszaną osłonę łańcucha, wydając cykliczny zgrzyt. Nie pomagało odginanie, klepanie osłony. Korba szybko starła z niej błękitny lakier w miejscu gdzie obie części poznawały rozkosze ocierania się o siebie. Jasne, że najprostszym rozwiązaniem byłby demontaż osłony, ale na to nie było przyzwolenia ze strony mamy, bo wiadomo: łańcuch brudzi a ona pierze i takie tam sofizmaty typowe dla osób niewrażliwych na uroki rowerowania. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego hałasu.

Na początku sprzęt był dla mnie jak najbardziej wystarczający. Rozwijał satysfakcjonujące prędkości i nie odstawał od rowerów kolegów. Ci ostatni przesiedli się jednak wkrótce na nowe toczydełka. Najczęściej były to Wigry 3. Niby konstrukcyjnie zbliżone do Pelikana, ale jednak na nieco większych kółkach. No i zaczęły się malutkie schody, bo teraz żeby utrzymać im koło musiałem się zdrowo nakręcić. Dziś wiem, że miało to też swoje pozytywne strony, bo – czy mi się to podobało, czy nie – wyrabiało nawyk jazdy z wysoką kadencją. Wtedy jednak nie miałem o tym pojęcia i wyrzucałem w duchu Pelikanowi, że nie rozwija większych prędkości. Na szczęście zwykła jazda po najbliższej okolicy nie była naszym jedynym pomysłem na wykorzystanie rowerów. Równie często wjeżdżaliśmy na wylane asfaltem (sic!) boisko szkolne i bawiliśmy się na nim w ganianego na rowerach. I tu Pelikan ujawniał swoją bodaj największą zaletę: był niesamowicie zwrotnym wehikułem. Jeśli tylko się nie zagapiłem, byłem właściwie nie do złapania. Zmiany kierunku były tak łatwe, a promień skrętów tak ciasny, że nawet odrobinę większy rower uniemożliwiał właściwie podążanie moim torem jazdy.

Kilka lat później Pelikan ujawnił swoją kolejną zaletę. Kiedy moja siostra poszła do przedszkola, okazało się, że rodzicom ciężko jest po pracy dojechać z drugiego końca miasta i zdążyć ją odebrać. W konsekwencji obowiązek jej odbierania spadł na mnie. Było to dość upierdliwe, bo rzeczona szacowna instytucja edukacji początkowej znajdowała się w dość nieszczęśliwej odległości od domu. Z jednej strony, była za daleko, żeby iść piechotą. Z drugiej, za blisko, żeby korzystać z usług zawsze chimerycznej komunikacji miejskiej, która z irytującą nonszalancją podchodziła do będącego – o ironio – jej własnym dziełem rozkładu jazdy. W tej sytuacji rozwiązanie nasuwało się samo. Jeździłem po siostrę Pelikanem i przywoziłem ją do domu na bagażniku. Niestety, zrodziło to inne problemy. Mocniej obciążone tylne koło regularnie domagało się wymiany wentyla, który zwłaszcza w upalne dni błyskawicznie zamieniał się w jakąś gumową maź. Jeździłem więc konsekwentnie do tych dwóch czy trzech sklepów, które miały pokryć zapotrzebowanie milionowej aglomeracji na artykuły rowerowe i wydawałem cały swój przychód (czyli kieszonkowe plus pieniądze zarobione ze sprzedaży butelek) na zapas wentyli.

Kiedy byłem starszy, poczułem zew natury i podjąłem próbę eksploracji terenów podmiejskich i leśnych. Było to o tyle łatwe, o ile nie mieszkałem daleko od granic miasta. Nie trzeba szczególnej przenikliwości, by stwierdzić, że Pelikan średnio nadaje się do jazdy w terenie. Najwyraźniej jednak byłem podówczas mało przenikliwy, a już z pewnością zdradzałem dużo zapału oraz sporą odporność na wiedzę i rady starszych. Stąd też w niedługim czasie poznałem atrakcje, jakich dostarczało pokonywanie Pelikanem leśnych duktów i bezdroży. Dość szybko uwrażliwiłem się zwłaszcza na dziury, rowy i zagłębienia. Nie chodziło przy tym o każdą dziurę, ale o dziury o specyficznym rozmiarze. Wystarczyło bowiem wjechać w nierówność, której średnica była odrobinę większa od średnicy pelikanowego kółka, i o głębokości mniej więcej równej promieniowi tegoż kółka, by dość gwałtownie przejść do lotu koszącego. Rower stawał bowiem wówczas dęba, a rowerzysta – chcąc nie chcąc – weryfikował swoje właściwości aerodynamiczne i zachowywał się niczym IŁ-62 „lądujący” w Lesie Kabackim, czy – nie przymierzając – TU-154 pod Smoleńskiem. Dzisiaj pewnie jakiś dzieciak wykorzystałby to doświadczenie i stworzył nowy sport ekstremalny, np. strzał rowerzystą z Pelikana. Może punkty przyznawano by za odległość, albo za wrażenie artystyczne. Wtedy jednak nikt jeszcze o sportach ekstremalnych nie słyszał, ja zaś – jako się rzekło – nie byłem na tyle przenikliwy, by je wymyślić. Pozostawiwszy spore fragmenty naskórka na krzakach i żwirze i stwierdziwszy, że jestem do tegoż naskórka na tyle przywiązany, iż niechętnie się z nim rozstaję, postanowiłem z nieco większą atencją podchodzić do tego, w co wjeżdżam (kolejny dowód na to, że rower modyfikuje percepcję... co – jak by nie patrzeć – czyni go podobnym do tzw. środków happy-gennych oraz innych przedmiotów... „kolekcjonerskich”).

Przez ok. siedem lat eksploatacji nie zawsze – a nawet odważyłbym się powiedzieć najczęściej – niezgodnej z przeznaczeniem, styrałem ten rower okrutnie, tym mocniej kochając go za to, że tak dzielnie to znosi. Po każdej zimie wyciągałem go z piwnicy, szorowałem dokładnie, naciągałem łańcuch (co w składakach było czynnością banalną), pastą do zębów marki Pollena usuwałem rdzawy nalot z chromowanych części. Gołym okiem widać było jednak, że nasze drogi powoli acz nieubłaganie się rozchodzą. Urosłem i było jasne, że ani sztyca, ani wspornik kiery za mną nie nadążają. Powoli zaczynałem wyglądać na tym małym, dzielnym rowerku karykaturalnie, zwłaszcza, że niektórzy koledzy przesiedli się już na Jubilaty, a nawet tzw. półkolarki (przebój komunijny połowy lat 80). Na dłuższych dystansach byłem po prostu skazany na ostatnie miejsce w podwórkowym peletonie. Wciąż go kochałem, ale wiedzieliśmy, że ten związek nie ma przyszłości. Popadłem w melancholię, obniżyłem swe loty w nauce (choć szczerze mówiąc, ich pułap nigdy nie był szczególnie imponujący), więcej czasu zacząłem spędzać w domu niż na rowerze. Wkrótce dostrzegli to moi rodzice i niewiele potrzebowali, by odkryć przyczyny mej pogarszającej się kondycji psycho-emocjonalnej. Z właściwą swej roli społecznej troskliwością postanowili zaradzić tej sytuacji, kupując mi po prostu nowy rower.

I tak skończyła się moja przygoda z błękitnym Pelikanem. Wstyd przyznać, ale zapomniałem o nim, rzucając się w wir nowych, rowerowych namiętności. Nie pamiętam nawet, co się z nim później działo. Dopiero po latach uświadomiłem sobie swoją niewdzięczność. I teraz, kiedy zdarza mi się myśleć o moim błękitnym Pelikanie, budzi się moje sumienie bikera i mówi głosem Toma Waitsa o jakimś sierocińcu, czy przytułku dla starych, zardzewiałych rowerów, których nikt już nie chce. A ja zagłuszam bezskutecznie ten głos nadzieją, że mój Pelikan trafił w jakieś lepsze miejsce niż przytułek, sierociniec, czy złomowisko.