Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
103.70 km 3.00 km teren
03:59 h 26.03 km/h:
Maks. pr.:50.23 km/h
Temperatura:
HR max:171 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Don’t follow the signs, they're all misguiding

Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 01.04.2011 | Komentarze 3

Wróżki od pogody nie pozostawiały większych złudzeń co do aury pierwszego dnia kwietnia. Całkiem na serio, czyli wbrew prima aprilisowej tradycji, przepowiedziały deszcz i wiatr w porywach do 70 km/h. Słowem, średnio rowerowa pogoda. Jaskrawo słoneczny i ciepły ostatni dzień marca domagał się zatem, by wykorzystać go do cna. Zresztą, szczerze mówiąc, zaplanowałem go wykorzystać w ten sposób zanim jeszcze dotarły do mnie pogodowe prognozy na następne dni. Po wczorajszym wymęczeniu mięśni na górkach i przejażdżce z Kocuriadą, zamierzałem nawinąć nieco większy kilometraż w tlenie, w tempie nie tyle może rekreacyjnym, ile – powiedziałbym – podróżnym (czyt. wyprawowym).

Przy śniadaniu pozwalam, by na krótko przygniótł mnie dylemat czym jechać. Rozstrzygam go razem z ostatnią łyżką owsianki i wybieram zaniedbywaną przez ostatnie kilka dni Expert-kę. Ruszam na północ, w kierunku Dmosina, do którego dojeżdżam przez Wolę Cyrusową i Lubowidzę. Pogoda wręcz rozpieszcza. Nie jest ani za ciepło, ani zimno. Winszuję sobie, że założyłem spodenki ¾, epatując świat niewątpliwie powalającą urodą mych jakże męskich łydek.

Mijam Lubowidzę i wjechawszy na niewielkie wyniesienie, przecinam budowę autostrady. Jej wytyczonym już szlakiem pędzą konwoje pomarańczowych i żółtych wywrotek, wzbijając za sobą tumany kurzu. Docieram do Dmosina i widzę, że roboty rzeczywiście nabrały tempa. Droga jest zamknięta i wytyczono objazd. Zresztą termin „objazd” jest tutaj wyjątkowo nieprecyzyjny, bo jest to raczej przejazd przez teren budowy. Próbuję z niego skorzystać, ale z naprzeciwka nadjeżdża traktor ciągnący jakiś beczkowóz, a za nim tir. Nie chcę wypinać się z pedałów, więc korzystając z faktu, że oba pojazdy ślimaczą się na betonowych płytach, postanawiam wstrzelić się między nie. Jedno mocniejsze depnięcie i wskakuję za ciągnik. W tym samym momencie orientuje się jednak, że z ciągniętego przezeń beczkowozu leją się strumienie wody. Najwyraźniej drogi na budowie są polewane, aby zminimalizować wzbijanie się kurzu i nanoszenie przez wyjeżdżajace stąd wywrotki syfu na normalne drogi. W ostatniej chwili odbijam gwałtownie by nie wjechać wprost pod ten prysznic, ale i tak trochę kropel mnie sięga. Sunący za ciągnikiem facet w ciężarówce patrzy na mnie z rozbawieniem i chyba z sympatią, kiedy tuż przed nim przeciskam się na drugą stronę drogi i ruszam w przeciwnym kierunku.

Przed sobą widzę wielki kafar, wbijający olbrzymie pale w najwyraźniej nie dość stabilny w tym miejscu grunt. Wokół niemrawo kręcą się robotnicy, wykonujący sekwencje tych samych, powtarzalnych czynności... jak w transie. Przy rytmicznym, monotonnym akompaniamencie pracującego kafara wygląda to na jakąś współczesną wersję plemiennych, rytualnych tańców. Gdyby była noc, a wokół płonęły wielkie ogniska, możnaby zupełnie ulec temu wrażeniu.

Wyjeżdżam z budowy, o czym najpierw informuje mnie koniec drogi z płyt, która doprowadza mnie do starej asfaltowej szosy, a co potem potwierdza jeszcze tabliczka z napisem „Koniec objazdu”. Niestety, jakieś 50 m dalej znów widzę tabliczkę z napisem „Objazd” i strzałką sugerującą, że powinienem skręcić w lewo. Problem w tym, że tuż za tabliczką jakiś geniusz ustawił znak... zakazujący skrętu w lewo. Nie przestając kręcić, analizuję przez moment sytuację. Postanawiam zignorować informacje o objeździe i pojechać prosto – jak się okaże, całkiem słusznie, bo jeśli nawet na drodze prowadzono w tym miejscu roboty uzasadniające konieczność objazdu, to już dawno je zakończono.

Wspinam się na niewielkie wyniesienie. Droga skręca i ustawia mnie bokiem do wiatru, który jednak nieszczególnie przeszkadza. Jadę grzbietem niewysokiego garbu, podziwiając widoki po jego obu stronach. Pola jak okiem sięgnąć. Gdzieniegdzie tylko majaczy jakiś domek, czy słup z linią przesyłową. Jedynie granica horyzontu pogrubiona jest rzęsą równiutko rosnących drzew. Prawie jak step.

Koncentruje się bardziej na tych widokach, niż na kręceniu, kiedy w pewnym momencie zrównuje się ze mną jakiś niemiłosiernie usyfiony pick-up. Zza szyby szczerzy się skośnooki gość, machając przyjacielsko. Przypominają mi się reklamy z dwoma eskimosami „surfującymi po sieci” i parskam śmiechem. Odpowiadam na pozdrowienie. Pick-up przyspiesza i po chwili znika mi z oczu. Najwyraźniej przedstawiciele „chińskiego kontyngentu” najętego do budowy autostrady.

Wjeżdżam do wsi. Nie do jednej, ale do kilku, które ze sobą graniczą, tak że o zmianie miejscowości informują jedynie tablice z ich nazwami, a nie koniec lub początek zabudowań. Wsie mają typowe dla tych terenów „założenie urbanistyczne”: po jednej stronie szosy zabudowania mieszkalne i gospodarcze, po drugiej pola. Z tego schematu wyłamuje się tylko stara, posępna stodoła, która wyglada nie jakby ją ktoś pobudował, ale raczej jakby ją porzucił pośród pól. Rzucam okiem na drugą stronę szosy i niemal naprzeciwko stodoły widzę stary, zrujnowany, ziemiański dworek, do którego prowadzi zachwaszczona aleja. Słońce wysoko, powietrze wręcz naelektryzowane tą optymistyczną, wiosenną jaskrawością, a mimo to dworek i stodoła mają w sobie coś posępnego i złowrogiego. Przystaję więc, żeby spróbować złapać tę atmosferę, ten kontrast.

Evil barn... Do you know where are your kids playing? © Dawko


Hounted house... czyli upiory ziemiaństwa © Dawko


Ruszam dalej na Bobrową i Chlebów. Fajna szosa, która swoją szerokością przypomina niemieckie ścieżki rowerowe raczej aniżeli drogi dla aut, wbija się najpierw w las, po czym lekkimi łukami wyprowadza na otwartą przestrzeń.

Expert-ka gotowa do strzału © Dawko


Wyjazd z lasu jest jak zapalenie światła w ciemnym pokoju. Różnokolorowe paski pól wiją się leniwie i lekko fałdują, a perspektywę z każdej strony domykają drzewa. Krótki i w miarę intensywny podjazd i wjeżdżam do Chlebowa. Chlebów odtwarza, ale i wzbogaca schemat wcześniejszych wsi: zabudowania po jednej stronie drogi, po drugiej jednak nie tylko pola, ale i sady. A pośród drzew owocowych garby małych ziemianek (nie mieszkanek ziemi, ale wkopanych w ziemię piwnic). Front każdej ziemianki to murowana ściana z maleńkim drzwiczkami. Przypominają nory Hobbitów.

Za Chlebowem wszystko jest święte. Najpierw święte jest po prostu Święte, potem są Święte-Laski (bez sensu... wiadomo przecież, że największy pożytek z lasek jest wtedy właśnie, kiedy nie są święte), a w końcu Święte-Nowaki (...hm... znałem paru Nowaków, ale – z całym szacunkiem – żaden na świętego mi nie wyglądał...). Przez całą tę terra sancta przejeżdża się, sunąc fajniutkim zjazdem (choć asfalt najlepsze czasy ma już za sobą), by tuż przed Makowem wdrapać się na dwa względnie krótkie, ale za to dość sztywne garby. W międzyczasie nieśmiało zaczął o sobie przypominać żołądek, więc w Makowie zatrzymuję się pod sklepem. Wrzucam w siebie węglowodany zarówno w postaci stałej, jak i ciekłej i po króciutkim odpoczynku ruszam na Godzianów, a dalej przez Kawęczyn i Drzewce docieram do Lipiec Reymontowskich. Po zmianie kierunku wiatr zaczyna jednak troszkę przeszkadzać. Mimo to jedzie się znośnie, bo lekko pofałdowany teren na podjazdach osłania nieco od podmuchów, a na zjazdach grawitacja czyni walkę z nimi troszkę łatwiejszą. Mijane miejscowości, jak większość polskich wsi, nie są szczególnie urokliwe, ale droga wijąca się między niewysokimi wzniesieniami ze wszystkich sił stara mi się to wynagrodzić. Nie bez powodzenia. Co chwila wspinam się na jakiś pagórek, z grzbietu którego rozciaga się całkiem przyjemny widoczek. Co i rusz zakręt. Zjazd i podjazd. Gdyby rzucić między te wzniesienia kilka jezior, wyszłaby z tego taka softowa wersja Mazur dla ubogich.

Między Drzewcami a Lipcami wdrapuję się na długi, choć nieszczególnie stromy podjazd. Kiedy dojeżdżam do wypłaszczonego szczytu i podnoszę oczy, na skraju jezdni widzę stado saren przymierzające się do przejścia na drugą stronę. Spostrzegają mnie i dwie z nich przeskakują przez szosę, a pozostałe pierzchają w przeciwnym kierunku. Wyciągam aparat, ale nie ma czasu na koretkę ustawień, a poza tym zbyt długo zastanawiam się, którą część rozdzielonego stada fotografować i szansa na zdjęcie przepadła.

W Lipcach nie ma nic ciekawego. Jeśli ktoś szuka reymontowskich i quasi-skansenowych klimatów, znajdzie je prędzej w Siciskach (zwłaszcza na zachodnim skraju wsi), które mija się, dojeżdżając do Lipiec od zachodu. Ja natomiast, nie tracąc czasu, skręcam na południe w kierunku Słupi. Słońce niknie za szarymi chmurami, co na szczęście nie odbija się na temperaturze. Niestety, wiatr znów dokucza mocniej, ale właściwie cały odcinek do Słupi mam z górki (poza dwiema niewysokimi hopkami), więc nie ma tragedii. Niemniej jestem już po 70 km i zaczynam odczuwać zmęczenie. Widoki już tak nie cieszą, podjazdy i walka z wiatrem kosztują więcej.

Do Krosnowej wpadam akurat wtedy, kiedy dzieciaki wychodzą ze szkoły. Wsiadają na swoje mark(et)owe, zdezelowane rowery i próbują się ze mną ścigać. Przez kilkadziesiąt metrów jadę więc w małym peletonie, przy akompaniamencie niemiłosiernie skrzypiących łańcuchów, strzelających korb, bezlitośnie katowanych przez ambitnych gówniarzy, którzy rozpaczliwie walczą, żeby utrzymać moje tempo. Odpadają jeden po drugim, jak liście jesienią i znów jadę sam.

Zatrzymuję się w Kołacinie, żeby zjeść banana. Kołacin to właściwie jedno skrzyżowanie, stacja benzynowa, stary, drewniany i wciąż pracujący młym (jeden z dwóch w tej miejscowości... zdjęcie drugiego, popadającego niestety w ruinę, już na blog wrzuciłem) i budynek straży pożarnej, na którym widnieje data 1859. Gdyby zadbać o dwa najstarsze obiekty (młyn i budynek straży) oraz ich otoczenie (zieleń, nawierzchnia chodników, jakieś ławki, śmietniki) wieś mogłaby mieć sporo uroku, tym bardziej, że położona jest tuż nad rozlewiskiem Mrogi. Niestety, młyn obudowano z jednej strony arkuszami blachy falistej i dwoma koszmarnymi silosami, a do budynku straży, który prosi się o remont, przyklejono ohydny, sześcienny koszmarek z oddziałem jakiegoś banku. Efekt jest typowy dla naszego kraju: zasyfione, brzydkie miejsce bez uroku i charakteru. Przez skrzyżowanie monotonnie suną ciężarówki, a pod spożywczakiem faceci z okolicy wykorzystują jedyny znany sobie sposób, by znieczulić... bóle egzystencjalne... a może po prostu zwalczyć nudę życia na prowincji?

Wyruszam z Kołacina w stronę Grzmiącej, do której docieram przez Bielanki. Wczołguję się na spore wyniesienie i jadąc jego odkrytym, nieosłoniętym grzbietem, mocno odczuwam siłę wiatru. Górek nie biorę już z takim animuszem jak na początku dystansu, a i zmysł obserwacji mi się przytępia. Przez Jaroszki i Moskwę docieram do krajówki między Łodzią a Rawą Mazowiecką i skręcam w stronę tej pierwszej. I jak zwykle gdy wpakuję się na taką drogę z naprzeciwka zaczyna się jakiś pieprzony festiwal ciężarówek. W moim kierunku nie jedzie żadna. Za to w przeciwnym tylko ciężarówki. Jakby wszyscy się z osobówek przesiedli. Całe konwoje ciężarówek, całe rodziny ciężarówek (tatuś tir, mamusia cysterna, i pieprzone bachory dostawczaki) budują przede mną jebany, chiński, wielki mur powietrza. Na szczęście muszę się przez niego przebijać tylko przez jakieś 7 km. Potem już jedynie króciutka rozjazdówka i zmęczony dobijam do domu. Ok. – myślę sobie – jutro może padać.


Komentarze
kaeres123
| 15:05 sobota, 2 kwietnia 2011 | linkuj Dzięki Dawko :) Jak uzbieram na sakwy to może nie przez 20 lat, ale przynajmniej przez kilkanaście dni do domu nie wrócę ;p Pozdrawiam
elStamper
| 14:30 piątek, 1 kwietnia 2011 | linkuj O jejku, jak ja chciałbym mieć taki dylemat - "czym jechać ?";) Fajna wyprawa :)
lobotomik
| 12:53 piątek, 1 kwietnia 2011 | linkuj Też lubię patrzec na tych wiejskich pijusków i też zawsze myślę, dlaczego (po co) to robią - i zawsze z jednaka konkluzją: na ich miejscu robiłbym to samo...
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!