Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
46.42 km
5.00 km teren
01:50 h
25.32 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Just how easy it is to please me
Piątek, 4 marca 2011 · dodano: 05.03.2011 | Komentarze 0
Zaczęło się od niespodzianki: starczyło jakieś 3km by stało się jasne, że w porównaniu z dniem poprzednim wiatr diametralnie zmienił kierunek. Stąd też wymagające okazały się zupełnie inne fragmenty trasy niż zakładałem. Pomysł na trasę był zaś taki, by znów zahaczyć o Nowostawy, tym razem dojeżdżając do nich od strony Strykowa. Najpierw przebiłem się więc przez fragment PKWŁ. Ruch żaden. Mijam jedynie niemiłosiernie hałasujący ciągnik ekipy obcinającej zbędne gałęzie przydrożnych drzew. Poza tym pusto. Słońce. Sucho. Pełna euforia. Pierwszy raz w tym roku skręcam na zjazd do Dobieszkowa (względnie podjazd do Borchówki), co zaraz na jego początku uświetnia (a może oznajmnia?) obstukujący bezlistne jeszcze drzewo dzięcioł. W biegu próbuję go ustrzelić (fotograficznie rzecz jasna), ale prędkość i nawierzchnia pozwalają na jedną tylko próbę. Koncentruję się więc na kręceniu.Spodziewałem się, że trochę się na tym zjeździe uflagam, ale okazuje się zaskakująco suchy. Po obu stronach drogi coraz szybciej pędzą szeregi drzew oraz badyli wszelakich i las błyskawicznie wypluwa mnie na asfalt w Dobieszkowie. Ruszam w stronę Dobrej. Droga niebawem odbija na zachód i po raz pierwszy tego dnia muszę powalczyć z wiatrem... i z asfaltem, który przypomina w tym miesjcu skórę staruszki.
W Dobrej na szczęście trasa znów ustawia się bokiem do wiatru. Boczny wiatr zasadniczo występuje w trzech postaciach: boczny-przeszkadzający, boczny-pomagający i boczny-neutralny (hm... wiatr w ogóle występuje chyba w tych trzech postaciach). W tym miejscu dmuchał ten ostatni, więc mogłem pokręcić nieco swobodniej. Kręcę zatem w stronę Zelgoszcza i Swędowa. Przed wiaduktem przecinającym A2 droga wspina się niewymagająco, to znów zsuwa się z niewysokich zmarszczek. Meandruje nieco chaotycznie, jakby przy jej wytyczaniu ktoś za punkt honoru postawił sobie, by pokonywała ten króciuteńki odcinek w możliwie najdłuższy sposób. Kilka położonych przy niej gospodarstw nie tworzy jednego skupiska. Są swobodnie rozrzucone, nieco nieudolnie naśladując w tym wsie na Suwalszczyźnie. Uśmiecham się do tej myśli.
Starając się nie wytracać prędkości, składam się w kolejnych, ocienionych pięknymi, wiekowymi drzewami zakrętach. Biorę je ciasno. Korzystając z całkowitego braku ruchu, ścinam jeden po drugim i czuję, że jarzę się jeszcze bardziej. Just how easy it is to please me – myślę sobie i widzę już wiadukt nad A2. Za nim niestety nie jest już tak malowniczo, ale wynagradza mi to tempo: do Strykowa docieram właściwie nie schodząc poniżej 32km/h.
Stryków, jak to Stryków: kościół, zalew i mnóstwo blachosmrodów. Uciekam więc stamtąd jak najszybciej. Wyjeżdżam drogą na Brzeziny i funduję sobie pierwszą serię sprintów (4x30sekund z 30 sekundowymi przerwami między kolejnymi sprintami). W ten sposób docieram do kolejnego wiaduktu nad autostradą, z którego rozpościera się teraz widok na mały, budowlany armagedon: rozjeżdżona ciężkim sprzętem ziemia, skupisko zawsze paskudnych baraków, wymierzone w niebo pociski silosów (chyba na cement, albo kruszywo), mnóstwo kręcących się na pozór chaotycznie wywrotek, koparek, buldożerów i innych wynalazków. Całość przypomina budowę nieudolnej imitacji krateru i już niedługo ma się przeistoczyć w skrzyżowanie A1 z A2 – jeden z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w kraju.
Ja oczywiście nie czekam na ziszczenie się tego „cudu”. Zjeżdżam z wiaduktu i zaraz za nim odbijam na Nowostawy. Wypadam na prostą, na której aplikuję podmęczonym udom drugą serię sprintów. Uspokajam tempo, wyrównuję oddech, docieram do Nowostawów i wjeżdżam na objazd, który pokonywałem wczoraj w przeciwnym kierunku. I niemal natychmiast zdaję sobie sprawę, że powrót nie będzie łatwy. Teoretycznie wiatr wieje z boku, ale nawet jeśli to prawda, to ewidentnie jest z gatunku tych przeszkadzających. Powiem więcej, jest z gatunku tych mocno upierdliwych. Co gorsza, wiem, że jakieś 80% tych ostatnich 15km, które mam przed sobą, będę jechał pod górkę. Prędkość już nie łechce mile mej bikerskiej próżności. Co chwila muszę szukać znośnego przełożenia dla podmęczonych nóg, które przy każdym, choćby symbolicznym wzroście nachylenia płoną żywym ogniem. Dodatkowo zaczynają się jazdy psychiczne, bo... ewidentnie słyszę głosy... nnooo... głosy słyszę... w głowie mam jakieś stado złośliwych, menopauzalnych potworów, które raz z diabolicznych chichotem, to znów szepcząc wrednie powtarzają wciąż jeden i ten sam komunikat: Plichtów, sss, Plichtów, sss, Pliiiiiiichhhhhtówww, sss... Fuck... wiem, że będę musiał podjechać pod ten pieprzony Plichtów. Wiem, że będę musiał się na niego wczołgać na samym końcu, kiedy w nogach zalegał będzie już ołów 30km przejechanych z niemal maksymalną intensywnością, obłożony dodatkowo watą jakichś 10km pod górę i pod wiatr. Każde sykliwe „Plichtów” w mojej głowie jest niczym szpilka ślizgająca się po powierzchni balonika z napisem „Ochota do jazdy i pewność siebie”. Na szczęście organizm instynktownie skupia się na pracy, na kręceniu i oszukuje świadomość. Oczy szatkują przestrzeń, dzieląc dystans na króciuteńkie odcinki: jeszcze tylko do tego drzewa, do tego hydrantu, do skrzyżowania. W ten sposób dotaczam się do przeklętego Plichtowa – góry Syzyfa, widma mojej dzisiejszej klęski i... ku własnemu zaskoczeniu podjeżdżam nadspodziewanie sprawnie. Dalej jest delikatnie z górki, więc nogi mogą trochę odpocząć, choć na pełną regenerację wciąż nie pozwala wiatr. Ale co mi tam wiatr, skoro Plichtów mam już za plecami... skoro podusiłem wszystkie wredne baby w mojej głowie własnym rękami... a raczej nogami... Została mi końcówka trasy i dostaję motywacyjnego kopa. Mijam zakręt i biorę wiatr na klatę: „no chodź, skurwysynu!”. Nogi płoną, na ustach piana, w oczach szaleństwo. Sam nie wiem, czy oślepia mnie teraz słońce, czy szczęście i w takim stanie docieram do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!