Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Clockwork Orange...

Piątek, 18 marca 2011 · dodano: 18.03.2011 | Komentarze 2

...czyli bajek o bike'ach część II.

Był rok 1986. W styczniu efektownym fajerwerkiem zakończył swój lot wahadłowiec Challenger. W kwietniu nie mniej spektakularnie pobawiono się atomem w Czernobylu, w rezultacie czego zapędzono mnie, jak wszystkie inne dzieciaki, do najbliższej przychodni na przymusowy koktalj z płynu Lugola (wyglądał trochę jak cola, ale smakował ohydnie). Bodaj w maju Olaf Ludwig wygrał Wyścig Pokoju (ku rozpaczy całej naszej podwórkowej braci), a w czerwcu Argentyna została mistrzem świata w piłce nożnej. Kiedy wsiadaliśmy tego roku na rowery lub graliśmy w kapsle, każdy chciał być Piaseckim i w wyobraźni zajeżdżał NRD-owskie kolarskie roboty: wszystkich tych Ludwigów, Amplerów czy Raabów. Kiedy graliśmy w gałę, chcieliśmy być jak Maradona, choć było kilku odszczepieńców, dla których lepszy był Rummenigge.

W czerwcu skończyła się także szkoła, co większość z nas powitała z oczywistym uczuciem ulgi. Zaczęły się wakacje i podwórko poczęło się stopniowo wyludniać. Moim rodzicom jakimś cudem udało się załapać na zagraniczne wczasy, ale żeby nie było za różowo, mieli do dyspozycji tylko dwa miejsca. Siłą rzeczy, pojawił się problem, co zrobić ze mną i siostrą. W ten sposób wylądowaliśmy oboje w rodzinnej wsi mamy, pod opieką babci, ciotki i wujka. Pamiętam, że było jakieś zamieszanie z terminami urlopów i do domu miała nas odstawić ciotka na dwa dni przed powrotem rodziców i opiekować się nami jeszcze przez ten czas.

Tak czy inaczej, czekały mnie i siostrę dwa lub trzy tygodnie na wsi. Nie była to jakaś tragedia. Nie jechaliśmy do babci pierwszy raz i czuliśmy się tam dobrze. Co prawda, zostawiałem w domu swego wysłużonego, błękitnego Pelikana, ale w zamian dostawałem rzekę, las, no i jakąś namiastkę tajemnicy w postaci poniemieckiego cmentarza oraz innych pozostałości po dawnych mieszkańcach tzw. ziem odzyskanych. Był też i rower, a jakże. Nieśmiertelna Ukraina, budząca respekt rozmiarami i czarnym, matowym lakierem. Żeby na niej jeździć, musiałem wciskać się pod górną rurkę i nienaturalnie wiginając biodro i nogę, obsługiwać drugą korbę. Wyglądałem na tym rowerze trochę jak brzydszy brat Quasimodo, a poza tym ustawicznie kaleczyłem sobie łydki, więc szybko zarzuciłem tę perwersyjną rozrywkę. Tym bardziej, że Ukraina była ulubionym narzędziem transportu babci. Babcia dostojnie pomykała na niej do położonego na drugim końcu wsi sklepu, do rozsianych po okolicy krewnych, czy wreszcie na łąki i do lasu, żeby naścinać pokrzyw dla świń. Pamiętam ją, wracającą z tych wypraw, z wielkim worem aromatycznego zielska przewieszonym przez rowerową ramę. Pamiętam, jak potem w grubych rękawicach kroiła wielkim nożem tę pokrzywę w pełnym słońcu, na schodkach przed domem. Jak mieszała ją z paszą i jakimiś resztkami. Pamiętam tę charakterystyczną mieszaninę woni: pokrzywy, paszy i smrodu chlewika. Podwórko zalane słońcem i chłodny cień obórki.

Kiedy nie przyglądałem się gospodarzeniu babci, łaziłem nad rzekę, do lasu, na zrujnowany poniemiecki cmentarz. Trzy tygodnie minęły błyskawicznie i przyszedł dzień, kiedy ciotka zapakowała się z nami do pociągu i ruszyliśmy do domu. Byłem już trochę wygłodniały roweru, więc cieszył mnie ten powrót. Z drugiej strony, wiedziałem, że wracam przecież do Pelikana, który w coraz mniejszym stopniu był w stanie zaspokoić moje rowerowe ambicje. Wędrówka przez Perony Które Płaczą zawsze mnie nużyła, więc do domu wchodziłem z uczuciem zmęczenia i ulgi. Mieszkanie bez rodziców, którzy mieli wrócić dopiero za dwa dni, wyglądało na wpół martwo i pusto. Odstawiłem plecak. Wszedłem do mojego pokoju i... zdębiałem. Na środku stały dwa, nowiutkie rowery: mały, dzięcięcy wyrób Reksio- lub Bobo-podobny (to dla siostry), oraz... lśniąca nowością, ostrzegawczo-POMARAŃCZOWA półkolarka, zdobna w groźny, złoty napis TEMPO (dla MNIE!). Doznałem tak nagłego opadu szczęki, że do dziś zachodzę w głowę jak to możliwe, że sobie jej przy tym nie uszkodziłem. Zresztą podobnie zareagowały siostra i ciotka. Przez dobre kilkadziesiąt sekund staliśmy w trójkę w drzwiach pokoju, sycąc oczy nowiutkimi cacuszkami.

Kiedy pierwszy szok minął, jednym skokiem dopadłem do swojego nowego roweru. Przymierzyłem się. Nacisnąłem klamki. Zerknąłem w dół na dolną rurkę ramy i... zaraz zaraz... gdzie są dźwignie przerzutki? Zsiadłem z roweru i z niejakim rozczarowaniem stwierdziłem, że moja nowa półkolarka jest jakby wybrakowana, bo ewidentnie nie ma przerzutki! Poczułem się trochę zawiedziony, ale też właściwie natychmiast rzecz wydała mi się całkiem normalna. W tamtych czasach niemal wszystko było w ten lub inny sposób wybrakowane, tak że można było odnieść wrażenie, iż jeśli w czymkolwiek nasza ówczesna, ludowa ojczyzna przoduje, to w produkcji bubli. Nie miałem wtedy oczywiście najmniejszego pojęcia o ostrym kole i nie przypuszczałem, że za szaleństwem braku przerzutki może kryć się jakaś logika (a w każdym razie logika inna, niż ta, którą kierowała się gospodarka niedoboru).

Mój leciuteńko nadwątlony entuzjazm powrócił z pełną siłą i nie zważając na protesty ciotki (że przecież zmęczenie po podróży, że obiad, etc.) porwałem mój nowy rower na dwór. A tam... jakaż prędkość! Czyste szaleństwo! Nagle z całą siłą powróciło zapomniane już doświadczenie z pierwszej w życiu przejażdżki bez bocznych kółek, kiedy to w jednej chwili świat wyraźnie się skurczył. Miotałem się po całym osiedlu, wyszukując oczami pełnymi szaleństwa kumpli, którzy na swych Jubilatach w tak poniżający sposób odjeżdżali mojemu biednemu Pelikanowi. Nareszcie będę mógł go pomścić! Ale, niestety, podwórka były puste. Zemsta miała się dokonać później.

Jeszcze tego samego dnia nauczyłem się też, co to jest ostre koło. A była to bolesna lekcja. Sunąc na małej prędkości na stojąco, postanowiłem po prostu przestać kręcić, dokładnie tak, jak robiłem to wielokrotnie na moich dotychczasowych rowerach. Konsekwencje były oczywiste: nogi przestały kręcić, korby nie. Kpiąc sobie z moich zamiarów, przeszły typową dla siebie drogę od pozycji poziomej do pionowej, zrzucając przy tym z pedałów moje nieruchome stopy. Jak napisałem, prędkość była nieznaczna, nie stanowiła więc w tej sytuacji zagrożenia. Problemem była jednakowoż górna rurka ramy. Zrzucony ku memu szczeremu zdziwieniu z pedałów, poznałem jej fakturę, średnicę, a nade wszystko twardość tyleż dokładnie, ile gwałtownie i to – niestety! – tą częścią mojego ciała, którą każdy chłopiec czy facet nader wysoko sobie ceni. W rezultacie przez kilkadziesiąt kolejnych sekund przypominałem sobie jak się oddycha. Nie trzeba dodawać, że więcej nie popełniłem już tego błędu.

Kiedy już pojąłem, co mi wolno na ostrym, a czego nie, Tempo dało mi mnóstwo radochy z jazdy. Przede wszystkim ze względu na prędkość i dobre wyważenie ramy. Rower szedł prościutko i stabilnie, nie wymagając niemal żadnych korekt kierunku. Zacząłem wybierać się w dalsze przejażdżki, niż te, na które pozwalał mi Pelikan. Nie przestałem jednakowoż przywozić do domu siostrę z przedszkola, którą teraz sadzałem po prostu na ramie. A ponieważ, jak napisałem, sprzęt był bardzo stabilny podczas jazdy, pozwalałem jej nawet kierować, sam koncentrując się na kręceniu.

Niestety, jak wszystko, co w latach 80 posiadało etykietkę Made in PRL, także moje Tempo było produktem PRAWIE dobrym. Pierwsze problemy nawiedziły mnie po jakimś miesiącu i miały powracać z podziwu godną regularnością. Pojawił się opór na korbach, zgrzyty w suporcie, przeskakiwanie łańcucha. Wizyta w warsztacie. Diagnoza: łożyska suportu do wymiany. I tu się zaczyna najlepsze: aby naprawę wykonano w ramach gwarancji, musiałbym czekać pół roku (sic!). W rezultacie rower wylądował w prywatnym warsztacie, dostał nowe łożyska i znów mogłem się nim cieszyć. Niestety znów tylko miesiąc, po którym powróciły znajome objawy. Domyślając się przyczyn, kupiłem łożyska. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o zintegrowanych pakietach suportu, Hollowtechach, czy innych wyrafinowanych wynalazkach. Suport to nie była skomplikowana konstrukcja: w mufie suportu wytoczone (albo wspawane?) były dwa pierścienie, tworząc bieżnie dla łożysk. Zdejmowało się korby (w tym celu należało odkręcić nakrętkę z klina ustalającego położenie lewej korby, następnie wybić klin, zdjąć lewą korbę, wyjąć prawą korbę z osią), odkręcało się nakrętki łożysk suportu, wyjmowało łożyska z bieżni, czyściło się bieżnie, pakowało się w nie świeży smar, wkładało nowe łożyska i wykonywało pozostałe z wyżej wymienionych operacji, tyle że w odwrotnej kolejności. Przez kolejne sezony bawiłem się w ten sposób mniej więcej raz na miesiąc, bo moje Tempo okazało się istną maszynką do mielenia łożysk. Nie wiem, czy problem tkwił w ramie (źle wytoczona mufa suportu?) czy w korbowodzie (krzywa oś?). Tak czy inaczej, pakowałem puste butelki w plecak i woziłem do punktu skupu. Przez miesiąc udawało mi się uskładać akurat tyle, żeby kupić nową parę łożysk. Czekałem wtedy tylko na znajomy zgrzyt w suporcie, zabierałem rower do domu, rozkręcałem suport i patrzyłem jak kulki łożysk rozpierzchają się radośnie po podłodze niczym kuleczki rtęci z rozbitego termometru. Wkładałem nowe łożyska i zaczynałem wozić butelki – tak oto ostre koło okazało się błędnym kołem.

Mało groźnym, choć upierdliwym detalem były też błotniki. Czarne, plastikowe, o długości jakichś... 15-20cm (sic!). Ich funkcjonalność – co łatwo pojąć – była żadna. Jeśli w ogóle zabezpieczały przed chlapaniem, to w jakichś 3-5%. Poza tym, bez względu na to, jak mocno próbowałem je dokręcać, co rusz zmieniały swe położenie względem opon, szorując o bieżnik. Na kierownicy nie było owijki, tylko normalne, czarne, gumowe gripy, znane z pozostałych modeli Rometu. Na prostych kierach oczywiście się sprawdzały. Ale kiedy na „wyścigowym” baranku spoczywały ręce 11-latka, który usiłował finiszować jak Abdużaparow, gripy zsuwały się z kierownicy i zamiast efektownego finiszu była chaotyczna jazda bez trzymanki połączona z żąglerką czarnymi kawałkami gumy. Łatwo wyobrazić sobie konsekwencje takiej ekwilibrystyki. Hamulce generalnie nie były złe, choć konstrukcyjnie też nie różniły się niczym od tych, montowanych w zwykłych składakach. Po którejś zimie wyciągnąłem Tempo z piwnicy, wyszorowałem i pomyślałem, że zrobię mamie niespodziankę odwiedzając ją w pracy. Wsiadłem na rower i ruszyłem ulicami w stronę centrum. Pierwsza jazda po zimie, dzika radość, zachłyśnięcie prędkością. Zjeżdżam z niewielkiego wzniesienia i widzę przed sobą sznur aut stojących na czerwonym świetle. Naciskam na klamki, słyszę dwa wyraźne „pyknięcia” i widzę jak linki radośnie powiewają nad kierownicą. Samochody przede mną rosną w przerażającym tempie. Po prawo krawężnik, który równie dobrze mógłby uchodzić za fragment murów obronnych. Po lewo wyprzedzający mnie autobus. W panice prostuję nogi i „hamuję” butami... Udaje mi się zatrzymać tuż przed zderzakiem jakiejś Syrenki... nie wiem, czy kiedykolwiek bałem się bardziej podczas jazdy na rowerze.

Nie zawsze jednak miałem tyle szczęścia.Tempo było chyba po prostu pechowym rowerem, a w każdym razie było pierwszym bike’iem, na którym zaliczyłem poważny dzwon. Był słotny, wczesnojesienny dzień i mama wysyłała mnie po jakieś jarzynowo-warzywne (albo warzynowo-jarzywne) badziewie na średnio-odległy ryneczek. Popatrzyłem za okno i pomyślałem, że nie mam najmniejszej ochoty ruszać się z domu. A kiedy uświadomiłem sobie konieczność skorzystania z usług komunikacji miejskiej, zebrało mi się na wymioty. Był weekend i wiedziałem, że mniej zmoknę i zmarznę jadąc na rowerze niż stojąc na przystankach. Założyłem więc tzw. kangurkę, wziąłem plecak, wsiadłem na Tempo i pomknąłem po zakupy. Kiedy wracałem, deszcz i wiatr wzmogły się. Zjechałem na osiedlową uliczkę, naciągnąłem kaptur i wpatrzony w asfalt tuż przed przednim kołem kręciłem zapamiętale, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie wyprzedził mnie maluch. Nie tyle go widziałem, ile słyszałem ten charakterystyczny charkot – charkot, który najpierw głośny, zaczął stopniowo cichnąć, jak zawsze, gdy oddala się wyprzedzający samochód. Nie ucichł jednak zupełnie. Słyszałem go wciąż, a od pewnego momentu zaczął się jakby ponownie nasilać. Byłem już blisko domu i bardziej koncentrowałem się na tym, by jak najszybciej do niego dotrzeć, więc narastające rzężenie malucha niespecjalnie dało mi do myślenia. Aż do momentu, gdy w niego przypieprzyłem.

Okazało się, że facet wyprzedził mnie i kilkaset metrów dalej zatrzymał się z jakiegoś powodu na poboczu. Ja zaś, wpatrzony w asfalt i skupiony na kręceniu, zatrzymałem się dopiero na klapie silnika. A ściślej rzecz biorąc, Tempo zatrzymało się na klapie silnika, ja natomiast zaliczyłem efektowny ślizg po dachu i masce bagażnika, lądując ostatecznie przy lewym, przednim kole. Choć pogiąłem tylny zderzak i porysowałem pokrywę silnika, właściciel malucha zachował się w sumie bardzo w porządku, mimo że – jak twierdził – wracał właśnie od lakiernika. Odprowadził mnie do domu, poprosił moją mamę o podpisanie oświadczenia, że do kolizji nie doszło z jego winy i upierał się, że na wszelki wypadek zawiezie mnie na pogotowie. Dziś takich kierowców już nie ma – chciałoby się zanucić.

Po tej przygodzie Tempo wymagało troszkę poważniejszej naprawy. Zacząłem też chyba tracić do tego roweru cierpliwość. Poza tym pojawiły się inne, pozarowerowe fascynacje i w konsekwencji jego losem (mea culpa) stało się kilkuletnie zesłanie do piwnicy, gdzie w ciemności wydany został na pastwę bodaj największego z rowerowych upiorów: rdzy. Nie skończył tam jednak. Kilka lat później reanimowaliśmy go i wylądował... na wsi, tej samej, w której spędzałem wakacje, kiedy on czekał już w moim pokoju na mój powrót. Ostatni raz widziałem go w 2007, gdy razem z siostrą i przyjaciółmi, w ramach kilkudniowej wyprawy, odwiedziliśmy rodzinny dom mojej mamy. O ile wiem, nigdy nie wyleczył się ze swojego apetytu na łożyska.


Komentarze
Dawko
| 17:26 piątek, 18 marca 2011 | linkuj scałuję... albo zcałuję...
KOCURIADA
| 16:42 piątek, 18 marca 2011 | linkuj mam łezkę w oku...
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!