Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
35.35 km 0.00 km teren
01:23 h 25.55 km/h:
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:
HR max:195 (%)
HR avg:147 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Trying to find a mountain I CAN climb

Wtorek, 31 maja 2011 · dodano: 02.06.2011 | Komentarze 0

I znów dzień zasypał mnie mnóstwem przeszkadzajek, które domagały się mojej atencji i niezwłocznego załatwienia. Zanim więc mogłem spocić się na rowerze, musiałem spływać potem przed komputerem, by dopełnić coraz większej ilości nikomu tak naprawdę niepotrzebnych procedur. Pozory porządku i rzetelności. Pozory pracy. Pozory wynagrodzenia. Pozory sensu.

Pomysł na odtrutkę? Późnopopołudniowy objazd okolicznych hopek. Nie wiem, czy to resztki wczorajszego piwa, czy jeszcze nie do końca jestem sobą po łokciowych perypetiach, ale po drugim ostro wziętym podjeździe, trzeci sporo mnie kosztował, o czwartym i piątym nie wspominając. Wsiadając na rower myślałem jeszcze o siódmym i ósmym, ale myśl ta odparowywała z mojej z głowy wprost proporcjonalnie do wzrostu stężenia mleczanów w udach. Siłą rzeczy musiałem zweryfikować plany, dostosowując je do swoich żałosnych możliwości. Zresztą było to o tyle łatwe, o ile co jakiś czas (czyt. co któryś zakręt, albo co któryś wzgórek) oślepiała mnie pomarańcza słońca zalewająca swym krwistym sokiem bez mała całe niebo. W mijanych ogródkach włączały się kolejno urządzenia do podlewania trawników i jechało się tak, jakby w tym dusznym, czerwonym powietrzu rzeczywiście rozpylone były kropelki krwi... makabrycznie, ale pięknie i przyjemnie zarazem.
Okolica zmęczona upałem cała aż pulsowała nadzieją, że noc przyniesie odrobinę wytchnienia a ja zrezygnowany i wymęczony powlokłem się do domu.

Dane wyjazdu:
38.88 km 0.00 km teren
01:23 h 28.11 km/h:
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:
HR max:189 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Are we crazy or are we glad

Poniedziałek, 30 maja 2011 · dodano: 02.06.2011 | Komentarze 2

Po kilku poprzednich dniach poniedziałek otrzymał w spadku letnie słońce i ciepły wiatr. W przeciwieństwie np. do niedzieli wróciły za to (niestety) upierdliwości tzw. życia codziennego, czyli obowiązki (fuj!), praca (yaack!!) i inne tego rodzaju syfy. Szczęściem w nieszczęściu, wszystkie one nie tylko nie uniemożliwiały rowerowego szaleństwa, ale wręcz nakłaniały, by – dając im odpór – skorzystać z roweru jako najlepszego możliwego znieczulacza.

Po wczorajszej rundce z Kocuriadą, miałem ochotę pojechać troszkę intensywniej. Tym bardziej, że z w/w powodów dystans nie mógł okazać się imponujący. Mimo to zacząłem spokojnie, ruszając w kierunku jednej z przemysłowych dzielnic, gdzie długie proste i względnie mały ruch pozwalają na pokonywanie długich odcinków ze stałą, wysoką prędkością. Zresztą mam jakiś sentyment do tych paskudnych okolic. Jako dzieciak mieszkałem na pobliskim osiedlu i przychodziłem z kumplami bawić się w betonowych niewykończonych szkieletach wielkich industrialnych molochów – spóźnionych i niedorobionych dzieciach gierkowskiej dekady. Teraz część szkieletów adaptowano do nowych funkcji, a cześć nadal straszy pustką niespełnionych snów o gospodarczej potędze.

Zmieniam kierunek i początkowo czołowy wiatr dmucha teraz z boku. Momentami trochę przeszkadza, momentami pomaga. Powoli przebijam się do dzielnic mieszkalnych, blokowisk i małych, starych domków – śladów wiejskiej przeszłości tej okolicy. Pozwolono im tu przetrwać z niewyjaśnionych przyczyn i wyglądają teraz, jakby – poprzez kontrast – świadczyły o potędze nowego, wspaniałego świata wielkiej płyty (choć oczywiście wystarczy w wielkiej płycie trochę pomieszkać, by przekonać się, że ani ona taka wielka, ani wspaniała). Patrzeć na ten widok to tak, jakby widzieć ustawione naprzeciw siebie szeregi dresiarzy-blockersów z jednej, i emerytów z drugiej strony. Wynik starcia przesądzony.

Wbijam się głębiej w miasto, co od razu odbija się na ruchu: leniwe i nieliczne w sumie gąsienice ciężarówek z dzielnicy przemysłowej ustępują miejsca ruchliwym mróweczkom osobówek. Siłą rzeczy tempo trochę spada. Uciekam od głównych arterii, wybierając drogę przez park. Przez kilkaset metrów sycę się tym chrzęstem, jaki towarzyszy szybkiej jeździe po szutrze i niebawem docieram do pracy, na którą spuszczam zasłonę milczenia, niczym wodę w kiblu, albowiem etos pracy jakoś nidgy do mnie nie przemawiał.

Jakiś czas później kręcę już na piwną ustawkę z Lobotomikiem. Ruch się nasila... zaczynają się popołudniowe godziny szczytu i tysiące biednych ludzi rozpływa się w stalowych puszkach. Czerwone, spocone twarze łapią chciwie gorące powietrze i zerkają z zazdrością na właścicieli aut z klimatyzacją. Ci zaś wodzą po zalanych słońcem pasach asfaltu wzrokiem, w którym czai się wyższość bogacza oblewającego się beztrosko strumieniami chłodnej wody na oczach biedaka konającego z pragnienia. Na szczęście szybko skręcam w boczne ulice i uciekam od tego spektaklu jednoczesnego leczenia i generowania kompleksów.

Wspinam się na łagodny ale długi podjazd i widzę przed sobą kogoś na szosówce. Bezlitośnie wykorzystuję fakt, że nawierzchnia w tym miejscu pozostawia wiele do życzenia, zmuszając szosowca do asekuranckiej jazdy. Mijam go przed szczytem i walczę na łagodnym, króciutkim zjeździe o wypracowanie jak największej przewagi, żeby nie „zemścił się” na mnie zbyt łatwo, gdy wjedziemy na odcinek nowego asfaltu. Zawsze to satysfakcja uciec kolarce na mtb.

Niedogoniony (facetowi na szosówce widocznie nie zależało) docieram do Lobotomika, który czeka na mnie z nagrodą w postaci zakrapianej chmielem rozmowy o... tym, że świat jest zajebisty, bo jest tyle świetnej muzyki, dobrych książek, fajnych ludzi i mnóstwo miejsc naszych przyszłych rowerowych podbojów... oraz o tym, że... świat jest do dupy, bo mamy za mało czasu i pieniędzy, żeby się tym wszystkim nacieszyć, a do tego ludzie są chujowi (w obu przypadkach można by zresztą wymienić jeszcze kilka innych powodów). I przy dochodzeniu do takich konkluzji zastaje nas Kocuriada, której pozwalam się grzecznie eskortować do domu...

Dane wyjazdu:
74.27 km 0.00 km teren
03:01 h 24.62 km/h:
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Rolled together

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 01.06.2011 | Komentarze 3

Niewiele jest chyba rzeczy, które tchną takim leniwym spokojem, jakim przesycona jest słoneczna, ciepła, wiosenna niedziela za miastem. Wsie, które przecież i tak nigdy nie są szczególnie ludne, wyludniają się jeszcze bardziej. Szosami przemykają nieliczne i jakby zawstydzone swoją nieprzystającą do otoczenia gwałtownością blachosmrody. Nawet powietrze wydaje się być pogrążone w jakimś letargu i unoszące się w nim pyłki topoli nie mogą spaść – wyglądają jak jakaś zawiesina w przezroczystej cieczy.

Po ostatnich „wielkomiejskich” przygodach kusi nas z Kocuriadą ten klimat. Postanawiamy więc odkurzyć przejechaną już (bodaj w marcu) trasę, modyfikując jedynie jej początek i zmieniając koniec... no i pokonując ją w przeciwnym niż poprzednio kierunku. Razem z wiosenną inwazją zieleni to wystarczy, by wszystko wyglądało inaczej, by droga wydawała się nowa. Tam, gdzie jeszcze miesiąc temu widzieliśmy typowo pozimową zgrzebność i charakterystyczny dla ludzi bajzel i pierdolnik, wiosna wszystko zamiotła już pod swój dywan. Za płotami zielenią się, żółcą, czerwienią i bielą mniej lub bardziej wypieszczone przydomowe ogródki. Wysoka trawa skrzętnie skrywa porzucone, pordzewiałe maszyny i narzędzia oraz... worki z odpadkami i śmieci, które tak niemiłosiernie kłuły w oczy na początku przedwiośnia. Gdzieniegdzie na zielonych grzywach łąk widać jakiś rudawy nalot dziwnego kwiecia o nieoczywistej urodzie, a w matowym zbożu cudownie intensywnym granato-błękitem żarzą się już chabry.

W takim entourage’u nawet Koluszki nieco zyskują, choć, niestety, niewiele (temu miejscu pomóc może chyba jedynie armagedon). W każdym razie przejazd przez nie doskwiera zdecydowanie mniej, niż zwykle.

Tempo obieramy troszkę szybsze od spacerowego, więc niezbyt wymagające. Droga wpierw wije się pośród pól, by minąwszy kolejną wieś wpaść do niewielkiego lasu. Ledwie zrównujemy się z pierwszymi drzewami, a w nos wciska się zapach żywicy i rozgrzanego słońcem igliwia – silny, intensywny... niemal oszałamiający. Wciągam mocniej powietrze. Przypominają mi się wspólne, sierpniowe grzybobrania z Kocuriadą... leśne włóczęgi, a po nich kolacje z tego, co udało nam się znaleźć.

Tymczasem las się skończy, a pusta szosa zsuwa się z niedużego wzniesienia. Mijamy niewielkie, opustoszałe skrzyżowanie i wiosna znów wydaje nas na pastwę swoich wonności: po jednej stronie asfaltu ciągnie się las, a na jego skraju, na całej długości tego odcinka rozkrzewia się (chyba) leszczyna, po drugiej zaś stronie spora plantacja jakichś drzewek czy krzaków owocowych. Las, plantacja, nagrzany słońcem asfalt... obłędna mieszanina woni.

„Naćpani” tymi wyziewami docieramy do Tworzyjanek, gdzie planowaliśmy się zatrzymać, ale miejsce jest na tyle urokliwe, że przyciąga wielu, niekoniecznie sympatycznych ludzi. Oblegają teraz małe rozlewisko, klecąc swoje przesadnie głośne rozmowy niemal z samych kurw i „upiększając” okolicę aluminiowymi dowodami swojego apetytu na słód i chmiel.

Opuszczamy więc Tworzyjanki równie szybko, jak do nich wjechaliśmy. Kręcimy teraz pod wiatr, ale bez specjalnej napinki. Przecinamy małą, zalaną zielenią dolinkę. Różne gatunki zboża leniwie falują na wietrze i Kocuriada decyduje się na kilka zdjęć. Ja w tym czasie zerkam na licznik i dochodzę do wniosku, że jeśli wrócimy do domu najkrótszą drogą, będziemy tam skandalicznie szybko. Rozwiązanie może być tylko jedno: wracamy drogą okrężną.

Konsekwencją jest zgoda na trochę większy ruch i festiwal wszystkich chyba sposobów erodowania asfaltu, ale w niczym nie umniejsza to dzisiejszej frajdy. Powoli zbliżamy się do domu. Wspinamy się względnie łagodnym, za to długawym podjazdem i docieramy nim do niewielkiego skrzyżowania. Z naprzeciwka widzę jakiegoś chłopaka na szosówce. Skręcamy na skrzyżowaniu i niebawem szosówka przelatuje obok nas ze świstem. Moje oko rejestruje czarną, piekną ramę, białą nazwę roweru i drobne, czerwone akcenty... „To się nazywa wachlowanie” – mówi Kocuriada i domyślam się, że chodzi jej o kadencję... „To się nazywa Felt” – stwierdzam w odpowiedzi.

Przez kilkanaście sekund jedziemy swoim tempem, obserwując jak dystans między nami, a chłopakiem na szosówce nieubłaganie się powiększa. Nagle Kocuriada rzuca „Pieprzyć to!” i błyskawicznie podkręca tempo, ruszając w pogoń za bikerem. Instynktownie łapię się na jej koło. Zerkam na licznik.... 38 km/h... 40 km/h... 41 km/h... odległość do kolarki systematycznie się kurczy. Zmieniam przełożenie na twardsze i sprawdzam nasz dzisiejszy dystatns... 70 km... całkiem niezła działka i taka tempówka na koniec? No po prostu „rispekt” – myślę z podziwem, wpatrzony w tylne koło Kocuriady i jej intensywnie pracujące nogi. Przecinki słupów i przydrożnych drzew przelatują obok nas, a pole widzenia zawęża się do wąskiej nitki asfaltu. Przed nami jeszcze kilkadziesiąt metrów wypłaszczenia a potem początek podjazdu... do szosowca zostało nam nie więcej niż dziesięć metrów. Kocuriada nie zwalnia tempa, ale wiem, że podjazd może ją dobić... trzeba dopaść ściganego koniecznie zanim górka się zacznie. Wychodzę na zmianę... brakuje nam 5-7 metrów by siąść mu na kole... podkręcam tempo... zerkam za siebie i... widzę, że Kocuriada niestety ma dość i odpuszcza... wpadamy rozpędzeni na podjazd a szosowiec znów zyskuje nad nami przewagę.

Następne kilkaset metrów to spokojne tempo i wyrównywanie oddechu. Później znów nieco przyspieszamy i mimo ostatecznego niepowodzenia przy próbie „zlikwidowania ucieczki”, szczęśliwi docieramy do domu.

Dane wyjazdu:
65.99 km 0.00 km teren
02:50 h 23.29 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

I live in a city sorrow built

Czwartek, 26 maja 2011 · dodano: 28.05.2011 | Komentarze 5

Nie będę odkrywczy. Rzadko bywam, dlaczego więc dziś miałoby być inaczej? A zatem nie będę odkrywczy i powiem/napiszę, że miasto to nie jest miejsce dla ludzi. A w każdym razie nie jest to miejsce dla ludzi na rowerach. I mówię/piszę to jako urodzony – a wielce prawdopodobne, że także poczęty – mieszczuch. Całe życie spędziłem w mieście (nie licząc, rzecz jasna, dłuższych i krótszych okresów szczęśliwej, turystycznej emigracji), nie przemawia więc przeze mnie kompleks prowincjusza. Po z górą trzech dekadach kiszenia się w miejskim syfie upierał się będę przy stwierdzeniu, że miasto jest znośne z odległości około 10 km od jego administracyjnych granic, skąd można pasożytniczo korzystać z jego zalet, a dokąd nie sięgają już macki jego wad.

Ponieważ generalnie mam więcej szczęścia niż rozumu, udało mi się nieco zbliżyć do owej idealnej sytuacji. Mimo to miasto, z właściwym sobie, kurwa, wdziękiem, potrafi przypomnieć o swoich wątpliwych urokach.

Razem z Kocuriadą przebiliśmy się dziś przez nie całe, najpierw objeżdżając jego skundloną, północną część (zresztą ono właściwie całe jest skundlone), a potem przecinając je niemal idealnie po przekątnej. Zadeptane i porozjeżdżane trawniki, gówna na chodnikach, ohydne blokowiska raz straszące szarym syfem pękających tynków, raz kłujące w oczy nową, tandetną, styropianową fasadą koniecznie w oczojebliwych kolorkach. Zabudowania rzucone chaotycznie niczym kości w grze... jak koszmarny sen spitego tanim winem urbanisty.

Nie żeby wszystko było do chuja niepodobne. Były tego dnia i pozytywne punkty. Była Kocuriada... był rower... było słońce... Trudno jednak cokolwiek z tej wyliczanki uznać za zasługę miasta. Jeśli miało ono jakiś lepszy moment, to może te pierwsze, żałośnie krótkie fragmentny względnie poprawnej (choć jeszcze nie dobrej) infrastruktury rowerowej... pierwociny właściwych rozwiązań. Żeby jeszcze ludzie nie przeszkadzali... ale ta banda matołów po prostu stadnie zapadła na analfabetyzm. Prawdziwy cywilizacyjny regres – epidemia nieumiejętności odczytywania symboli: oznaczenia drogi rowerowej (obojętne czy poziome czy pionowe) to dla tych jebanych barbarzyńców prawdziwie nieprzenikniona tajemnica.

Zresztą barbarzyństwo jest wszechobecne... Widać je wszędzie: na pobazgranych murach, na wydeptanych przez trawniki ścieżkach (mimo że chodnik tuż obok), na tępych twarzach ludzi, którzy mimo tego, że przecież widzą, że jesteśmy z rowerami, pchają się na nas, włażą na nas, gdy musimy przecisnąć się przez wąską furtkę cmentarza.

Niestety, chamstwo widać oczywiście także na drogach: przejeżdżającą na zielonym świetle przez przejście dla pieszych Kocuriadę straszy trąbieniem idiota, który mimo swej ewidentnie pożałowania godnej kondycji mentalnej jakimś cudem zdobył uprawnienia do prowadzenia Tirów. Widzę to i zaczynam się zastanawiać, co zmienia w człowieku to, że wsiądzie na rower? Czy jadąc na bike’u rzeczywiście staję się istotą innego, gorszego gatunku? Bo jakoś nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że ten zakompleksiony kiep, bezpiecznie zamknięty w szoferce, nie zatrąbiłby ani na kobietę z wózkiem, ani na faceta na wózku, ani też na – dajmy na to – podręcznikową, polską, katolicką rodzinę wracającą z kościoła... czy raczej z zakupów. Ale rowerzysta to co innego. Trzeba go pogonić klaksonem i nic tu nie zmienia fakt, że to właśnie biker ma pierwszeństwo a baran w blachosmrodzie MUSI czekać.

Im bliżej centrum, tym chamstwa więcej. Jest w tym jakaś zastanawiająca odwrotność, jakieś wynaturzenie idei wielkomiejskości, zgodnie z którą centrum miasta winno przecież być siedliskiem jego elit, synonimem kultury. Chamstwo, barbarzyństwo, dzicz zasiedla na ogół peryferie miast (w każdym razie w rozwiniętych krajach), gdzie współcześni troglodyci oraz ci, którym najzwyczajniej w świecie nie powiodło się w życiu, organizują się w slumsy i getta. W Polsce wszystko jest na odwrót.

Przeciskam się przez te myśli i przez swoje miasto z mieszaniną wkurwa i smutku. Zbliżam się do kolejnego miejsca, w którym ddr przecina drogę podporządkowaną, krzyżującą się z drogą krajową. Tą ostanią sunie nieprzerwany sznur blachosmrodów. Na tej pierwszej też pojawia się auto z oczywistą intencją włączenia się do ruchu. Kierowca zatrzymuje się przed ścieżką. Na wszelki wypadek przestaję kręcić. Widzę, jak facet w blachosmrodzie patrzy w moją stronę (musi mnie widzieć), potem zerka w przeciwnym kierunku, skąd wciąż nadjeżdża niekończący się korowód pudełek na kółkach... i dostojnie wtacza się na ścieżkę całkowicie ją blokując. Miotam bluzgi i objeżdżam go, korzystając z chodnika. Jeszcze tego nie wiem, ale koleś właśnie rozpoczął całą serię podobnych zdarzeń.

Ponownie przejeżdżamy przez większe skrzyżowanie. Oczywiście na raty, bo inżynierów drogownictwa w tym kraju przerasta zorganizowanie ruchu w taki sposób, by rowerzysta przy jednej zmianie świateł miał otwarty przejazd przez obie przecinane przez siebie nitki jezdni. Za skrzyżowaniem kilkaset metrów wytchnienia, bo i ścieżka znośna i pieszych jakimś cudem mniej. Nic jednak nie trwa wieczne i na horyzoncie majaczy już przed nami następne przecięcie dróg. Znów przestaję kręcić, widząc stojące tuż przed linią wyznaczającą przebieg ddr spore dostawcze auto przygotowane do skrętu w lewo. Ma, co prawda, czerwone światło (skoro zielone mam ja), ale domyślam się, że może skręcić warunkowo. W przeciwieństwie do swojego nierozgarniętego kolegi z poprzedniego skrzyżowania, równie głupi kierowca dostawczaka nie patrzy w ogóle w moją stronę, koncentrując swoją uwagę tylko i wyłącznie na ruchu samochodów. Mam zielone światło, nie hamuje więc i pozwalam jechać rowerowi siłą rozpędu. I dokładnie w momencie, kiedy moje przednie koło wjeżdża na asfalt, ten kretyn rusza, oczywiście konsekwetnie nie patrząc w moją stronę i w ogóle nie kontrolując ruchu na ścieżce. Cisnę klamki z całej siły... koła się blokują... tylna guma najpierw przez ułamek sekundy cicho syczy, a potem wydaje z siebie krótki, ale głośny pisk, który wybija się ponad zgiełk generowany przez jadące blachosmrody. Idiota w dostawczaku też go słyszy i choć nie wie jeszcze, co się dzieje, instynktownie hamuje, zatrzymując auto na ścieżce. Wreszcie zerka w moją stronę i unosi dłoń w przepraszającym geście. „Spierdalaj” – cedzę cicho przez zęby... Co mi po twoim „przepraszam” – myślę sobie – gdybym jechał tylko nieco szybciej i zajebał w ten jebany samochód, robiąc sobie krzywdę, też byś mnie przepraszał? A co by się stało – zastanawiam się dalej, podczas gdy kretyn powoli odblokowuje ścieżkę – gdyby zamiast mnie jako pierwsi dojechali tu ojciec z dzieciakiem (na oko cztero-, pięcioletnim), których przed chwilą wyprzedzałem na ddr?

Kilkadziesiąt sekund później. To samo skrzyżowanie. Sporą grupą rowerzystów czekamy na zielone światło, pozwalające przeciąć drugą, równoległą nitkę jezdni. Jest wspomniany ojciec z dzieckiem, jest jakaś dziewczyna na damce, wciąż dojeżdżają kolejne osoby. Obok przemykają blachosmrody, chaotycznie rozbijając cząsteczki powietrza i wzbijając tumany pyłu z pobocza. Mam wrażenie, że ich silniki wyją dziś z jakąś wyjątkową, niepojętą furią. Wreszcie na kilkanaście sekund ruch w tej części skrzyżowania zamiera. Domyślam się, że za chwilę będziemy mieli wolny przejazd i rzeczywiście po kilkunastu kolejnych sekundach stadnego bezruchu zapala się zielone światło dla rowerzystów. Obrót korby i wjeżdżam na pierwszy z trzech pasów ruchu przecinanej jezdni. Drugi obrót i... kątem oka widzę pędzący w moim kierunku blachosmród... ucho rejestruje ryk jego silnika wkręcającego się na coraz wyższe obroty... Dystans między mną a autem błyskawicznie niknie... zresztą wszystko dzieje się teraz błyskawicznie... a zarazem bardzo wolno... zupełnie jakby mój umysł w chwili zagrożenia też wkręcał się na wysokie obroty... żeby dać mnie (i sobie) więcej czasu...

Pierwsza myśl: PRZYŚPIESZ! – za ułamek sekundy będziesz na kolejnym pasie, a debil w aucie pomknie za twoimi plecami... (samochód dzieli ode mnie jakieś 7-10 metrów).

Druga myśl: AWARIA SYGNALIZACJI! – widocznie zielone zapaliło się jednocześnie dla nas i dla aut... jeśli właduję się na następny pas, przyceluje we mnie inny blachosmród... a gdybym jakimś cudem przemknął przez dwa pasy, to niechybnie coś we mnie przypieprzy na trzecim – ostatnim (samochód jest jakieś 3-5 metrów ode mnie, a ryk silnika zaczynają stopniowo zagłuszać piszczące hamulce).

Trzecia myśl: HAMUJ! – zaciskam kurczowo palce na klamkach... rower rozpędzony dwoma, trzema ruchami korb do niewielkiej prędkości staje posłusznie niemal natychmiast (smochód sunie z piskiem w moją stronę... widzę jak z dwóch metrów, jakie mnie od niego dzielą, nieubłaganie robi się półtora... metr... 50cm).

Czwarta myśl: UCIEKAJ! – wciąż wpięty w jeden pedał, rozpaczliwie próbuję ustawić się równolegle do krawężnika... odsuwam przód roweru od wciąż sunącego samochodu.... uciekam z w bok z kierownicą... wreszcie złote Renault Clio zatrzymuje się jakieś 20cm ode mnie.

Kurwa! – myślę (piąta myśl?) – Jakieś fatum czy co? Sześć tygodni temu rozpieprzyłem sobie łokieć przez jakiegoś niezdecydowanego imbecyla w srebrnym Renault, a teraz to... francuskich aut mam się wystrzegać? Czy raczej, kurwa, metali szlachetnych?? A może zgdonie ze sportową logiką powinienem się teraz spodziewać brązu?

W samochodzie siędzą jakieś dwie młode pindy. Światło słoneczne odbija się od przedniej szyby jakoś tak dziwnie, że widzę tylko kontury ich sylwetek i oczy... przez ułamki sekund także rysy twarzy. Bikerzy za moimi plecami coś mówią... to znaczy jedni mówią, inni krzyczą. Jeszcze inni spokojnie, bez słowa przejeżdżają obok. Kocuriada dostała ataku furii i jest w tym piękna. Urządza idiotkom, które najwyraźniej zignorowały(?) czerwone światło (sygnalizacja jednak działa, bo inne samochody zdyscyplinowane stoją), werbalny lincz, siekąc je przekleństwami, od których usycha trawa i kruszeje asfalt, a złociutki (no w końcu złotko to jest prestiż... no nie jest tak? nie jest tak?) lakier na tym pierdolonym toczydełku, które nieomal mnie nie zabiło (a w każdym razie mocno nie uszkodziło) zaczyna się łuszczyć.

Ja w tym czasie nie mogę wydobyć z siebie słowa. Ale gdy łapię kontakt wzrokowy z tą marioleczką czy inną milenką za kółkiem, wymownym gestem pokazuję jej sygnalizator świetlny dla rowerzystów, który wciąż jeszcze świeci na zielono. Widzę jak laska biegnie wzrokiem za moim palcem... jej koleżanka na fotelu pasażera coś mówi... jakby tłumaczyły sobie i próbowały zrozumieć, co się właściwie stało.

Powoli jednak emocje opadają. Zielone światło zaczyna migać. Za chwilę całym stadem ruszą tędy inne auta, więc ewakuujemy się ze ścieżki, a pindy „z pewną taką nieśmiałością” ruszają przed siebie.

Kilkaset kolejnych metrów jedziemy w milczeniu. Po przejechaniu feralnego skrzyżowania dotarliśmy do jednej z najważniejszych (choć zarazem najgorszych jeśli chodzi o standard i logikę poszczególnych rozwiązań) ddr w mieście. Taka rowerowa trasa W-Z. Dawno tędy nie jechałem i poraża mnie ilość bikerów. Czuję się jakbym w jednej chwili przeniósł się do jakiegoś niedorobionego Amsterdamu, czy innej Kopenhagi dla ubogich. No wreszczie jakiś pozytyw... jest nas naprawdę dużo... żebyśmy jeszcze mieli gdzie jeździć... i żeby nikt nie chciał nas zabijać...
Ale każdy medal ma dwie strony. Jeśli ma nas przybywać w takim tempie, to nie wystarczy poprawa infrastruktury. Ludzi trzeba uczyć jeździć. I nie chodzi wcale tylko o technikę jazdy, ale także o rowerową edukację (najlepiej od najmłodszych lat, jak robią to w Danii czy Holandii), o pewien sovoir-vivre na ddr, bo na razie nie jest z tym najlepiej.

Powoli wydostajemy się z centrum, mijając kolejnych pieszych na ścieżkach, którzy nie wiedzą co zrobić, gdy wreszcie spostrzegają jadącego wprost na nich bikera. Mają najwyraźniej móżdżki królików, zamierających w bezruchu, gdy widzą światła pędzącego na nie samochodu. Mijamy kolejne zapuszczone domy i kolejne odnowione, ale już zionące syfem kamienice.

Kiedyś myślałem, że to miasto jest – owszem – brzydkie, ale brzydkie najpiękniej na świecie. I że kiedyś będzie po prostu piękne, a ja tego doczekam. Teraz myślę, że nigdy nie będzie piękne... i że nie jest nawet brzydkie. Jest nijakie. Nijakie i smutne. Przy smutnych ulicach stoją smutne domy, w których mieszkają smutni ludzie. Żyję w mieście zbudowanym ze smutku i choć wciąż – nie wiedzieć czemu – je kocham, to coraz mniej tę miłość rozumiem.

Dane wyjazdu:
34.57 km 0.00 km teren
01:22 h 25.30 km/h:
Maks. pr.:48.86 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:151 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

You rearrange my mind

Wtorek, 24 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 0

„Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele... i tak nic z tego nie będzie” – jak (w wolnym tłumaczeniu) powiedzieć raczył prorok indie rocka (nazwany tak z kolei przez Lobotomika, od którego określenie to niniejszym zapożyczam).
Od dłuższego czasu obiecywałem sobie dzień ostrej pracy na podjazdach. Czaiłem się z tym jak gimnazjalista z pierwszą fajką, ale w końcu zdecydowałem, że today is the day. I co? I bleich arsch... tudzież dupen bladen, albo inne biełyje rozy... zamiast solidnej, rzetelnej męczarni na górkach wyszły mi jakieś ni to tempówki, ni to interwałki.

Wszystko przez to, że wczorajszy rozbrat Kocuriady z Jakubkiem potrwać miał – jak się okazało – tylko 24 godziny, bo ledwie wróciliśmy do domu, przyszła wiadomość z serwisu, że bike jest do odbioru. Niewiele myśląc, wsiadłem na Trek-usia, a Kocuriada na Konę (która miała w serwisie pozostać w miejsce Jakubka) i ruszyliśmy do miasta. I od razu wtopa, bo okazuje się, że zapomniałem o okularach. Wiatr nawiewa prosto w oczy jakiś syf, a słońce jarzy się niemiłosiernie i wbija w nie ogniste szpilki... postanawiam więc zawrócić.

Po chwili, uzbrojony już w okulary, ruszam w pościg za Kocuriadą. I tyle w temacie spokojnej rozgrzewki – myślę sobie – i nie forsowania tempa poza podjazdami. Wypadam na szosę pakując się w długi peleton blachosmrodów wlokący się za żółtym autobusem. Wyglądają jak rząd małych kaczuszek sunących za mamą kaczką. Jest wąsko, godziny szczytu, więc z naprzeciwka też sznur aut i nie ma mowy o wyprzedzaniu. Wkurwia mnie to, bo jadąc w tym ogonie zbyt późno dostrzegam nierówności w jezdni i co chwila czuję w łokciu kurewskie szarpnięcie.

Wreszcie widzę, że autobus zjeżdża w zatoczkę. Kolejne samochody irytująco wolno przejeżdżają koło niego i kiedy przychodzi moja kolej autobus oczywiście pakuje się na asfalt tuż przede mnie. W sumie nie najgorzej. Droga akurat zawija pod wiatr, za autobusem łatwiej będzie mi gonić Kocuriadę. Gdyby tylko jeszcze tak nie smrodził.
Pokonuję w ten sposób jakieś 3-4km. Za mną jedzie jakiś samochód. Podobnie jak ja, jego kierowca wie, że zbliżamy się do przystanku, więc próbuje wyprzedzać. Kiedy mnie mija postanawiam skoczyć za nim. Wstaję w pedałach, ale... widzę, że facet gwałtownie hamuje chowając się tuż obok mnie za autobus... siłą rzeczy i ja ostro hamuję... znowu jebane ukłucia w łokciu. Króciutka stójka i autobus rusza. Samochód znów przymierza się do wyprzedzania, ale tym razem powstrzymuje go autobus, który ewidentnie też zaczyna coś wymijać. Ociężale wtacza się na przeciwległy pas i kiedy powraca na właściwy tor jazdy moim oczom ukazuje się Kocuriada.

Rozpędzony wychodzę jej na zmianę i odtąd razem już docieramy do miasta, które perfidnie spowalnia nas na każdym kroku. Gdyby nie to, średnią miałbym miażdżącą.
Szybka podmianka rowerów w serwisie i inną trasą ruszamy w drogę powrotną. Miasto jak zwykle zmienia to, co mogłoby być płynną jazdą, w upierdliwą czkawkę. Kiedy udaje nam się wreszcie wydostać na wylotówkę i minąć ostatnie światła, decyduję się na małą tempówkę i przez kilka kilometrów nie schodzę poniżej 40km/h.

Przy umówionym skrzyżowaniu zwalniam i czekam na Kocuriadę, która dużo wcale do mnie nie straciła. Skręcamy w drogę o wątpliwej jakości, za to prawie zupełnie wolną od blachosmrodów. Cały czas wspina się lekko pod górę, o czym informują przede wszystkim nogi, bo gdyby zawierzyć oczom, można by uznać, że jest zupełnie płasko. Lawirujemy oboje między dziurami wychodząc naprzemiennie na prowadzenie. Przypomina to jakąś beztroską gonitwę źrebaków.

Wreszczie asfalt się poprawia i widzę koniec podjazdu. Nagle zza pleców wyskakuje mi Kocuriada. Błyskawicznie zyskuje kilka metrów przewagi i trochę mnie to kosztuje, żeby zrównać się z nią na szczycie. Mistrzowsko rozegrałaś tę „premię górską” – rzucam i widzę jak składa się do zjazdu. Po nim znów podjazd i próba sprintu pod górkę... i znów zjazd... Przelatujemy obok domu Luki aka SirWolanda, który bawi się właśnie w ogródku jakimś przerośniętym wibratorem czy inną kosiarką i znów pakujemy się na krótki acz intensywny podjazd... a potem na kolejny... i jeszcze jeden. W końcu podmęczeni, ale szczęśliwi i beztroscy jak dzieci zjeżdżamy do domu.

Dane wyjazdu:
31.87 km 0.00 km teren
01:13 h 26.19 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Cubism dream

Poniedziałek, 23 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 1

W pierwszych dniach sierpnia 2010 roku Kocuriada zapłonęła nową żądzą. Generalnie bardzo lubię te momenty, kiedy Kocuriada płonie żądzą, a ja mogę wystąpić w roli strażaka. Tym razem jednak mrocznym obiektem jej pożądania nie byłem ja, ani moja... sikawka. Nie była też nią czekolada, ani nowa torebka czy buty. Kocuriada zapragnęła bowiem nowego roweru. Gdyby chodziło o jakąś – bo ja wiem – lokówkę, zestaw do makijażu, wizytę w salonie kosmetycznym, czy rzeczone buty z torebką, byłbym wobec tej zmiany pewnie mocno sceptyczny (eufemistycznie rzecz ujmując). Ale w przypadku pragnienia ukierunkowanego na nowy bike odkryłem w sobie nowe, nieskończone wręcz pokłady wyrozumiałości.

Kilka dni przetrząsania oferty rynkowej, precyzowania oczekiwań samej zainteresowanej (głównie estetycznych), rozważania potencjału modernizacyjnego no i padło na Jakubka, czyli wtedy jeszcze po prostu Cube’a LTD Pro landrynkowo upaćkanego bielą i błękitem. 16 sierpnia ruszyliśmy po niego do Krakowa, bo tylko tam była odpowiednia (czytaj wystarczająco mała) dla Kocuriady rama. Mimo że decyzja o zakupie w sumie już zapadła, uznaliśmy, iż lepiej będzie się do roweru najpierw przymierzyć. No a poza tym nie chcieliśmy, żeby jakiś sfrustrowany kurier przerzucał karton z bike’iem gdzie i jak popadnie.

Wróciliśmy do domu z Jakubkiem, ale pogoda nie pozwoliła na jazdy testowe. Siłą rzeczy odbyły się one dzień później. Kocuriada prezentowała się na nowym bike’u nader wdzięcznie (zresztą ona po prostu tak ma), a i sam bike już swoim wyglądem niedwuznacznie sugerował, że wiele potrafi. O tym ostatnim chciałem się przekonać osobiście. W końcu jestem tylko facetem i w typowy dla mej płci sposób odczuwam dojmującą potrzebę dorwania w swoje łapska, a następnie zużycia i zbrukania wszystkiego, co – że tak powiem – dziewiczo nowe.

Niestety, tym razem musiałem obejść się smakiem. Musiałem podziwiać ten świeżutki, biało-niebieski lizaczek zza szyby, bo Kocuriada ujawniła nowe, mroczne oblicze swej natury: gdy tylko zbliżałem się do Jakubka w jednoznacznych zamiarach, albo też nieśmiało i dyplomatycznie sugerowałem, że może mógłbym – ewentualnie i właściwie czysto hipotetycznie oczywiście – przejechać się na nim, Kocuriada wrogo obnażała zęby i toczyła pianę z pyska ust. Ech... nigdy nie zrozumiem lasek... że też instynkt terytorialny aktywizuje im się w najmniej spodziewanych i dogodnych momentach.

Tak czy owak, przez kolejne kilka miesięcy (a ścislej niemal przez rok) mogłem bliżej obcować z Jakubkiem jedynie podczas jego mycia. Cierpiałem, nie mogąc poznać jego walorów (tłumienia amora, siły i precyzji hamulców, pracy napędu czy sztywności ramy), ale znosiłem to cierpienie w milczeniu... wiadomo: boys don’t cry.

I tu się pojawia pytanie niemal filozoficzne, pytanie o granice lojalności... o granice wierności. Czy przez te wszystkie miesiące miałem okazje, aby bez wiedzy Kocuriady dosiąść Jakubka? Czy zostawałem z nim sam na sam na długie godziny, kiedy to mógłbym go – jak zapewne widziałaby to Kocuriada – pohańbić? Owszem, miałem takie okazje i były takie godziny. Zdarzyło się nawet raz, że Kocuriada wyjechała na cały tydzień. Mógłbym więc dorwać Jakubka, zjechać nim pół województwa, wytarzać się z nim w błocie, a potem wypucować tak, że śladu by nie było. Zbrodnia doskonała po prostu. Czy to zrobiłem? Czy skorzystałem z którejkolwiek z zesłanych przez dobry los okazji do pociśnięcia Jakubkowych korb? Nie. Jak cielę gapiłem się na ten rower i śliniłem przez miesiące. Muskałem pieszczotliwie jego podzespoły sycąc się w wyobraźni chorymi wizjami naszych wspólnych wojaży. Byłem jak zadurzony gówniarz, który boi się odezwać do obiektu swych westchnień.

Tak. Prawda jest okrutna. Nie wiem, czy to współczesna kultura, czy apodyktyczna natura Kocuriady, ale wychodzi na to, że nie jestem prawdziwym facetem, na wpół barbarzyńskim samcem, który po prostu przychodzi po swoje i bierze co mu się podoba, nie bacząc na konsekwenkcje, pieprząc dyplomację, konwenanse i polityczną poprawność. Zamiast tego czekam skundlony na łaskawy ochłap. Ech... czy jest coś bardziej przykrego od oswojonego drapieżnika? Czy istnieje większe wynaturzenie?
Mijały kolejne miesiace, a ja wciąż w skrytości śniłem o jeździe na Jakubku, który w międzyczasie jeszcze wypiękniał: Kocuriada dopieściła go nowymi korbami, kasetą i manetkami. I wszystko to miałem tuż pod nosem, a jednak całkowicie nieosiągalne... Cóż ten głupi Dante wiedział o czyśćcu i piekle – myślałem gapiąc się pożądliwie na Jakubka.

Myślałem, że przyjdzie mi znosić te czyśćcowo-piekielne męczarnie przez wieczność, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie trafiłem do nieba. Okazało się bowiem, że Jakubek potrzebuje interwencji mechanika (centrowanko, regulacja, etc.), a najbliższy termin, kiedy mógłby tego dobrodziejstwa zaznać, to jednocześnie termin, który absolutnie nie odpowiada Kocuriadzie. I tak oto, po dziesięciu miesiącach miałem wreszcie wpiąć się w Jakubkowe pedały, co by odstawić go do serwisu.

Dobra od kilku dni pogoda akurat troszkę się rozkaprysiła i postanowiła nieco przyoszczędzić na słońcu, za to rozrzutnie szafując nienajcieplejszym wiatrem. Wizja jazdy na Jakubku znieczuliła mnie jednak na wszelkie pogodowe niedogodności. Pierwsze kilkaset metrów i od razu jest jasne, że rower jest dla mnie za mały. Gdybym miał go używać na codzień, konieczna byłaby przynajmniej wymiana mostka. Mój chory łokieć docenia za to szeroką, giętą kierę, choć nie pasuje ona zupełnie do tego bike’a. Poza tym waży tyle, ile średnie kowadło, więc jej los już dawno został przesądzony. Pokonuję całą serię progów spowalniających i Manitou mnie zachwyca. To, że manetka blokady działa o wiele lepiej (czyt. lżej) niż w RockShoxie sprawdziłem już dawno, bo w dniu zakupu, kiedy rower wisiał jeszcze na hakach. W czasie jazdy okazuje się, że Minute lepiej od Tory wybiera też małe nierówności (na dużych nie mogłem ich porównać, bo łokieć nie pozwala), choć przez rozgrzaną z podniecenia niemal do czerwoności głowę przemyka myśl, że być może wynika to z różnicy ciśnienia w komorach amorów. Po pierwsze, Kocuriada jest lżejsza ode mnie (ergo jej amor jest mniej napompowany), a po drugie, Manitou generalnie zaleca mniejsze wartości ciśnienia w swoich widelcach niż RockShox.

Tak czy owak, uciekam z poza granice miasta. Co prawda, mam jechać do serwisu (czyli jakieś 10 km), ale skoro już raz pozwolono mi wsiąść na ten rower, to nie po to, bym tak skandalicznie szybko z niego zlazł. Wybieram zatem nieco meandrujący szlak (gdybym jechał nad morze, można by powiedzieć, że wybrałem drogę „na skróty” przez Zakopane). Niestety, czas ograniczają inne zobowiązania i nie mogę wydłużać przejażdżki w nieskończoność. Jednak póki co, staram się o tym nie myśleć.

Rower zajebiście się zbiera. Nie znam dokładnych danych, ale jest oczywiste, że koła są lżejsze niż w Expert-ce. Na znanych mi, wielokrotnie jeżdżonych odcinkach muszę o wiele szybciej załączać twardsze przełożenia, niż ma to miejsce podczas jazdy tą ostatnią. A skoro już przy zmianie przełożeń jesteśmy... manetki XT to mój nowy, rowerowy święty Graal. Precyzja i szybkość zmian zauważalnie (by nie powiedzieć znacząco) większe, aniżeli w „XT dla ubogich”, czyli w SLX. Na początkowych kilometrach zmieniam regularnie po kilka przełożeń na raz, zanim palce przywykną do króciutkiego skoku cyngli. Najcudowniejsze nie jest jednak to, że ruch palca jest tak nieznaczny, lecz to, że łańcuch przeskakuje z zębatki na zębatkę o ułamek sekundy wcześniej, aniżeli kończę manipulować przy cynglach.Myślisz "zmiana" i właściwie w tym samym momencie zmiana się dokonuje.

Aż tak wyraźnej różnicy nie ma natomiast między korbami. Główną zaletą tego komponentu XT (znów w porównaniu do SLX) jest chyba mniejsza masa. Hamulce Hayes Ryde wydają mi się trochę słabsze od Elixirów R Avida, choć z pewnością nie można tu mówić o przepaści. Przy czym wszystkie te obserwacje należy opatrzyć zastrzeżeniem, że zostały one poczynione na zdecydowanie softowych (czyt. asfaltowych) drogach no i na niewielkim w sumie dystansie.

W każdym razie Jakubek (zgodnie z oczekiwaniami) okazał się bardzo przyjemnym bike’iem. Pomyka co najmniej tak samo dobrze, jak wygląda. Szkoda tylko, że jedna Kocuriada raczy wiedzieć, kiedy ponownie ziszczą się moje sny o jego ujeżdżaniu...

Dane wyjazdu:
50.67 km 0.00 km teren
01:52 h 27.14 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:190 (%)
HR avg:163 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

The poets got nothing on you

Sobota, 21 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 0

Weekend. Czas zaklinania rzeczywistości. Stada japiszonów ruszają na miasto i wydają zarobione w tygodniu pieniądze, bo nie mają innego pomysłu na to, co zrobić z niespodziewanie podarowanym im wolnym czasem. Stateczne małżeństwa tuż przed emeryturą, zgodnie ze sobą nierozmawiając, toczą mały, domowy jihad o pilota. Albo suną w kierunku swych ogródków działkowych i zastępują miejsca przy biurkach, taśmach produkcyjnych, pulpitach sterowniczych, miejscami przy grządkach, rabatkach i w miniaturowych szklarenkach.

Przyłączam się do tej procesji zapomnienia o tygodniu roboczym. Też muszę odczarować swój skrawek świata, a ściślej wczorajszą kacową degrengoladę. Po przymusowej rowerowej abstynencji dziwnie jednak znoszę wysiłek, więc zaczynam z respektem, jakbym zamierzał przejechać większy dystans (nie zamierzam... nie czuję się jeszcze na siłach... a ściślej ręka się nie czuje na siłach). Szybko okazuje się, że przynajmniej pod względem pogodowym kiepski ze mnie Harry Potter. Moc niewątpliwie nie jest ze mną, bo powtarza się sytuacja z wczoraj: ledwo wsiadam na rower, a wręcz nieprzyzwoicie błękitne dotąd niebo pokrywa się parchami zsarzałych chmur. Jakby tego było mało, chwilę później chmurska ropieją deszczem. W kilka sekund jestem całkiem przemoczony. Jest gorzej niż wczoraj, bo leje wyraźniej mocniej no i dłużej.

Zanim jednak udaje mi się załapać porządnego wkurwa na tę jawną, pogodową niesprawiedliwość... a przy okazj na niewątpliwy sukces ewolucyjny wszędobylskiej głupoty... a także na to, że podczas okresu laski mają PRAWO być nieznośne (czyt. nienormalne)... czy wreszcie na kundla sąsiadów, który o 4 nad ranem nie daje mi spać... otóż zanim pogrążam się w totalnym wkurwieniu, jakimiś dziwnymi meandrami mojej podświadomości przebija się na światło dzienne myśl, że kręci się w tym deszczu nawet całkiem przyjemnie...

Choć stopnia zawilgocenia odzieży pozazdrościłaby mi każda finalistka konkursu mokrego podkoszulka, a wiatr bynajmniej nie ustał, jest przyjemnie – by nie powiedzieć dziwnie – ciepło. Ponownie jednak okazuje się, że moje zaklęcia nie mają mocy, bo gdy tylko przez głowę przemyka mi przymiotnik „przyjemnie”, deszcz ustaje... a może jednak zaklinanie rzeczywistości ma sens, bo bez deszczu też fajnie.

Jadę teraz pustoszejącymi, nagrzanymi ulicami, z których woda szybko ucieka. Gdzieniegdzie nad asfaltem wstają nawet małe obłoczki pary. Wspinam się na wzniesienie, kiedy docieram na szczyt widzę spory kawał panoramy miasta wyrytej na tablicy nieba. Cała jest czystym błękitem, ciemniejącym już przez wieczór. Tylko na środku zawisła nad miastem duża ciemnostalowa plama. Zasłonięte przez nią słońce rozpaczliwie, niczym tonący, chwyta się jej krawędzi, rozświetlając je tak, że pulsują fioletami i pomarańczą. Jak ropiejący wrzód. I jeśli można to powiedzieć o ropiejącym wrzodzie, to wygląda to zachwycająco.
Mijam usytuowany na szczycie przystanek, z którego moją wspinaczkę obserwowało leniwie dwóch sączących piwko dresów. Kątem oka widzę, że nie przestają mnie obserwować i kiedy mam ich już za plecami, słyszę:
„– Ty, kurwa, patrz... ja pierdole!”...
Na co „Ty” odpowiada:
„– O kurwa!” – po czym dodaje, jakby tytułem wyjaśnienia – „To jest, kurwa, zjawisko!”
Najpewniej zobaczyli widowisko na niebie. No cóż... w chwili zachwytu każdy jest poetą.

Dane wyjazdu:
46.75 km 0.00 km teren
01:47 h 26.21 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:
HR max:187 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

The sun and the rainfall

Piątek, 20 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 2

Zamglenie?.. nieostrość?.. niewyraźność?.. jak opisać stan, w którym po otworzeniu oczu dziwnie rozleniwiona świadomość rejestruje, że powietrze ma konsystencję kiślu (albo – jak kto woli – kisielu) a wszystko wokół dzieje się (jeśli w ogóle coś się dzieje) w trybie slow motion? No... może poza tym, co dzieje się w żołądku, który żyje jakby własnym życiem i próbuje właśnie zamienić się miejscami z trzustką. Czuję się zamulony – tak, to chyba najlepsze słowo. Przykrywa mnie szczelnie piwny osad wczorajszego wieczoru.

Znam dobrze to oblicze kaca. Tę jedną z miliona jego twarzy. Głowa nie boli, ale mózg ma postać galarety – nie tylko to wiem... w takie dni po prostu czuję to wyraźnie. Do tego żołądek. Niby zdyscyplinowany, niby nie zmusza, by nie oddalać się zbytnio od kibla, ale co jakiś czas pozwala sobie na jakieś nieprzyjemne harce. No i w ustach jakiś syf... jakbym przebitą dętkę przeżuwał.

Ale najgorsza jest ta nieznośna powolność wszystkiego. Niczym w tych snach, które raz na jakiś czas miewa każdy, kiedy to trzeba uciekać, ale problem w tym, że stąpa się w jakiejś smole, bagnie, czy innym budyniu. Nie mogę się niestety z tego wygrzebać i Kocuriada musi ruszyć na poranną przejażdżkę sama. Potrzeba mi zdecydowanie więcej czasu, żeby się ogarnąć.

Kiedy wreszcie wychodzę, słońce zaczyna przegrywać z chmurami. Wiatr naciąga szarogranatową kołdrę na coraz szersze zagony nieba. Próbuję objąć wzrokiem jak największy skrawego tego ostatniego i stwierdzić, jakie mam szanse na uniknięcie deszczu. Dochodzę do wniosku, że mimo wszystko spore. Chmurska choć groźne, wydają się jakieś takie niezdecydowane, a poza tym ewidentnie zmierzają w kierunku przeciwnym niż ten, który zamierzam obrać.

Nie tracąc więcej czasu, wpinam się więc w pedały i gdy tylko nawierzchnia pozwala na pewną dozę beztroski względem mojego łokcia, podkręcam mocno tempo. Ale jakoś nie mogę nabrać prędkości. Kac jednak jeszcze nie odpuścił i cały jestem dziwnie ociężały. Zwłaszcza brzuch ciąży mi strasznie, jakbym założył na siebie jakąś pieprzoną oponę... niemalże ulegam wrażeniu, że zaraz będzie mi się obijał o kolana.

A perfidne chmurska, gdy tylko ruszyłem, jakby się zatkywizowały. Ciemnieją z sekundy na sekundę i wyglądają już jak nasiąkłe zasyfioną wilgocią szmaty do podłogi. Skręcam w boczną drogę, której nie obrosły jeszcze architektoniczne wykwity nowobogackich ambicji i czuję pierwsze, nieśmiałe krople... Jeszcze raz podejmuję beznadziejną próbę wykręcenia większej prędkości... z ledwie zauważalnym rezultatem... Na szczęście deszcz póki co się nie nasila... a w oddali majaczy na asfalcie plama słońca – bezdeszczowy azyl, rozkosznie sucha oaza... Chwytam się jej oczami i cisnę, by znaleźć się na osłoniecznionym fragmencie drogi jak najszybciej... i dokładnie w momencie, gdy przecinam granicę międy zacienioną i nasłonecznioną strefą asfaltu, zaczyna lać... kurwa – rzucam sam do siebie... ale ściema... Kręcę w pełnym słońcu i... w strugach deszczu zarazem... sucha szarość szosy znika, przedzierzgając się błyskawicznie w ociekającą wilgocią czerń... asfalt marki Ritchey z serii Wet Black...

Krople sieczą niemiłosiernie, a ja ociężale poruszam nogami, jakby to nie woda ściekała po drodze, tylko smoła. Przed sobą widzę już miejsce, w którym panowanie słońca się kończy i zaczyna się złowroga hegemonia cienia rzucanego razem z deszczem przez chmury. Ale gdy przecinam tę kolejną granicę, deszcz w sekundę ustaje... Zdaje się, że pogoda ma dziś niezdrowe poczucie humoru i kpi sobie z przyzwyczajeń skacowanego łba.

Mimo braku słońca wiatr szybko suszy przemoczone ciuchy. Ale i męczy... jak zwykle... jakbym nie miał wystarczająco podłego dnia... Drogi szybko odparowują wilgoć, a razem z nią znikają resztki moich sił. Mimo wszystko jakoś udaje mi się wspinać na kolejne zmarszczki. I kiedy właśnie zdobywam jedną z nich mija mnie jakiś biker koło 50-ki. Kręci swobodnie, łydki ma takie, jak moje uda (z tą różnicą, że ja ud nie golę)... rzuca mi przelotne spojrzenie drapieżnika oceniającego kondycję chorego cielaka i w jego oczach dostrzegam wyrok śmierci... na mnie... Jasne – myślę sobie... Proszę, dobij mnie... Facet błyskawicznie mi odchodzi (jak ja, kurwa, tego nie lubię) a ja mam ochotę, żeby mnie ktoś przytulił... i w takiej żałosnej kondycji docieram do domu.

Dane wyjazdu:
37.10 km 0.00 km teren
01:22 h 27.15 km/h:
Maks. pr.:36.22 km/h
Temperatura:
HR max:196 (%)
HR avg:168 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Forget the horror here...

Czwartek, 19 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 3

Po porannym preludium z Kocuriadą, ruszam wczesnym popołudniem samotnie, żeby przypomnieć nogom i płucom do czego są zdolne. Słońce ewidentnie funduje sobie (i nam) wiosenną rozgrzewkę przed letnimi skwarami, doprowadzając do rozpaczy leniwe grubasy, sercowców i pogodowych dewiantów o polarnych upodobaniach. Mnie jednak przegrzana słoneczna żarówka nie przeszkadza. Nie należę do żadnej z trzech w/w kategorii. Lubię jeździć w upał. Stęskniłem się za nim.

Dlatego ruszam powoli (znów te jebane progi), żeby się nim nacieszyć, zanim pęd powietrza zacznie nieco łagodzić odczucie gorąca. Rozkręcam się powoli, narzucając dyscyplinę nogom, które – czuję to wyraźnie – chciałyby już kręcić szybciej. Powstrzymuję je jeszcze przez kilka minut, ale po minięciu dwóch hopek zaczynam cieszyć się tym, jak rośnie kadencja, a z nią prędkość i pęd powietrza.
Zieleń po obu stronach jezdni zlewa się w jedną plamę a rozsiane na jej tle punkciki kwiecia maści wszelakiej wydłużają się w różnobarwne kreski. Cudownie odmóżdżający stan. Zupełnie jakby powietrze wywiewało z głowy wszystkie złe myśli – żadna trauma się nie uchowa. Czaszka i kask – bliźniacze puste skorupy. Zapomnienie w technologii in-mold.

Przyspieszam jeszcze by zintesyfikować to wrażenie, ale dojeżdżam do przejazdu kolejowego... tory... i tyle w temacie zapominania o traumach. Zwalniam i megaostrożnie przejeżdżam przez torowisko. Dalej jest skrzyżowanie. Za nim droga wbija się długą prostą w skraj lasu. To peryferie miasta, które od dawna poszatkowano na rekreacyjne działki. Teraz cała okolica przekształca się powoli w dzielnicę willową – proces, który obserwować można na granicach każdego z większych miast.

Do weekendu jeszcze daleko, ale na większości działek coś się dzieje: tu jakieś dzieciaki z młodym psem biegają za piłką, tam niemiłosiernie upocony grubas dźwiga pordzewiałe wiadra, gdzie indziej brzydka kobieta w bikini o rozmiarach małego namiotu przepycha kosiarkę przez wysokie trawsko... a na leżaku nieopodal z piwem w ręku przygląda jej się mężczyzna... pewnie mąż... równouprawnienie po polsku.

Wyjeżdżam z lasu i wjeżdżam do wsi, którą już niedługo przetnie na pół A1. Stąd też na kilku posesjach pojawiły się ogłoszenia o chęci ich sprzedaży. Przy jednej z nich jakiś pacan maluje płot pistoletem pneumatycznym (taka przerośnięta wersja areografu), nie bacząc przy tym ani na kierunek wiatru, ani na to, czy szosą pod płotem ktoś akurat nie przejeżdża.
Być może białe kropeczki farby, którymi w zeszłym roku w niewyjaśnionych okolicznościach upstrzone zostały Trek-uś, Kona i mój samochód, powstały przez podobnego idiotę.

Nie zastanawiam się jednak nad tym długo, bo dokładnie w chwili, w której wyjeżdżam ze wsi, w jednej sekundzie całkowicie odcina mi prąd. Tempo siada błyskawicznie i mimo że jest płasko, nie mogę go podkręcić. Raptem 27 kilometr, a ja już puchnę... rozpacz... Dodatkowo, równie niespodziewanie odzywa się próżnia w brzuchu. Ledwo przepycham korby, czując jak żołądek niemal owija mi się wokół kręgosłupa. A przecież nie więcej niż pół godziny przed startem zjazdłem podręcznikowy, kolarski obiad.

W stanie przedagonalnym wjeżdżam na ścieżkę rowerową. Przed sobą dostrzegam dwóch bikerów. Jednego dochodzę, ale na drugiego nie starcza mi już sił. Wiem, że muszę odpocząć, zjeść coś... Życie ratuje mi to, że do domu rodziców jest blisko. Rzucam się na solidną porcję paliwa, podziwiając chłopaków jadących w Giro, poczym ruszam do siebie. I choć wybieram najkróstszą drogę, głowę znów pustoszy mi cudowne, rowerowe zapomnienie.

Dane wyjazdu:
23.76 km 0.00 km teren
01:00 h 23.76 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Sun... Fun... Luv...

Czwartek, 19 maja 2011 · dodano: 21.05.2011 | Komentarze 3

Uwielbiam budzić się w takie dni, gdy gdzieś spomiędzy nie do końca zaciągniętych zasłon przebija blask. Otwieram oczy, siadam na łóżku i widzę tę niemal boleśnie lśniącą i lekko wibrującą obietnicę upału. Koty domagają się żarcia, Kocuriada przewraca się na drugi bok, a ja nie mogę się już doczekać bijącego gorącem asfaltu i ciepłego wiatru.

Póki co, uciszam futrzaki poranną porcją karmy. Przede mną jeszcze tylko toaleta, śniadanie, kawa oraz prasówka w sieci. W międzyczasie Kocuriada zwleka się z łóżka i gdy wszystkie punkty porannego rytuału są już odhaczone, możemy ruszać. Czeka nas szybki kurs do miasta (niestety), bo Kocuriada zdradza przedziwną skłonność do decentrowania kół: w obu jej rowerach bije niemal wszystko, co się kręci. Kółka coraz wyraźniej odstawiają podczas jazdy jakąś sambę, czy inną rumbę i nie jest to bynajmniej taniec synchroniczny: przód zdaje się mieć zupełnie inne poczucie rytmu, aniżeli tył. Swoją drogą, przy skromnej przecież wadze Kocuriady, trzeba mieć coś na kształt talentu, żeby robić swoim rowerom takie rzeczy.

Tak czy owak, konieczna jest wizyta w serwisie. Kocuriada dosiada więc Jakubka, ja Konę i bez zbędnych ceregieli startujemy. Początkowo zostaję nieco w tyle, bo pierwsze kilkaset metrów to przeprawa przez cztery progi spowalniające (łokieć zmusza mnie niestety do wyhamowywania niemal do zera przy ich pokonywaniu). Kocuriada czeka jednak na mnie i po chwili jedziemy już razem. Słońce cudnie przygrzewa i szybciutko zbliżamy się do centrum. Wciąż jeszcze nie nasyciłem się rowerem po przerwie i choć początkowo nie mogę się przyzwyczaić do pozycji na Konie, kręcę bliski euforii. Nie przeszkadza mi nawet coraz więcej blachosmrodów. Słońce... dziewczyna... rower*... jest mi dobrze po prostu.

Mijamy feralne miejsce, w którym popsułem sobie rękę, przemykamy obok zalanych jasnym światłem, zapuszczonych placów po wyburzonych kamienicach i niebawem docieramy do serwisu. To znaczy ja docieram, bo kiedy się odwracam nie widzę Kocuriady, choć jeszcze moment temu jechała tuż za mną. Szybki telefon i okazuje się, że czeka na mnie na kolejnym skrzyżowaniu, bo przecież mieliśmy jeszcze po drodze odwiedzić optyka.

Ruszam więc, żeby do niej dołączyć i od razu mam wrażenie, że życzliwe dotąd miasto jakby sobie o mnie przypomniało, bo zaczęło „rozpieszczać” mnie wszystkimi typowymi „atrakcjami”, na jakie liczyć może biker. Najpierw z furią obdzwania mnie motorniczy tramwaju, bo przecież rowerzysta nie ma prawa ominąć zaparkowanego przy chodniku blachosmrodu. Chwilę potem jakiś debil przypomina sobie o kierunkowskazie dobre kilka sekund po tym, jak zaczął skręcać w bramę kamienicy. Oboje z Kocuriadą hamujemy gwałtownie. Czuję rwanie w łokciu. Niewinna, niemal dziecięca twarz Kocuriady knajackim językiem krótko podsumowuje potencjał intektualny kierowcy... jakby czytała w moich myślach – przemyka mi przez głowę. Potem jeszcze kilku pieszych w ostatniej chwili rezygnuje z wpakowania się pod nasze koła. Słowem, normalka... tyle że jakoś nie psuje mi to wszystko humoru.

Na szczęście szybko uwijamy się z soczewkami i kręcimy do serwisu. Tam krótka dyskusja i Kocuriada, ulegając fachowej perswazji, podejmuje strategiczną decyzję, by zostawić bike’i w serwisie jednak dopiero w poniedziałek.
W coraz mocniejszym słońcu kręcimy więc w stronę domu. Niemrawe łańcuszki samochodów pełzną grzecznie w wydłużających się wężykach. Jak roboty. Albo krwinki miejskiego krwioobiegu. Choć, gdyby pozostać przy tej metaforyce, przy mijaniu każdego skrzyżowania trzeba by pisać o zawale – myślę sobie – gdy konsekwetnie przebijamy się w stronę przedmieść. Co chwile światła, piesi na ddr: miasto sięga po wszystkie znane sobie sposoby, żeby nas nie wypuścić, ale w końcu musi ulec. Wiem o tym i dobrze mi z tą świadomością.

Gdy tylko wydostajemy się z centrum, urządzam sobie małą tempówkę. Cieszy mnie każdy obrót korbą, każdy nawinięty metr asfaltu. Za moment będziemy już w domu, za chwilę jazda się skończy... ale to bez znaczenia, bo na rowerze nie ma za moment, nie ma za chwilę, nie ma jutro... jest tylko teraz.

*Kolejność przypadkowa.