Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info


Moja flota
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
104.38 km
15.00 km teren
04:52 h
21.45 km/h:
Maks. pr.:51.68 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Egeszmerek meriszmek
Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 6
Wczoraj (a właściwie dzisiaj) zasnąłem jak dziecko. Po kilku piwach któż by nie zasnął jak dziecko? No ok... wiem... są i tacy, którzy po kilku piwach dopiero się wybudzają. Potrzeba bliżej nieokreślonej ilości kolejnych flaszek jakiejś bebeluchy, żeby ich świadomość przeszła w tryb stand by, a następnie (po tzw. strzemiennym, złotym strzale tudzież samobóju) osiągnęła stan off. Ja wszelako do tego gatunku nie należę. Kilka piw wprawia mój umysł w kojące kołysanie niczym czuła matka nowonarodzone dziecię. Usnąłem zatem natychmiast zapadając się w czarną dziurę błogosławionej nieświadomości.Niestety, przebudzenie nie było już tak błogie. Najpierw (chyba) w monolityczną ciszę snu wdzierać się poczęły jakieś pojedyncze odgłosy... trzaski, puknięcia... potem stopniowo zaczęły się zlewać w większe porcje kakofoni, aż wreszcie stopiły się we wspólny szum, z którego „dźwięk jeden wybucha i rośnie... kołuje jękliwie głos syren w oktawy... opada i wznosi się jęk”... coś jak ryk zarzynanej świni?... albo „śpiew” Gosi Andrzejewicz?... może Gosia Andrzejewicz zawodząca na świniobiciu?... i w dodaktu w podkutych butach, bo odgłos marsza też chyba w tle gdzieś pobrzmiewa?
Co to jest? Skąd ten hałas – zastanawiam się. Zastanawiam się, bo już nie śpię. Jak miałbym spać w takim harmidrze? Próbuję unieść powiekę, by oko mogło zlokalizować źródło tej akustycznej tortury, zidentyfikować jej sprawcę. Ale zamiast powieki porusza się coś innego... palec u nogi, zdaje się. Próbuję ponownie i tym razem powieka unosi się. Powoli. Bardzo powoli. Z takim odgłosem, jakbym był nieślubnym dzieckiem robocopa i transformersów. Po chwili oko próbuje złapać ostrość. No tak. lężę w swoim łóżku. W swoim mieszkaniu. W lekkim półmroku. To przez zaciągnięte zasłony. Sekunda chaotycznego, niezdarnego zoomowania i widzę, że wzory na zasłonie poruszają się. Jak sitowe na wietrze. Albo dłonie hinduskich tancerek. Zresztą, jakby się nie poruszały, efekt jest ten sam: robi mi się niedobrze.
W panice uciekam okiem od zasłon. Tym bardziej, że zgrzyt wokół jakby się nasilił. Jest jak bzyczenie linii wysokiego napięcia w wilgotny dzień, tyle że podniesione do n-tej potęgi. Skąd się to bierze? Wyzwolonym spod powieki okiem ostrożnie ślizgam się po sprzętach w pokoju, ale niczego nie dostrzegam... chociaż nie... ściany... tak, ściany... jakby... delikatnie... śnieżą (?)... sekunda intelektualnego (sic!) wysiłku i... wszystko jasne... jebane ROZTOCZA... popierdalają po ścianach, po pościeli... pieprzone robactwo jest wszędzie... to one robią taki rejwach. Jebany tupot tysięcy, miliardów małych pieprzonych nóżek!
Z westchnieniem bezsilności pozwalam opaść uniesionej powiece. W tym samym momencie czuję na piersi jakiś ciężar. Ponownie unoszę powiekę. Tuż przy moim oku widzę mordę jednego z kotów. Zorientował się, że nie śpię i na niego patrzę. Powoli, bardzo powoli otwiera pysk i słyszę niskie, basowe i bardzo długie miauknięcie. Jezu – myślę sobie – dlaczego koty miauczą w zwolnionym tempie? Baterie im się kończą?
Z wolna dociera do mnie straszna prawda. Te kilka piw wczoraj... najwyraźniej było ich raczej kilka więcej aniżeli kilka mniej. Zrezygnowany zwlekam się z łóżka. Słyszę przeciągłe skrzypienie sprężyn. Zwykle nie mam wątpliwości, że to łóżko skrzypi, ale dziś... założyłbym się, że skrzypię ja. Krokiem klasycznym, czyli nie odrywając stóp od podłoża, dowlokłem się do kuchni, gdzie opróżniłem butelkę izotonika...
Usiadłem i zacząłem się z przerażeniem zastanawiać, jak ja dziś na rower wsiądę... jak przejadę ten dystans, który obiecałem Kocuriadzie, i na który ustawiliśmy się z Lemurem i Lobotomikiem. Zmusiłem się do śniadania. Wlałem w siebie kawę, choć wiedziałem, że bezpośrednio po jej wypiciu będę cierpiał jeszcze bardziej. Potem dopadło mnie katatoniczne osłupienie, z którego po bliżej nieokreślonym czasie wyrwał mnie sms od Lemura i Lobotomika. Okazało się, że ich także kac przygniótł i nie wygrzebią się spod niego na tyle szybko, by dojechać w umówione miejsce spotkania, więc ze wspólnego kręcenia nici. Niestety, na spotkanie z Kocuriadą nie musiałem nigdzie dojeżdżać. A w głowie nadal bajzel. Roztocza nie dość, że się nie uspokoiły, to jeszcze jakby zaczęły ze sobą głośno rozmawiać... po węgiersku. Na szczęście uspokoił się żołądek, a nawet zaczął domagać się dla siebie zajęcia. Poszedłem do kuchni, nakarmiłem bestię i... poczułem się lepiej. W samą porę, bo Kocuriada zaczęła już przypominać mi o wszystkich koniecznych przygotowaniach do przejażdżki. Uporałem się więc kolejno z poranną toaletą, przełożeniem pedałów z Kony do Jakubka, doborem rowerowej garderoby i... mogliśmy ruszać.
Założenia były takie, by korzystając z pogody nawinąć stówkę w niespecjalnie forsownym tempie. Skazany jak zwykle podczas jazd z Kocuriadą na rolę gregario, postanowiłem poprowadzić ją prawie taką samą trasą, jaką przejechałem samotnie jakieś 10 dni temu. Obiecałem sobie jedynie zmodyfikować jej końcówkę, by nie skazywać nas na powrót krajową 14-ką.
Ruszyliśmy zatem w stronę Ozorkowa, zawierając na tym odcinku sojusz z wiatrem i kręcąc nieco asekurancko, świadomi, że kiedy przejedziemy ten fragment trasy, będziemy zmuszeni wypowiedzieć wiatrowi wojnę. Skurczybyk znów gdzieś wygrzebał zimniejsze powietrze. Na szczęście, słońce pławiło się leniwie w doskonale błękitnym basenie nieba. Póki co, staramy się więc nie myśleć o chłodnych podmuchach i chłonąć wrażenia jak gąbka wodę.
Zaraz po tym jak ruszyliśmy, na końcu długiej prostej dostrzegamy miedziano-rudego kundelka. Pinczero-ratlerkowato-podobny psiak tarza się w czymś z perwersyjną lubością. Kiedy się zbliżamy, ucieka, i okazuję się, że źródłem jego rozkoszy jest... rozjechana na środku drogi żaba... o w mordę... niby niegroźny kundelek, a jaki zbok... nie dość, że gustuje w innych gatunkach, to jeszcze nekrofil. Natura jest jednak potworna. Tak czy siak, przy takich upodobaniach kundel ma o tej porze roku istny raj. Setki, tysiące żabich kamikaze w ślepej pogoni za orgazmem pakują się pod koła samochodów i stopy sadystycznych bachorów. Ropuchy są wszędzie. Na poboczach, na środku drogi, tuż przy jej krawędzi. Skaczą, stoją bezmyślnie wpatrzone w jeden punkt, albo pieprzą się ekshibicjonistycznie, włażąc jedna na drugą. Efekt? Drogi upstrzone są żabimi zwłokami. Miejscami wyglądają, jakby były nimi wybrukowane.
W Ozorkowie zatrzymujemy się tylko na chwilkę, bo miasto raczej nie wybija się w żaden sposób ponad pozostałe tej wielkości miejscowości w województwie. Zorganizowane jest wokół głównej ulicy, której oś zamyka z jednej strony rynek, a z drugiej klasycystyczny kościół. Drzewa wzdłuż tej alei barbarzyńsko wykastrowane z konarów straszą ogołoconymi pniami. Jak mocno zepsute i wykruszone zęby. Chodnik wyłożony niby nową kostką, część kamienic odmalowana, ale... wszystko jakieś przysyfione i po prostu zaniedbane.
Za Ozorkowem dostajemy boczny wiatr, ale mimo to udaje się utrzymać równe tempo. Docieramy do Modlnej i pokazuję Kocuriadzie kościółek odkryty podczas mojego poprzedniego przejazdu tą trasą.

Park and Pray...© Dawko
Kilka kilometrów dalej mijamy starą rozpadającą się chałupinę. Spod brakujących dachówek przeziera tajemnicza czerń strychu. Okna z poszczerbionymi resztkami brudnych szyb zabite są jakimś paździerzem. Poczerniałe, wypaczone deski ścian ledwie ze sobą razem wytrzymują i widać, że chatce niewiele już pozostało.

Jest tylko grzyb i robak... i bezwstydna świeżość kocuriadowego Jakubka© Dawko
Obok stoi oczywiście nowy dom. Z czerwonej cegły... większy... i doskonale bezpłciowy. Pewnie jest wygodniejszy i cieplejszy, ale każe za to płacić zgodą na swoją bezkompromisową szpetotę.
Po tym spotkaniu oko jakoś mi się uwrażliwia (a raczej fiksuje) i co rusz widzę stare, rozpadające się chatynki obok których, za którymi, na których wyrastają paskudne nowotwory budownictwa wiejskiego. Starych chat nikt nie remontuje. Nikt nie robił tego wtedy, kiedy miało to jeszcze sens, więc tym bardziej nie robi się tego teraz, kiedy restauracja takiej chatynki oznaczałaby w istocie jej postawienie od nowa. W Polsce domów się nie używa. W Polsce domy się zużywa. I kiedy się zużyją, kiedy się przetrą jak skarpetki albo spodnie, stawia się nowe. Na ogół – niestety – koszmarne.
Jasne, na całym świecie powstają nowe budynki. W tzw. cywilizowanej części świata próbuje się jednak zminimalizować konsekwencje tego stanu rzeczy dla dotychczasowej zabudowy. W Polsce (przynajmniej w tej centralnej) dotychczasowa oznacza tymczasowa.
Jest w tym jakaś aberracja, jakieś wypaczenie idei domu, który powinien być przecież czymś stałym, niezmiennym. Powinien stwarzać kojący miraż stabilności, chroniąc przed nieustannym korowodem zmienności – narodzin, starzenia się, śmierci. Dom powinien być wieczny.
Takie myśli kołatają mi się w skacowanym łbie, gdy docieramy do Gieczna. Musimy walczyć z coraz mocniejszym wiatrem, ale mimo to Kocuriada trzyma się dzielnie. W ogóle wygląda bardzo dobrze (zawsze tak wygląda, ale dziś mam na myśli kondycję). Cały czas skoncentrowana. Ciągle szuka za moimi plecami pozycji, która dawałaby jej najlepszą osłonę od wiatru. Kręci swobodnie, bez szarpaniny, utrzymując równe tempo. Nie traci dystansu na nielicznych i niewielkich na tym odcinku podjazdach. Na jej twarzy nie widać żadnych oznak wysiłku. Jakby to była rekreacyjna dyszka. Tymczasem mamy już w nogach sześć dyszek.
Za Giecznem po polach sfora psów goni wiatr (a raczej sukę). Obserwujemy je bacznie, ale na szczęście nie wykazują żadnych oznak zaintereswania naszą obecnością. Nie decydujemy się jednak, żeby się zatrzymać, choć rośnie w tym miejscu całkiem fajne drzewo. Bliźniaczy (a może nawet potrójny) osobliwie powiginany pień wyrasta samotnie pośród pól i rozpina parasol swoich konarów. Coś jakby polska wersja Joshua tree. Cóż... będzie musiało poczekać na swoją fotograficzną szansę.
Docieramy do Kwilna, które ostatnio wydało mi się na wjeździe biedne, ale i odrobinę urzekające. Nie wiem, czy to zasługa kaca (który, szczerze mówiąc, już mi odpuścił), ale dziś z tego uroku nie pozostała nawet rzeczona odrobinka. Wieś wygląda, jakby jakiś tydzień wcześniej przechodził tędy front. Walące się drewniane chaty poprzetykane są naprzemiennie jakimiś ruderami, ruinami starych gospodarstw i nowszymi budynkami, z których każdy jest ohydny i każdy niewykończony. Uciekamy stąd i w niedługim czasie docieramy do Gozdowa, gdzie przez moment potrzebny na skonsumowanie batonów i banana obserwujemy brykającego radośnie konia, który galopując w tę i z powrotem po swoim wybiegu radośnie-głupawym rżeniem witał wiosnę.
W Gozdowie uznajemy, że sekwencja miejscowości o tak oryginalnych nazwach jak Wrzask, Ciołek i Osse zasługuje na odwiedziny. Mijamy więc wymienione wsie, docierając do Koźla, z którego ruszamy nie do Strykowa (jak zrobiłem to ponad tydzień temu), lecz do Bratoszewic. Niemal natychmiast okazuje się, że władowaliśmy się na jakiś wyrób drogopodobny. Po asfalcie pozostało w tym miejscu jedynie wspomnienie. Jezdnię zdewastował dodatkowo ciężki sprzęt z pobliskiej budowy A1. Rzekomo asfaltowa szosa okazuje się więc w istocie odcinkiem pokonanym w terenie. Dopiero tuż przed Bratoszewicami, a właściwie już w ich administracyjnych granicach, sytuacja się poprawia.

End of the tunel...© Dawko
W Bratoszewicach w rozległym parku niszczeje okazały pałac, którego bryłę widać z przecinającej wieś drogi krajowej nr 14. Sam park też zresztą niszczeje, bo po wojnie komuniści wpadli na pomysł przekształcenia szlacheckiego folwarku we wzorcowy PGR. W parku tuż obok pałacu wybudowali szkołę a trochę dalej stadion lekkoatletyczny. Długofalowym skutkiem tych zabiegów okazała się dewastacja wszystkich obiektów. Jako dzieciak byłem w Bratoszewicach na obozie sportowym. Był chyba 1988 rok i mieszkaliśmy w internacie, obok którego znajdowało się nie istniejące już dzisiaj boisko (tzn. bramki nie istnieją, bo sam plac wciąż jest). Któregoś dnia, wczesnym rankiem na boisko wjechały dwie, wojskowe rosyjskie ciężarówki i na samym środku boiska stanęła wysoka na jakieś 10m antena. Bratnia armia zadbała w ten sposób o nasze bezpieczeństwo, utrudniając zarazem treningi. Cóż... sprawność bojowa socjalistycznego obozu miała wyższy priorytet niż sprawność na obozie sportowym. Dziś po socjalistycznych mrzonkach pozostały kruszejące tynki, a po drugiej stronie szosy można sobie kupić mieszkanie w nowowybudowanym bloku bez obawy, że któregoś ranka zobaczy się pod oknem ciężarówki rosyjskiej armii.
Z Bratoszewic ruszyliśmy przez Nowostawy do Strykowa i dalej przez Dobieszków do domu. Wiatr na początku upierdliwy, potem nieco odpuścił i jechało się całkiem przyjemnie. Owszem, byliśmy już podmęczeni, ale cały dystans znieśliśmy na tyle dobrze, że dojeżdżając do domu oboje doszliśmy do wniosku, że wystarczyłoby wyjechać dziś trochę wcześniej, żeby spokojnie nawinąć 125-150 kilometrów. No cóż... może w następny weekend...
Kategoria 3. Paradisus <100...>
Komentarze
Rodman | 18:54 wtorek, 17 maja 2011 | linkuj
mega wpisy :-))> każdy to jak odcinek dobrego odcinkowca, niebanalny, klimatyczny, to się czyta !!! :))
art75 | 18:08 czwartek, 21 kwietnia 2011 | linkuj
Bardzo ciekawe studium kaca:) No i ten naturalistyczny opis architektury polskiej wsi, niestety boleśnie prawdziwy...:(
Fajny tekst, pozdrawiam, chyba będę zagląda częściej :)
Fajny tekst, pozdrawiam, chyba będę zagląda częściej :)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!