Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
56.33 km
0.50 km teren
02:12 h
25.60 km/h:
Maks. pr.:41.13 km/h
Temperatura:
HR max:179 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
My heart starts missing a beat...
Sobota, 19 marca 2011 · dodano: 19.03.2011 | Komentarze 1
...czyli pierwsze, niewinne igraszki z nową zabawką: pulsometrem – a gift from my sister and friends (w ramach rewanżu za tę niespodziankę niniejszym obiecuję wszystkim, którzy przyłożyli do niej rękę – czyli bikestatowym freakom, jak Evesiss, Lemur, Lobotomik, czy elStamper, a także Józiowi, którego na bikestats nie ma, ale w żyłach którego zamiast krwi ewidentnie płynie gęsty, zielony FinishLine, jak też Arenasowi, który swej miłości do roweru nadaje bardziej subtelne i wyrafinowane formy wyrazu – jakiś „special tribute” na łamach tego bloga).Zanim jednak mogłem zaznać rozkoszy treningu z dokładnym monitoringiem mnóstwa nowych parametrów, nie ustrzegłem się odrobinki hamletyzowania. Wczorajsza, wieczorna, wredna, zimowa czkawka, która zarzygała pół świata (a przede wszystkim drogi) jakąś ohydną, papkowatą breją, zmusiła mnie do nerwowego biegania przez cały ranek od okna do okna, z nieschodzącym z ust pytaniem: jechać – nie jechać? Obsesyjnie lustrowałem serwisy z prognozą pogody, obserwowałem stan zawilgocenia nawierzchni, kontrolowałem wskazania termometru za oknem, nerwowo śledziłem kołysanie się drzew... i wciąż zachodziłem w głowę: rower czy trenażer? Dramat egzystencjalny po prostu. Ciągle nie mogłem się zdecydować, czy zdać się na łaski i niełaski przedwiosennej aury, w zamian za pozbawioną jakichkolwiek gwarancji obietnicę udanej przejażdżki, czy raczej wybrać kojące (w każdym razie mnie, bo na pewno nie moich sąsiadów) buczenie trenażera w przyjaznym zaciszu dobrze znanych czterech ścian. Rzucić się w wir dzikiego, namiętnego seksu, zawsze obarczonego jednak ryzykiem o wielu możliwych i nieodmiennie przerażających obliczach? Czy może zaufać leniwie obietnicom masturbacji? W końcu masturbacja ma przecież swoje zalety. Ostatecznie chyba
Z drugiej strony nic nie daje takiej satysfakcji, jak perwersyjne brewerie, które po znojnej wspinaczce, interwałowych przepychankach, doprowadzają cię na... ten.... no.... szczyt.
Mniej więcej tego rodzaju dywagacje zadręczały moją niezdecydowaną duszę (moją co??), kiedy skonstatowałem wreszcie, że temperatura uparcie pozostaje kilka stopni powyżej zera. Fakt ten o tyle mnie ucieszył, o ile wyraźnie fatalnie znosiła go paskudna, rozwodniona kaszka, jaką w nocy sypnęło z nieba. Co więcej, ulice za oknem poczęły powoli acz konsekwetnie przesychać. Sprawy przybrały więc zdecydowanie pozytywny obrót i zapadła jedyna słuszna w tej sytuacji decyzja: rower, nie trenażer! Będzie zatem seks, a nie masturbacja! Będzie zwierzęce sapanie, będzie pot i ślina toczona z ust!! Zaciskane kurczowo dłonie, napinane i rozluźniane mięśnie!!! Będzie bunga bunga i riki tiki... rrrrrrrrrrrrrrrriiiiti tiki!!! (W mordę... chyba mógłbym pisać teksty disco polo).
Przez moment tylko wahałem się jeszcze, czy nie odkurzyć zimowego Wheel-usia. Ale szybko doszedłem do wniosku, że soli na drogach przecież już nie ma i ta odrobina wilgoci Expert-ce nie zaszkodzi. Uzbroiłem ją więc szybko w nowy sprzęt (razem z lampką kiera będzie teraz wyglądała jak spluwa bohatera jakiegoś filmu wojennego klasy B: granatnik, celownik optyczny, dalmierz laserowy, szwajcarski scyzoryk... budzik... toster...). Troszkę się zawiesiłem, założywszy opaskę na tors... hm... dziwnie jakoś, kiedy coś uciska zaraz pod sutkami. Ale skoro dziewczyny biegają cały czas w stanikach – pomyślałem – może to dobra okazja, żeby odkryć kobiecy pierwiastek mojej natury? Uzupełniłem więc szybko przyodziewek i momentalnie siedziałem na siodle, wpięty w pedały.
Postanowiłem zrobić test tętna na progu mleczanowym metodą Friela. Jasne, nie jest specjalnie precyzyjny, ale – by tak rzec – łatwo dostępny i prosty do przeprowadzenia. Zacząłem więc spokojnie, by nie forsując się dojechać w upatrzone miejsce testu: pętęlkę (ok. 3,7 km) jakieś trzy lata temu wylanego asfaltu wokół nowopowstałego zakładu przemysłowego (prawie zupełnie płasko, żadnych świateł, jedynie trzy ronda, których – wybrawszy odpowiedni kierunek – nie objeżdża się, lecz ścina jak zwykłe zakręty. Poza tym w weekendy dosłownie żadnego ruchu).
Dojeżdżając bardziej byłem zaaferowany całą ferią wskazań pulsometru, aniżeli tym, co dzieje się wokół mnie. W trakcie testu też niespecjalnie byłem w stanie cokolwiek rejestrować, choć spoglądania na wskazania aparatury pomiarowej raczej unikałem, co by nie dołować się dobrze znanym faktem, że im ciężej pracujesz, tym czas biegnie wolniej. Po jego zakończeniu okazało się, że przez 30 min. przejechałem 15.7 km, ze średnią 31.4 km/h. Według wskazań pulsometru wychodzi na to, że moje szacunkowe tętno na progu mleczanowym wynosi około 175 bpm (wartości w opisie wycieczki dotyczą całego dzisiejszego dystansu, a nie testu), a tętno maksymalne dobija do 189 bpm.
Po zakończeniu tej zabawy wróciłem do domu okrężną drogą i rekreacyjnym tempem. Wreszcie do oczu mógł się dobić obraz okolic pokrytych lekką mgłą, spokojnych, jakby pogodzonych z losem. Bezlistne drzewa, wyludnione wioski wyglądały, jakby żałosny, nocny atak zimy wzięły na przeczekanie. Sunąłem nieśpiesznie, niepokojony co jakiś czas sygnałem przekroczenia granicy stref z dopominającego się mojej uwagi pulsometru. Niewysokie pagórki rozniecały żar żywych płomieni, jakimi moje uda płonęły podczas testu, a ja zastanawiałem się dlaczego tak trafna wydaje mi się diagnoza Littella, że Polska nigdy nie będzie pięknym krajem, choć przepełniona jest niepozbawioną pewnego uroku melancholią.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!