Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
60.12 km
2.00 km teren
02:26 h
24.71 km/h:
Maks. pr.:42.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Fly on the WINDscreen
Środa, 16 marca 2011 · dodano: 17.03.2011 | Komentarze 4
Właściwie to miałem nie jeździć. Właściwie to chciałem się trochę polenić. Poleżeć ze wzrokiem katatonicznie utkwionym w sufit i myśleć o czymś poważnym (o sensie życia, nowych, pięknych carbonowych ramach, albo o wdziękach Kocuriady). Ewentualnie o niczym nie myśleć (równie kusząca i jakby taka... hm... naturalna opcja). Potem obejrzeć mecz w klasycznym, białym podkoszulku na ramiączkach, artystycznie upstrzonym plamami po kolacji i piwie. Drapać się w miejscach, gdzie faceci na ogół drapać się lubią i wydawać dźwięki niemile widziane w towarzystwie (choć to oczywiście zależy potrosze od towarzystwa). Takie ambitne plany miałem. Po prostu wiedziałem, że wypadało zrobić sobie dzień lub dwa przerwy na regenerację. W końcu sam Lance przyznawał, że są takie dni w roku kiedy zapamiętale hoduje mięsień piwny i kiedy tygodniami nie chce mu się twarzy ogolić, a nawet – o zgrozo! – nóg (to się nazywa bunt... pieprzyć areodynamikę i... masażystów (?) ). Zatem z błogosławieństwem Armstronga, zaplanowałem sobie dzień rowerowego nic-nie-robienia.Niestety, wbrew powtarzanym od jakiegoś czasu prognozom znów wyszło słońce. Zazłociło świat tak kusząco i tak przejrzyście, że w tym blasku po prostu musiała ujawnić się cała, tak skrzętnie na codzień skrywana, słabość mojego charakteru: nie potrafiłem sobie odmówić paru kilometrów. W końcu można się też regenerować na rowerze – pomyślałem i z miejsca mnie ta zacna idea uwiodła. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak pomykam po okolicy z wdziękiem i przy niewielkim wysiłku, niczym brykające, szczęśliwe szczenię – tyleż beztrosko, ile głupawo. Ruszyłem więc, obiecując sobie równe tempo, mało imponujące prędkości i odpuszczanie na podjazdach oraz zapamiętałe podziwianie widoczków.
Oczywiście złota słoneczna poświata była niestety tylko półprawdą o warunkach pogodowych. Nie wszystko złoto, co się świeci – chciałoby się w tym kontekście powiedzieć – bo tego dnia (o czym miałem się nader boleśnie przekonać) w złotym blasku słońca niecnie i podstępnie wyżywał się hulający dziko wiatr. Uświadomiwszy to sobie po pierwszym kilometrze, próbuję na szybko przekonfigurować zaplanowaną trasę. Odrzucam najprostsze i samo nasuwające się rozwiązanie, by jechać z wiatrem, bo jest ono zarazem najgłupsze: ostatecznie, zacząć z wiatrem oznacza przecież wracać pod wiatr. Dochodzę do wniosku, że najsensowniej będzie kręcić tak, by większą część dystansu pokonywać przy bocznych, a nie – uchowaj Manitou – czołowych podmuchach.
Niestety, efekty tych operacji nie są powalające. Za każdym razem, gdy kończą się położone przy drodze zabudowania lub jej pobocza nie porastają jakieś drzewa czy krzewy, wiatr atakuje z boku ze zdwojoną, ba – z potrojoną siłą. Wpijam się oczyma w końce takich odcinków. Chwytam wzrokiem kolejne płoty, domy, drzewa, jakbym spojrzeniem zarzucał kotwicę i po jej łańcuchu do nich dociągał. Mrzonki o równym tempie poszły się... przewietrzyć. Żeby chociaż ten pieprzony bękart Zefira, niskiego i wysokiego ciśnienia oraz jakiegoś cholernego motyla z Ameryki czy innej Azji wiał jednostajnie, można by się było jakoś do tego przystosować. Ale ten skurwiel dmucha jakby miał cominutowe ataki furii, albo jakby był jakimś wietrznym epileptykiem. Taka wiatrowa wersja przemówień Hitlera. Czuję się jak mysz wydana na pastwę sadystycznego kocura. Gdy tylko mam wrażenie, że wyrwałem się już z potrzasku, dostaję kolejne kontrolne „pacnięcie” wietrzną łapą.
Zamiast równomiernego kręcenia wychodzi więc totalna szarpanina – coś jakby trening interwałowy a’la Picasso. O odpuszczaniu podjazdów też muszę zapomnieć. Mnóstwo pracy na stojąco, bo nawet zmarszczki, których normalnie niemal nie zauważam, zmuszają do zwiększonego wysiłku, jeśli prędkość ma się utrzymywać na przyzwoitym (czyli niewiele ponad 20 km/h (sic!)) poziomie. No właśnie... jedynie prędkość – tak, jak zakładałem – rzeczywiście jest mało imponująca.
Dojeżdżam do krzyżówki, na której będę musiał skręcić niemal centralnie pod wiatr i widzę, jak rosnąca tuż przy niej wysoka tuja (czy inne badziewie tego rodzaju) gnie się przy każdym silniejszym podmuchu z wdziękiem dygającej panienki... Czyli będzie jeszcze fajniej – myślę sobie. I rzeczywiście, kolejne 5 km przypomina kopanie się z koniem. Rezultat walki do przewidzenia: koń wygrał. Kiedy po tych 5 km skręcam, ustawiając się znów bokiem do wiatru, jestem wykończony. Niezła regeneracja – myślę sobie. Zmuszam umęczone nogi do przepychania korb. Wiatr, choć boczny, oczywiście nadal przeszkadza. Wczołguję się na niewysoki, ale długi podjazd i przypominam sobie o aparacie w kieszeni wiatrówki. Przynajmniej mam jakieś alibi, żeby się zatrzymać na szczycie. Dosysam się do wyziębionej zawartości bidonu, poczym robię Expert-ce krótką sesję zdjęciową. Z satysfkacją stwierdzam, że nie bez kozery nosi swoje imię: rzeczywiście przed obiektywem zachowuje się jak prawdziwa profesjonalistka.
V for Vagina... ekhm... I mean... for Victory© Dawko
Wiatr jednak nie daje nam długo cieszyć się tą chwilą. Czuję jak każdy kolejny wściekły podmuch coraz bardziej mnie wyziębia. Ruszam więc dalej. Najpierw czeka mnie jakieś 5 km przy bocznym wietrze, potem – dla równowagi – podobny dystans centralnie pod wiatr, a do tego pod górę. Umordowany docieram do Kołacina, gdzie postanawiam odpocząć przy starym młynie. Przypominam sobie o obietnicy podziwiania widoczków, więc strzelam kilka kadrów.
Stary młyn w Kołacinie - aż się prosi, by zaadaptować go na jakiś zajazd czy motelik© Dawko
Expert-ka nad wodą przy starym młynie© Dawko
Znów jednak daje o sobie znać chłód, nie pozostawiając złudzeń co do tego, że pora zbierać się do dalszej drogi. Na szczęście od tego momentu wiatr, wiejąc wciąż z boku, zaczyna mi odrobinę pomagać. Wciągam się na kolejne wzniesienia absolutnie już nieczuły na piękno krajobrazu. A to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, od kilku-kilkunastu kilometrów w mojej osobistej hierarchii ważności mocno zwyżkują notowania jedzenia. W brzuchu mam jakąś megapotężną ssawę, która na biegające po mijanych obejściach kurczaki każe mi patrzeć z nieukrywaną krwiożerczą intencją. Po drugie, pieprzone ciężarówki... kiedy tylko wsiadam na rower, mam wrażenie, że ruch ciężarówek reguluje osobliwe prawo, które – jak każde tzw. prawo naukowe – zdaje się być nieodwołalne, konieczne i nie dopuszczać wyjątków. Prawo to da się sformułować mniej więcej tak: jadącego bikera, na dowolnym dystansie drogi dwukierunkowej, minie dwa razy więcej ciężarówek nadjeżdżających z naprzeciwka, aniżeli jadących w tym samym co biker kierunku. Niby nic, ale każda olbrzymia, hałasująca i smrodząca glista ciągnie za sobą ogon skotłowanego powietrza. A przy takim wietrze to nie jest już ogon, tylko jakaś pieprzona powietrzna ściana, na której rozpłaszczam się niczym mucha na przedniej szybie, „gubiąc” przy tej okazji co najmniej kilka km/h. Choć więc wiatr zaczął mi trochę pomagać, to ciężarówki skutecznie mi przeszkadzają. Poza tym ewidentnie słabnę, co bezlitośnie obnaża każdy kolejny podjazd.
Ostatnie kilometry to już żałosne „rzeźbienie”. Wykorzystuję najmniejszą nawet okazję by odpoczywać, a przed oczyma latają mi jakieś wyimaginowane schabowe, kurze udka, ociekające roztopionym serem kawały pizzy... i w takim staniem dobijam do domu... to, co stało się potem, pominę milczeniem przez wzgląd na drastyczny charakter wydarzeń i swoją wrodzoną subtelność oraz dyskrecję.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Komentarze
poisonek | 05:13 piątek, 18 marca 2011 | linkuj
Dzięki za słowa otuchy. Wiem że dam radę. Nie mam wyjścia, Przecież moja córeczka skończyła wczoraj rok i dziesięć miesięcy. Jeszcze mnie potrzebuje. Jest siła i moc do walki. Żółta opaska na ręce i w głowie. Są plany na przyszłość. Na daaaaaaleką przyszłość... Wczoraj byłem na 5 chemii - mam nadzieję przedostatniej, rozmawiałem z ludźmi w dużo gorszym stanie niż ja. Może to nie na miejscu, ale nawet to mnie podbudowało - skoro 50 letnia kobieta z licznymi przerzutami po 4 sesjach chemii jest już w zasadzie czysta, to co innego może być w moim przypadku, gdy zaczynałem chemię już po operacji bez żadnych ognisk choroby w postaci guzów w moim organizmie, a wszystkie wyniki jak na razie są perfekt. Jeszcze raz dzięki i do zobaczenia gdzieś w trasie.
P.s. Super fotki. Zwłaszcza trzecia :)
P.s. Super fotki. Zwłaszcza trzecia :)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!