Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
101.02 km
2.00 km teren
04:20 h
23.31 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:WHEEL-uś
Your lows will have their complement of highs
Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 4
Wstałem dziś rano i drżącą ręką odsłoniłem okno. Wiadomo, zima ma wydaćPonieważ wczorajsze górki pozostawiły po sobie mleczanowe wspomnienie w mych udach, postanowiłem, że dziś będzie spokojnie, wytrzymałościowo, troszkę turystycznie. Tym bardziej, że wobec przymusowego rozbratu z Expert-ką, musiałem odkurzyć bądź co bądź statecznego już Wheel-usia. Wykombinowałem, że zacznę pod wiatr, zupełnie z nim jednak nie walcząc. Ruszyłem więc w stronę Ozorkowa przez Zgierz i Grotniki. Konsekwentnie realizowałem „założenia taktyczne” i w pewnym momencie skonstatowałem zdziwiony, że przebijanie się przez pędzące w przeciwnym kierunku masy powietrza wcale nie musi być jakoś szczególnie męczące. Co prawda, dzieje się to kosztem prędkości. Ale jeśli tylko okiełznać swoje ambicje odnośnie tego parametru, można sobie trochę mrówczo a trochę żółwio z wiatru kpić.
Tak czy owak (yes wether ov’yes, jak mawiają Anglosasi), jechało się zaskakująco łatwo, lekko i przyjemnie. Łagiewnik prawie nie zauważyłem. Przez Zgierz przemknąłem, patrząc z pewnym żalem na drewniane, chyba tkackie chatki, z których większość naznaczona już jest piętnem skazanych: uginają się pod ciężarem tablic z napisami „Do wyburzenia” albo „Grozi zawaleniem”. Zgierz to w ogóle jest miejscowość w pewnym sensie „modelowa”. W typowy dla mniejszych miast sposób mieszają się tu relikty starego porządku i wątpliwej jakości symbole konsumpcjonistycznego raju. Spore, wyraźnie niedoinwestowane kwartały poprzetykane są nijakimi cielskami marketów i nowoczesnych stacji benzynowych. Budynki niegdysiejszych fabryk rozpaczliwie próbują się odnaleźć w swych nowych funkcjach. Godzą się na nachalny makijaż hurtowni, fitness clubów, salonów piękności, nim ostatecznie popadną w ruinę. Oczywiście w największych miastach rzeczy mają się podobnie. Tam jednak powstają także swego rodzaju enklawy, świątynie transformacji, brave new worlds, które swoją krzykliwą fasadą przynajmniej na chwilę maskują wszechobecny syf. Poza tym Zgierz jest „modelowy” także pod innym względem. Jeśli ktoś chce się przekonać, co oznacza bliskość Warszawy dla Łodzi, może się przejechać do Zgierza, by zrozumieć, co dla tego ostatniego oznacza sąsiedztwo miasta włókniarzy. Przy uwzględnieniu oczywistych proporcji mechanizmy ogólnego drenażu pozostają chyba podobne.
Wydostaję się ze Zgierza i odbijam na Grotniki. Wiatr przeszkadza troszkę mocniej, na co cichymi jękami zaczyna się skarżyć prawy pedał. Staruszek, po ponad dziesięciu latach eksploatacji popiskuje już, że ma dość, że to była jego ostatnia zima. Na przejeździe kolejowym w Jedliczach w króciutki dialog wchodzi z nim szarpana ręką wiatru struna trakcji kolejowej. Chwilę później wbijam się w las i bez najmniejszej ingerencji z mojej strony tempo rośnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez moment walczę z sobą, by nie wykorzystać tej sytuacji jako okazji do jakiejś tempówki. W końcu ma być rekreacyjnie. W panice sięgam więc do kieszeni i wyciągam aparat. Kręce korbami swobodnie i ulegając syndromowi japońskiego turysty zaczynam strzelać co popadnie. Niestety, po wyjeździe z Grotnik (Grotników?) atmosferę sielanki najpierw nadwątlają stosy śmieci po obu stronach jezdni. Zaraz potem kończy się las a z nim znika sielanka: wpadam na wiadukt nad A2, na którym wymieniam pozdrowienia z jadącym z naprzeciwka bikerem, i do samego Ozorkowa znoszę szaleństwa wiatru, ćwicząc się w stoicyzmie.
Za Ozorkowem wreszcie mogę odzyskać od wiatru to, co mi do tej pory zabrał. Wyjeżdżam drogą na Stryków, która stanowi teraz przedziwną przeplatankę wyremontowanych i niemal zupełnie zniszczonych odcinków asfaltu. Prędkość znów bez specjalnych starań z mojej strony błyskawicznie rośnie. Jest ciepło i tak cudownie jasno. Niestety, mój żołądek nie potrafi się tym cieszyć, bo najwyraźniej właśnie zaczął się „wgryzać” we własne ścianki. Przypominam sobie natychmiast o zabranych z domu bananach i zatrzymuję się, widząc miejsce, w którym być może uda się zrobić kilka zdjeć. Zjadam jedną, żółtą, węglowodanową torpedę, zachowując drugą na później i zaczynam króciutką zabawę z aparatem.
Świat zza szprych, czyli oczami bike'era© Dawko
Nie wszyscy zdążyli się załapać na ofensywę na Berlin© Dawko
Dyskretny urok... kruszejących tynków© Dawko
Kadruję właśnie kolejne zdjęcie, gdy na szosie zatrzymuje się biały, stary volkswagen. Zerkam z nad aparatu i nie wierzę w to, co widzę. Na szosie żadnego ruchu, a w samochodzie siedzi jakiś chłop, zapewne z jednej z okolicznych wiosek, i czeka cierpliwie aż skończę, nie chcąc wjechać mi w kadr akurat w momencie, gdy nacisnę migawkę. Pstrykam szybko i dziękuję facetowi. Ten przygląda mi się badawczo i odwzajemnia gest, poczym odjeżdża. Ja też ruszam dalej.
Droga fajnie się wije i wspina na niewysokie wzniesienia, których dzięki sile wiatru właściwie nie zauważam. Przejeżdżam przez mijankę, przy której pracuje ekipa remontująca drogę, i wjeżdżam do Modlnej. Wieś jak wieś: kilka nieciekawych zabudowań, peerelowski pawilon sklepu, pod którym stoi ładny, biały, szosowy Author... i nagle w tym nieciekawym pejzażu prosty drewniany kościółek (po powrocie sprawdziłem, że z XVII wieku). Cały pochylony, jakby ze zmęczenia. A może to przygnębienie? Przylega do niego niczym narośl jakaś murowana, zdaje się, że barokowa kaplica i przekrzywiony kościółek wygląda jakby chciał się od niej odsunąć. Przed nim kilka rzędów podłużnych, przykrytych czarną folią przedmiotów. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak trumny, albo ciała tragicznie zmarłych, może poległych, ale to tylko zainstalowane na powietrzu ławki, zabezpieczone na zimę.
Zostawiam ten obrazek za sobą i skręcam na Gieczno. Wiatr smaga mnie teraz z boku, ale niespecjalnie przeszkadza. Dobijam do kolejnej wsi, wokół której widziane z daleka szeregi ciasno ustawionych tuneli foliowych z powodzeniem udają małe jeziora. Po kawałku pola sunie traktor i wokół roznosi się ostra woń nawozu oraz krzyk chmary krążących nad ciągnikiem ptaków. Wrzeszczą tak, że wystarczyłoby zamknąć oczy, by uwierzyć, że jest się nie w centralnej Polsce, tylko gdzieś nad morzem. No może gdyby nie ten zapach. Droga skręca i znów wieje w plecy. Błyskawicznie dojeżdżam do Gieczna i sunę dalej do Kwilna. Kwilno wygląda na bardzo biedną, ale przez to nie pozbawioną uroku wieś. Wjeżdżając do niej od strony Gieczna widzi się co chwila jakieś wciąż jeszcze zamieszkałe drewniane chatynki, których spodziewać by się można raczej w skansenie. Gdzieniegdzie tylko straszy betonowy koszmarek jakiegoś bogatszego gospodarza. Niestety, później te proporcje się zmieniają. Pojawiają się jakieś zrujnowane (post-pegeerowskie?) zabudowania, zdewastowana zlewnia mleka, na poboczu walają się śmieci.
Uciekam z Kwilna korzystając z przychylności wiatru. Mimo że w międzyczasie pożarłem już drugiego banana, w brzuchu szaleje pustka większa niż w głowie dresa. Co prawda, noga wciąż podaje, ale wiem, że jeśli zignoruję żądania żołądka, prąd może się skończyć w każdej chwili. A najpewniej stanie się to wtedy, kiedy będę najbardziej sił potrzebował: na jakimś podjeździe albo na odcinku przy przeszkadzającym wietrze. Na szczęście docieram do krzyżówki w Gozdowie, na której widzę sklep. Wpadam do środka ledwie się powstrzymując, by nie ryknąć niczym drapieżnik szukający ofiary. Wystarczy mi sekunda na zlustrowanie asortymentu i dostrzeżenie rogala wręcz monstrualnych rozmiarów. Rogal obleśnie ocieka lukrem, a do tego ma w sobie coś, co pozwala mi sądzić, że jest nadziewany jakimś serem czy innym budyniem. Bez zbędnych ceregieli żądam wydania rogala. Oczywiście nie odmawiam uiszczenia należności. Nim wyjdę, dostrzegam jeszcze równiutkie rzędy flaszek z Powerade’em i wiem, że jestem uratowany. Wychodzę przed sklep i stojąc w słońcu chciwie pochłaniam rogala (faktycznie, nadziany budyniem), popijając Powerade’em. Zerkam leniwie w prawo, zerkam w lewo i widzę drogowskaz na Wrzask... hm... ciekawe jak się nazywa mieszkaniec wsi Wrzask – zaczynam się zastanawiać... może Krzykacz? Podjeżdża gimbus, z którego wysypuje się kilkoro dzieciaków. Rzucają „dzień dobry”, przypatrując mi się ciekawsko, a nawet wścibsko, poczym rozchodzą się w trzy strony świata wyznaczone przez drogi tworzące krzyżówkę. Odprowadzam je współczującym spojrzeniem, bo wyobraziłem sobie jak to musi wyglądać zimą. Kończę rogala i Powerade’a. Jeszcze tylko pełen skruchy telefon do Kocuriady, że jestem przed Strykowem, więc prawdopodobnie nie zdążę z obiadem przed jej powrotem i mogę ruszać w drogę.
Pierwsze kilometry są straszne. Wiatr wieje z boku, a co gorsza, nawiał jakieś ciemne chmurska, odcinając świat od słońca, w rezultacie czego nie mogę się zagrzać. Dygotając przejeżdżam Koźle, gdzie jakiś megaloman wpadł na pomysł przerobienia zagrody na pieprzony pałac (Cygan jakiś?). Dopiero po kolejnych 5-7 kilometrach, ponownym wyjściu słońca i ustawieniu się znów plecami do wiatru udaje mi się uwolnić od uczucia zimna.
Wjeżdżam do Strykowa. Rzut oka na licznik i już wiem, że wracając tak, jak planowałem (czyli przez Sierżnię, Skoszewy, Byszewy), skończę na jakichś 95 kilometrach... hm... głupio trochę, żeby piątki brakło do stówki – myślę sobie. Szybki przegląd dostępnych opcji i decyduję się wracać krajową 14. Co prawda, w huku blachosmrodów i w towarzystwie całych stad ciężarówek, ale prawie na całym odcinku jest pas awaryjny... no i setka powinna pęknąć. Wyjeżdżam ze Strykowa i znów dostaję zimnym powietrzem w bok. Niestety, teraz już nie tylko chłodzi, ale i ewidentnie przeszkadza. Po drodze co chwila jakaś hopka, którą wiatr i kilometry w nogach nobilitują niezasłużenie do rangi jakiejś Mont Ventoux. Wykończony docieram do granic lasu łagiewnickiego. Uciekam w Rogach od hałasu tirów, który w międzyczasie zaczął mi przeszkadzać niemal tak samo, jak wiatr i ołów w nogach. Doczołguję się do Wycieczkowej i w końcu znów mogę się wypiąć na wiatr. Stopniowo odzyskuję siły i dotaczam się do domu, ostrząc sobie zęby na wypasiony obiadek... gdybym jeszcze tylko nie musiał czekać, aż go przygotuję.
Kategoria 3. Paradisus <100...>
Komentarze
evesiss | 09:43 piątek, 25 marca 2011 | linkuj
Nieeeeee, elStamper nie może kupić białego volkswagena, w ogóle niech lepiej nie kupuje białego auta, natomiast jakieś pole na zadupiu jest kuszące, z jakąś ruderą po środku.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!