Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
51.40 km
3.00 km teren
01:59 h
25.92 km/h:
Maks. pr.:43.46 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Rekonesans
Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0
Dziś zabawa z wytrzymałością. Założenie było takie, by spokojnie nawinąć 5 dyszek. Bez bicia rekordów, ale z przyzwoitą średnią. Ruszyłem spokojnie (choć na Expert-ce ciężko jest utrzymać spokojne tempo) z Newsalty w stronę Sierżni i dalej do Lipki. W Lipce z jakąś namiastką żalu minąłem puste miejsce po starej, drewnianej plebani obok kościoła mariawitów. Nie żebym był jakimś szczególnym amatorem architektury sakralnej, czy raczej około sakralnej, ale ten budynek był jednym z niewielu w całej wsi, który od biedy posądzać by można o jakiś charakter. Reszta to typowa wiejska zabudowa (może z wyjątkiem drewnianego, katolickiego dla odmiany kościoła... swoją drogą, dwa kościoły właściwie w jednej wsi... szaleństwo) z przewagą koszmarków z czerwonej cegły, których większość pochodzi pewnie z lat 60. Do tego typowo makabryczna szkoła, chyba z tego samego okresu. Taka PRL-owska wersja modernizmu dla ubogich. Dobudowują do niej właśnie salę gimnastyczną i wszystko wskazuje na to, że będzie równie potworna. Cóż, to się chyba nazywa szacunkiem dla architektonicznego kontekstu miejsca. Szkoda, że polska szkoła architektury najczęściej szanuje w architektonicznym kontekście miejsca akurat to, co na ten szacunek zasługuje w najmniejszym stopniu. W jakimś normalnym kraju, gdzie dba się o materialne ślady przeszłości, szkoła, albo sala gimnastyczna zapewne powstałaby właśnie w budynku starej plebani. Był wystarczająco duży, by dokonać takiej adaptacji. Łatwiej było go jednak rozebrać. I tak dobrze, że trafi do jakiegoś nowopowstającego skansenu (bodaj w nieodległych Nagawkach).Dalej ruszyłem w stronę Dmosina. Zaraz za Lipką jest taka hopka, która o tej porze roku zmusza do pewnego wysiłku. Jeszcze zeszłego lata walczyło się z nią w przyjemnym, zielonym tunelu, tworzonym przez drzewa wpadające sobie ponad jezdnią w ramiona. Ale komuś te drzewa przeszkadzały. Zapewne na jednym z nich zatrzymał się jakiś kilkunastoletni szmelcwagen podpitego wyrostka wracającego z kumplami z dyskoteki. Nieformalny proces ruszył. Mądrzy ludzie usiedli i uradzili. Wydano wyrok: winne są drzewa. Kara: ścięcie.
Znam tę trasę, i wiem, że za hopką czekał na mnie długi zjazd, który bez angażowania większych sił pozwala rozpędzić rower do satysfakcjonującej prędkości. Wstałem więc w pedałach, żeby powalczyć na podjeździe troszkę intensywniej. Wtoczyłem się na szczyt, a tam – niespodzianka. Mniej więcej w połowie długości, zjazd przecina teraz budowa A2. Na szczęście bokiem wytyczony jest objazd.
Zaraz za objazdem zaczynają się Nowostawy. Lubię Nowostawy. Nowostawy to jest skondensowana lekcja polskiego poczucia estetyki. Jeśli ktoś chce taką lekcję odbyć, powinien odwiedzić Nowostawy. Choć oczywiście równie dobrze może zajrzeć do Lichenia... i wielu, wielu, wielu innych miejsc. Na krzyżówce w Nowostawach wita nas olbrzymi bocian (ktoś na bikestats zamieścił już kiedyś jego zdjęcie). Tak na oko waży lekko ponad sto kilo, więc ewidentnie mutant. Zresztą Nowostawy brzmi prawie jak Nowotwory, zatem jest jakby na miejscu. Bociek-gigant to jednak dopiero przedśpiew. Tuż za nim stoi pokryta białym, łuszczącym się i popękanym sidingiem buda, zwieńczona dumnym, czerwonym (cóż za subtelne nawiązanie do barw narodowych) napisem BAR TROPIC. Przyznam, że TROPIC w marcowym entourage’u w Polsce wygląda osobliwie. Ale to nie koniec. Do rzeczonego baru przylega inna, murowana buda (być może stanowi jego część), w której ścianę wmurowano... tył malucha. Doprawdy, nie wiem, cóż miałaby wyrażać, ani czemu miałaby służyć ta instalacja, poza wywoływaniem zdumienia oraz nagłych ataków estetycznych konwulsji. A może BAR TROPIC to jakaś oficjalna meta okolicznych Hell’s Angels, albo Mekka fanów Fiata 126p i wiejskiego tunningu? Kimkolwiek jest człowiek, który sobie to cudo wymyślił, przerażające rzeczy dziać się muszą w jego wyobraźni.
Bar Tropic w Nowostawach© Dawko
Minąłem Nowostawy z uczuciem, które zwykle towarzyszy mi po zbyt szybkiej setce... i mam na myśli raczej gramy a nie kilometry. Wiedziałem, że droga będzie kierowała się teraz lekkim łukiem na wschód, a więc pod wiatr. I rzeczywiście było ciężej, ale i tak dało się utrzymywać rozsądną prędkość. Dotarłem do Dmosina, z którego wyjechałem równie szybko, jak do niego wjechałem, kierując się na Lubowidzę. Po obu stronach drogi mijałem równiutkie rzędy prężących się w słońcu krzewów i drzewek owocowych, a między nimi strumienie płynnego aluminium – marcowe resztki śniegowego badziewa. Wyglądały jak migotający celofan w tym słońcu. Jeden z tych niewielu momentów, kiedy śnieg wygląda na tyle urokliwie, że mogę mu wybaczyć jego istnienie.
Wreszcie dojechałem do Lubowidzy. Lubię wjazd do Lubowidzy, ale zupełnie inaczej, niż lubię wjazd do Nowostawów. Najpierw mija się niewielkie wzniesienie, więc noga pracuje lekko. Po obu stronach drogi stoją dwa symetrycznie odchylone w przeciwnych kierunkach drzewa (nie jestem dendrologiem, ale wyglądają na wiekowe), jak ramiona olbrzymiej litery V, której czubek skrywa się gdzieś pod asfaltem (korzeniami rzeczywiście są pewnie splecione). Dalej zaczyna się niewielki lasek. Tuż za nim stoi tablica z nazwą miejscowości i jeśli spojrzy się wtedy w lewą stronę, widać starą, nieco podupadłą, ale chyba wciąż jeszcze zamieszkałą chatynkę. Resztę nowszych zabudowań przez chwilę skrywają na szczęście drzewa i wybujałe krzaki i można przez moment zobaczyć obrazek sprzed kilkudziesięciu lat. Oczywiście pod warunkiem, że akurat nie przemknie jakiś blachosmród, albo królowa miejscowych dyskotek imieniem Mariola, koniecznie w białych kozaczkach.
Z Lubowidzy pokręciłem do Cyrusowej Woli i dalej do Grzmiącej, gdzie wymieniłem pozdrowienia z jakimś bikerem, który zatrzymał się co by uzupełnić płyny. Ja niestety płynów ze sobą nie miałem (nie lubię pić przy takich temperaturach... a raczej moje gardło nie lubi). Nie wziąłem też prowiantu i zaraz za Grzmiącą odczułem tego skutki. Prąd skończył się nagle i przez kilka kilometrów musiałem trochę „porzeźbić”. Dopiero za Moskwą nieco odżyłem i już w bardziej przyzwoitym tempie dotarłem do domu.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!