Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
42.31 km
2.00 km teren
01:49 h
23.29 km/h:
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Running with the dogs today
Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0
Ponieważ wczoraj wyeksploatowałem się nieco testem, a Kocuriada podmęczyła swoje boskie ciało dziarskim podrzucaniem ciężarów, weekendowe zwieńczenie tygodnia zapowiadało się rekreacyjnie. Tym bardziej, że nie mieliśmy wystarczająco czasu, by porywać się na jakiś większy dystans. Wybraliśmy dobrze sobie znaną i – przynajmniej w części – kilka razy pokonaną już w tym roku trasę, ciesząc się optymistycznym wydźwiękiem większości prognoz (prognóz?) pogody. Niestety, po raz kolejny okazało się, że wbrew swej nazwie meteorologia ma więcej wspólnego z wróżbiarstwem, aniżeli z nauką. Osobie, która na portalu pogodynki zamieściła informację o sile wiatru rzędu 3 m/s, gratulujemy dowcipu. Wystarczył kilometr, by zorientować się, że wiatr jest około dwóch razy mocniejszy.Poza tym drobnym rozczarowaniem można było jednak cieszyć się spokojną jazdą. Ruch był niewielki. Niebo spowiły sine, jakby napuchnięte chmury, przez które co jakiś czas malowniczo przebijała się szpilka słonecznego promienia, wydobywając z pulchnych mas nowe odcienie i kształty. Zabroniłem sobie najczęściej używanych przełożeń, wybierając te bardziej miękkie i pracując na całym dystansie (no... z jednym małym wyjątkiem) nad kadencją. Po drodze spotykamy w sumie bodaj czterech bike’erów (a właściwie trzech plus jedną bike’erkę), którzy reagują na nasze pozdrowienia, co przecież nie zawsze jest regułą.
Spokojnym tempem docieramy do dróg o coraz niższym priorytecie odśnieżania i doświadczamy zniszczeń, jakie pozostawiła po sobie cierpliwa furia zimy. Jasne, temat jest wyświechtany. W końcu, cóż nam wychodzi lepiej niż narzekanie, a wśród utyskiwań któreż powtarzają się częściej aniżeli te, dotyczące stanu dróg. Niemniej jednak uderza mnie, że odcinki, które jeszcze w styczniu od biedy mogły uchodzić za asfalt, dziś przeistoczyły się w podręcznikowe przykłady dróg gruntowych i to co najwyżej średnio utwardzonych. Zupełnie jakby cofały się w cywilizacyjnym, drogowym rozwoju. Podobnie zresztą jak nasi specjaliści od drogownictwa, którzy dla usuwania dużych pęknięć i wyrw wynaleźli sobie genialną i jakże nowatorską technologię, polegającą na usypywaniu uroczego kopczyka z jakiegoś gruzu, ziemi, gliny oraz innego badziewa maści wszelakiej oprócz... asfaltu. Spotykam je na okolicznych trasach coraz częściej. Rowerem przemyka się po nich w sumie dość sprawnie, ale samochodom zaczynam nieomal współczuć.
Jadąc z wiatrem w plecy wjeżdżamy kilka kilometrów dalej na odcinek, który przypomina jako żywo ścieżkę rowerową lub chodnik ze źle położonej kostki brukowej. Asfalt skruszał tu zupełnie, przyjmując postać małych kawałków o nieregularnych kształtach – archipelag gęsto ułożonych wysepek, rozdzielonych poplątaną siecią pęknięć. Poszczególne fragmenty tej chaotycznej, jednobarwnej mozaiki niezwiązane są przy tym z podłożem i przetaczający się po nich rower wydobywa z nich serię głuchych tąpnięć.
Wszystko to dociera do mnie jakby w zwolnionym tempie a zarazem ze zdwojoną intensywnością. Podnoszę oczy spod kół i przy właśnie mijanej posesji widzę pierwsze w tym roku kwiaty (białe jakieś... nie znam się). Kocuriada sunie za mną, o czym wiem dzięki spontanicznie wypracowanej metodzie komunikacji: po prostu słyszę, jak z właściwym sobie wdziękiem pociąga nosem (co tylko – a jest to jedyny taki znany mi przypadek – przydaje jej sex appealu), a że robi to, co najmniej równie rytmicznie i z tą samą konsekwentą powtarzalnością, z jaką pedałuje, nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że utrzymuje koło.
Skręcamy na Buczek, gdzie z drogi rozciąga się całkiem przyjemny widok na okoliczne wzniesienia. Ciężki granat chmur fajnie kontrastuje z niepokrytą jeszcze ciepłym mchem zieleni rdzą odkrytej ziemi. Zatrzymuję się i wyjmuję aparat, żeby zabrać ten obrazek ze sobą, pozwalając odjechać Kocuriadzie, która najwyraźniej nie ma dziś ochoty na niepotrzebne postoje.
Expert-ka under the blue sky© Dawko
Ufo pod Łodzią... agenci Scully i Mulder są już podobno w drodze...© Dawko
Chwilę później ruszam za nią. Podkręcam tempo do raczej mało regeneracyjnego. Zjeżdżam do zawsze urokliwych Jaroszek i zaczynam się wspinać do Moskwy. Niby nie jedzie się źle, ale jednak czuję w nogach wczorajsze harce. Kocuriada jest już pewnie daleko, więc robię sobie małą tempówkę, żeby dojść ją jak najszybciej. Ścinam zakręt i wychodzę na długą, płaską prostą. Rozkręcam się do 39-40 km/h i przecinam wieś wypatrując Kocuriadowych turkusów gdzieś na styku szosy i horyzontu. Nagle słyszę tuż obok jakieś wredne charczenie. Zerkam w dół i po lewej stronie widzę pędzącego obok mnie kundla, szczerzącego wściekle kły. Rzut oka na licznik – 39 km/h. Zawzięte bydlę – myślę sobie i rozkręcam się do 45 km/h. Dopiero wtedy pies zostaje w tyle i odpuszcza.
Tymczasem ja wypadam z asfaltu na około stumetrowy odcinek pokryty czarnym, rozmokłym szutrem. Typowa sytuacja z pogranicza gmin: asfalt się kończy, by po kilkudziesięciu czy kilkuset metrach zacząć się znów, bo żadna z gmin nie uznaje tego fragmentu terenu za swój. Ziemia niczyja. Zjeżdżam z szutru cały uflagany i widzę Kocuriadę. Ruszamy razem dalej. Chmury coraz częściej pozwalają słońcu liznąć ziemię. Droga wije się łagodnymi łukami. Tuż przy niej, na długości jakichś stu metrów, soczystą zielenią połyskują w słońcu dziesiątki (jeśli nie setki)... butelek po Heinekenie. Na tle rdzawo-brunatnych, zeszłorocznych traw wyglądają jak beztrosko i dziko rosnące, wielkie kwiaty o osobliwym kształcie – niemal ładnie. Zostawiamy je za sobą, zanim to estetyczne wrażenie zdławi do reszty świadomość, że to żadne kwiaty, tylko zwykłe śmieci, porzucone przez jakiegoś buraka. Kierujemy się w stronę domu i niespecjalnie walcząc z coraz silniejszym wiatrem docieramy do celu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!