Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
60.00 km 1.00 km teren
02:30 h 24.00 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Easy/Lucky/Free

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0

Wreszcie mogę postawić swój świat na nogach. Nadać rzeczom właściwy porządek. Ująć priorytety w jedynie słuszną hierarchię, przywracając rowerowi należne mu miejsce. Innymi słowy, pieprzyć pracę! Work sucks! Idzie wiosna, a zatem rower-power.

Choć dziś właściwie nie był dzień na power, lecz na Kocuriadową wytrzymałość (w tlenie). Ruszyliśmy więc, żeby w tempie „podróżnym” nawinąć troszkę ponad 5 dyszek bez postojów, sesji zdjęciowych i innych „rozpraszajek” po drodze. No bullshit, just ride – jak mawiali starożytni Hucułowie (a może Huculi? – niewłaściwe skreślić). Na początku tempo rozgrzewkowe, wiatr z boku. Stopniowy, niewielki przyrost prędkości i pierwsze 12 km minęło błyskawicznie. Słońce wreszcie przypomniało sobie, po kiego psa włóczy się każdego dnia jak smutny menel od meliny do barłogu i wciąż cieszyłem się, że radości kręcenia nie mąci mi żadna, najmniejsza nawet szpilka chłodu. Tymczasem skręciliśmy pod wiatr. Na szczęście mieliśmy się z nim przepychać jakieś 3 km (póki co), wspinając się po drodze na dwie hopki. Prędkość oczywiście spadła. Kocuriada walczyła jednak dzielnie (co kontrolowałem oglądając się co chwila, żeby wiedzieć czy wytrzymuje tempo) i niebawem mogliśmy znów ustawić się bokiem do wiatru, skręcając w Gałkówku na Kaletnik. Droga biegnie tu niewielkim acz konsekwentnym wznosem, ale przy nieprzeszkadzającym wietrze bez problemu rozkręciliśmy się natychmiast do satysfakcjonującej prędkości.

Po obu stronach drogi zwykła przeplatanka mniej lub bardziej zadbanych posesji. W sumie typowa polska wieś, gdzie to, co naprawdę wiekowo urokliwe z obojętnym przyzwoleniem mieszkańców obraca się powoli i nieuchronnie w ruinę. Kilkudziesięcioletnie chatki, ze zmurszałymi, drewnianymi gankami z zapadniętymi, smutno wpatrzonymi w ziemię oknami. Jakby przygniecione wspomnieniami trosk swoich byłych mieszkańców. Ustępują miejsca bardziej współczesnym (co jeszcze nie jest zarzutem), ale za to zupełnie pozbawionym choćby namiastki uroku budynkom. Jak np. jasny prostopadłościan sklepu pośrodku porośniętego jedynie na wpół martwym trawskiem placu (tak na oko jakieś dwa numery za dużego w stosunku do gabarytów sklepu). Szpetota aż razi w oczy, więc odruchowo odwracam się, by sprawdzić co z Kocuriadą. Kiedy znów patrzę przed siebie na obskurnym betonowym murze widzę kibicowskie grafitti (z tych bardziej ambitnych – nie bluzgi, ale kolory, grafika, te sprawy) – jakiś dzieciak z okolicy leczy swoje wielkomiejskie tęsknoty.

Wyjeżdżamy z Gałkówka, mijając po drodzę jakąś inwestycję, która troszkę przerasta wiejskie realia. Przed nami krótki festiwal trzech przejazdów kolejowych. PKP-owskie rozpasanie i sny o potędze. W końcu to przedmieścia Koluszek – chciałoby się rzec nobles oblige, ale szlachectwo jakoś średnio komponuje się zarówno z PKP, jak i z Koluszkami. Dlatego też omijamy Koluszki, odbijając na południe i znów biorąc na siebie wiatr. Na szczęście zaraz po ostatnim przejeździe wjeżdżamy w przyjemny pozimowy las, więc podmuchy są mniej dojmujące.

W lesie nagły wysyp rowerowej różnorodności. Przed nami starsza kobieta na rowerze wiezie jakieś zakupy do domu. Z naprzeciwka dwie rowerzystki też czymś obładowane. Jedna ma dodatkowo fotelik do przewozu dziecka. Taki staromodny, jakie pamiętam z dzieciństwa: wiklinowy, montowany do kierownicy. Dodatkowo, gdzieś z lasu, boczną, rozmiękłą drogą docierają do asfaltu jakieś dzieciaki, przepychając rowery przez błoto. Cali w nim uwalani. Ale chyba szczęśliwi. My tymczasem wypadamy z lasu i znów mocniej siłujemy się wiatrem. Za nami 27 km, więc żeby nieco ulżyć Kocuriadzie stawiam wiatrochron: prostuję się w siodle, kierę trzymam czubkami palców i jadę taki sztywny i wyprostowany. Wyglądam jak surykatka. Albo jakbym się gipsu napił. Surykatka napojona gipsem na rowerze. No, to jest niezły temat do analiz dla psychologa... sportowego. W każdym razie łudzę się, że Kocuriadzie jest łatwiej dzięki temu. I chyba jest, bo mimo jazdy pod wiatr nie schodzimy poniżej średniej.

Wreszcie docieramy do Chrustów i wiatr przestaje być problemem. Znów krótkim odcinkiem przecinamy jakiś las. W rowie dogorywają żałosne resztki zimy, co odnotowuję nie bez satysfakcji i zapominając o treningowym planie sięgam do kieszeni po aparat. Schodzę z prowadzenia, kadruję Kocuriadę i słyszę: „No wracaj! Bo mi średnia spadnie!!” Chcąc nie chcąc, chowam aparat, wracam na prowadzenie i delikatnie podkręcam tempo. Wypadamy z lasu prosto do wsi. Jest pusto, nie licząc jakiegoś chłopa idącego w naszę stronę z drugiego końca wioski. Czuć woń rozrzuconego na polu nawozu. Za płotami szaleją psy. Delikatny zakręt ustawia nas plecami do wiatru i od razu zyskujemy na prędkości. W dobrym tempie docieramy do Justynowa, za którym Kocuriada ma lekki kryzys. Ale dosłownie kilkaset metrów z prędkością 20-21 km/h wystarczy, żeby się zregenerowała. I bardzo dobrze, bo czuję, że bardziej niż o jeździe zaczynam myśleć o obiedzie. Jeszcze tylko krótki odcinek ponownych zmagań z wiatrem (który, prawdę mówiąc, nie był dziś zbyt wymagającym przeciwnikiem) i znów ustawiamy się do niego plecami. Przebijamy się przez nowobudowaną drogę i bez przeszkód docieramy do domu. W sam czas, żeby zjeść szybciutki obiad i ruszyć na piwkowe podsumowanie rowerowego dnia z Lemurem i Lobotomikiem.


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!