Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
40.14 km 0.50 km teren
01:35 h 25.35 km/h:
Maks. pr.:47.04 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Tell me why I don’t like mondays*/ **/ ***

Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · dodano: 11.04.2011 | Komentarze 19

* Jeśli masz problem z przyswojeniem tekstów dłuższych niż przeciętny sms, na końcu wpisu znajdziesz obrazki, które opowiedzą Ci „całą” historię... skoro potrafisz zrozumieć tylko to, co zobaczysz.
** Jeśli interesują Cię tylko rowerowe fakty, przejdź do opisu samej wycieczki (pkt. V), albo poprzestań na analizie danych wyjazdu (szara ramka po prawej).
*** Jeśli jesteś lekarzem... obyś miał prawo do nadziei, że należysz do tych nielicznych, którzy nie zasługują na ZDROWĄ nienawiść.

I
Jest poniedziałek. Dokładnie tydzień temu trafiłem do szpitala, z którego wyszedłem w miniony piątek. Cztery dni w ortopedycznej rzeźni. Cztery noce wśród zapachu środków odkażających, farmaceutyków, lizolu, moczu. W atmosferze chorych, spoconych ciał oraz nachalnego współczucia i wszędobylskiej obojętności zarazem (ot, szpitalny paradoks).
Po zmroku niezliczone minuty bezsilnego wsłuchiwania się w maszynowe serie chrapnięć całego stada okulałych grubasów. Za dnia cieknące jak białko surowego jajka chwile, strawione na zrezygnowanym, mimowolnym przyswajaniu analiz losów bohaterów „Klanu” czy innych „Tańców... na plebanii”. Rozpaczliwe próby ucieczki od banałów wyklepywanych uczonym tonem przez rozczarowane życiem panie po 40-ce – hospitalizowane fanki Harlequinów i kolorowych pisemek o niczym. Ranne antylopy i ich wersja high life’u.
Przez cały ten czas ze ścian spełza na mnie jakaś na wpół przysyfiała, na wpół wyblakła bezpłciowość: coś jakby zdegenerowna żółć... czy niedorobiony beżyk... po protu śliczności. Jedyne urozmaicenie to siateczka mikropęknięć na tynku. Całość przypomina przyozdobione fatalnym makijażem oblicze starej, styranej życiem kurwy.
No i oczywiście jest ból – wierny skurwysyn. Ćmi po partyzancku, jak ognik papierosa, którego nie można skiepować. Albo wgryza się w ciało z furią czołowego zderzenia, przeżuwając mnie w wielkich, krowich, stalowych szczękach. Leżę... zaciskam zęby... wstaję... syczę... (sit down... stand up)... dwa kroki w przód... dwa w tył... (walk into the jaws of hell)... jak osaczone zwierzę... Ból jest cierpliwy. Ból ma zawsze czas... za dużo czasu.
Poza tym są jeszcze spojrzenia tych innych... tych lepszych – zdrowych. Lekarzy i odwiedzających. Ci drudzy przynoszą ze sobą zawsze mieszaninę nieoswojonej ciekawości i zażenowania. Jakby zawstydzało ich, że są zdrowi i że to dostrzegają (bo przecież, jak uczy nas TV, wszyscy jesteśmy równi... tolerancja i asertywność... dysleksja i apopleksja... hallelujah i dyskalkulia...). Skrywają więc nieudolnie przed chorymi inność zdrowia i choroby pod maską współczucia, zza której nieodmiennie przeziera naturalne poczucie wyższości (F.N. miał rację).
Lekarze z kolei zawsze pojawiają się znienacka, przemykają błyskawicznie i znikają równie szybko. Czasem tylko zdążą prześlizgnąć się po anonimowym cierpieniu pacjenta swoim nieobecnym, półboskim niemal spojrzeniem. Jeszcze rzadziej zadadzą jakieś pytanie. Prawie nigdy nie czekając przy tym na odpowiedź.
Kilka godzin po operacji ordynator oddziału chirurgii urazowo-ortopedycznej, kazał mi poruszyć palcami operowanej ręki. Spróbowałem wykonać polecenie... palce nawet nie drgnęły. „Nie mogę” – wymamrotałem zaskoczony i przybity. „No niech się pan nie wygłupia!” – wypalił w odpowiedzi lekarz, a w jego słowach dało się słyszeć lekkie poirytowanie. Ponownie skupiłem całą siłę woli na palcach... ponownie bez rezultatu. Bezradny, podniosłem wzrok z palców na lekarza, a ten... po prostu wyszedł. Bez słowa komentarza, bez wyjaśniena, czy to normalny objaw (po jego zachowaniu można było wnosić, że nie), czy może powinienem się zacząć martwić (a martwiłem się... kurwa, byłem przerażony... jestem dość mocno przywiązany do swojej lewej ręki – mam ją w końcu od urodzenia – i wolałbym, aby nadal miała ruchome palce, które coś czują).

II
I pomyśleć, że ledwie dzień wcześniej po wielokroć zamykałem palce na gripie kiery, naciskałem klamkę hamulca, manipulowałem przy cynglach przerzutki, niezwracając na ten mały cud najmniejszej uwagi.
Później jednak, czyli koło 4 nad ranem we wtorek, leżałem już na stole operacyjnym. Zimne światło kłuje moje umęczone oczy, kiedy pochyla się nade mną pani anestezjolog. Twarz ukryta za chirurgiczną maską, ale coś mi każe sądzić, że ma drobne usta ułożone cały czas w tzw. „dziubek”. Okrągłe, grube oprawki okularów, postura niepozorna, oczy bez wyrazu. I to ma być kapłanka Hypnosa i czcicielka Morfeusza? Wygląda jakoś tak niepoważnie i przychodzi mi na myśl, że przypomina postaci z kreskówek.
Niestety, jak najbardziej realnie acz delikatnie odchyla moją uszkodzoną rękę i z tą typową dla lekarzy, rozbrajającą szczerością oświadcza, że zaraz wbije mi w pachę dziesięciocentymetrową igłę (że kurwa co?!?). „Dostanę się do splotu ramiennego. Poczuje pan wtedy jakby porażenie prądem, proszę mi zaraz o tym powiedzieć”. Widząc moje oczy wlepione w strzykawkę w jej rękach, dodaje jeszcze: „Może niech pan sobie w drugą stronę spojrzy”. Posłusznie odwracam wzrok i analizuję chaotyczne pęknięcia na starej glazurze. Nie mija pięć sekund i moje odchylone ramię, przeszyte prądem, podskakuje mimowolnie. Nie muszę niczego mówić. Pani anestezjolog już wie, że dotarła swoją igłą tam, gdzie chciała. Rozpoczyna powolną iniekcję i moja ręka stopniowo drętwieje. Zdejmuje rękawiczki z gracją właściwą psychopatycznym mordercom i wydaje mnie na pastwę krwiożerczych (czy ten przymiotnik gdziekolwiek pasuje lepiej?) chirurgów. Ci czekają jeszcze, aż niższy personel medyczny wybuduje malutki parawanik, przesłaniający moim oczom to, co będzie się działo z moim ramieniem. Nic jednak nie przesłania mych uszu. Mogę więc śledzić dokładnie harce psycholi w białych kitlach z moją znieczuloną kończyną. I słyszę kolejno wiertarkę... jakieś skrobanie... młotek, po uderzeniach którego całe moje ciało bezwładnie się kolebie... Jedno muszę przyznać, pani anestezjolog zna się na swojej robocie: bólu nie czuję żadnego. W międzyczasie docierają też do mnie rozmowy chirurgów: „– przyciągnij... nie tu... – nie trzyma... – dociśnij z drugiej, a ja dokręcę... wtedy załapie... – dobra...”. Gdyby mnie tam nie było, a ktoś nagrał ten zabieg i odtworzył mi potem tylko dźwięk, przysiągłbym, że to raczej dwóch mechaników przy pracy w warsztacie, a nie lekarze w szpitalu.
Tymczasem „mechanicy” wypytują mnie też o okoliczności kontuzji i okazuje się, że jeden z nich jest zapalonym motocyklistą, więc generalnie kuma bazę, czai klimat i w ogóle solidaryzuje się, bo przecież dwa koła, poetyka drogi i wiatr we włosach, itd. Wdajemy się więc w pogawędkę, ale jakoś nie mogę mu wybaczyć, że mnie właśnie kroi i tak sobie myślę, co też on może wiedzieć o tym wietrze, skoro „walczy” z nim za pomocą ruchów nadgarstka. Jest w tym jakieś oszustwo, że każdy podmuch, każdy podjazd netralizujesz odkręceniem manetki gazu... bez potu, przyspieszonego oddechu, płomieni w udach.
Kiedy o tym myślę, któraś z osób asystujących przy zabiegu pompuje mi przez welflon w zdrowej ręce jakąś substancję, poczym wątek zaczyna mi się nieco plątać a obraz rozmywać. Odnotowuję jeszcze, że wywożą mnie z bloku operacyjnego. Nad jego drzwiami jest wielki zegar. Jest za pięć szósta. Zamykam oczy, wydaje mi się, że na moment, ale kiedy znów je otwieram, wwożą mnie właśnie do sali. Podróż windą i korytarzami gdzieś mi zatem umknęła.

III
Nafaszerowany żelastwem i prochami zasypiam w objęciach świeżego gipsu. Wreszcie. Jest wtorkowy ranek, a ja o to szpitalne łóżko walczyłem od poniedziałkowego wieczoru. Koło 18 było już jasne, że ból ręki to nie wybicie albo stłuczenie, lecz – niestety – coś poważniejszego. Problem w tym, że po kolejnych reformach tzw. służby zdrowia („tzw.”, bo nie jestem przekonany, czy rzeczywiście zdrowiu owa służba służy), centralną stację pogotowia, która „obsługiwała” całe miasto, zastąpiono stacjami dzielnicowymi. Niby lepiej, niby bliżej pacjenta, tylko nikt jakoś nie wie, gdzie są te nowe, dzielnicowe stacje. Kiedy udaje się nam (mnie i Kocuriadzie) to ustalić i dotrzeć na miejsce, okazuje się, że nową dzielnicową stację pogotowia zastąpiono już (czyli po bodaj niecałym miesiącu od wprowadzenia reformy) nowszą dzielnicową stacją pogotowia. Żeby było śmieszniej, ta najnowsza stacja, obsługująca największą pod względem powierzchni dzielnicę miasta, znajduje się... poza jego administracyjnymi granicami (sic!). Hmm... widać, że nad całym planem dumał jakiś lepszy specjalista od absurdów. Chcąc, nie chcąc, jedziemy za miasto. Tam okazuje się jednak, że dzielnicowa, choć pozamiejska stacja pomocy medycznej... nie udziela pomocy ortopedycznej (sic!). No genialnie – myślę sobie o autorze/rach całego projektu. Dowiadujemy się, że musimy jechać do dowolnego szpitala z oddziałem ortopedycznym lub szpitala pracującego w reżimie ostrego dyżyru, albo też do... centralnej stacji pogotowia ratunkowego, rzekomo przecież zlikwidowanej.
Wybieramy najbliżej położony szpital. Na szczęście ma oddział ortopedyczny. Pół godziny czekania i pojawia się lekarz. Znów mamy szczęście, bo w przeciwieństwie do większości uczniów Hipokratesa, facet okazuje się cierpliwy, nie zasłania się zdawkowymi odpowiedziami, wyjaśnia nam wszystko dokładnie i jasno. A my potrzebujemu trochę czasu, bo po kolejnych trzydziestu minutach i rentgenie wyszło właśnie na jaw, że złamałem wyrostek stawu łokciowego. „To niedobrze...” – komentuje słysząca diagnozę pielęgniarka – „...bo my tu nie mamy gipsowni”. Szpital z oddziałem ortopedycznym bez gipsowni... nieźle – myślę sobie. Pewnie pomysł tego samego debila, który „reformował” pogotowie. Gościu musi być fanem Kafki... albo trawki... a nawet trafki.
Z tych myśli wyrywa mnie głos lekarza, który monotonnie klaruje mi, że albo decyduję się na sześć tygodni gipsu, ale bez żadnych gwarancji sukcesu, albo godzę się na zabieg chirurgiczny, po którym niemal na pewno odzyskam przynajmniej 95% sprawności. Rehabilitację będę mógł rozpocząć w niedługim czasie po operacji i w okolicach lipca łokieć powinien już być względnie sprawny.
Znów zapadam się w siebie. Gdzieś nad moją głową brzęczy jarzeniówka. Za cztery tygodnie mieliśmy jechać na Lubelszczyznę. W połowie czerwca wyprawa na Litwę... kurwa... wszystkie rowerowe plany poszły w πzdu... the bubble burst... dreams died... W każdym razie czeka mnie przynajmniej sześć tygodni rowerowej śmierci...
Z jej objęć – póki co – wyrywają mnie lekarz i Kocuriada, pytający co postanowiłem. Potrzebuję jeszcze krótkiej konsultacji i decyduję się na zabieg. Wtedy lekarz oznajmia, że w tym szpitalu będzie go można wykonać dopiero za jakieś trzy dni, a najkorzystniej z medycznego punktu widzenia byłoby oczywiście zrobić to jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś. W tym celu powinienem pojechać do szpitala z ostrym dyżurem. Nosz kurwa... służba zdrowia nie przestanie mnie dziś chyba zaskakiwać – pomyślałem... i była to oczywiście myśl prorocza.
Na pożegnanie dostajemy jeszcze cd ze zdjęciami rtg łokcia i ruszamy do kolejnego szpitala, zahaczając po drodzę o dom, celem zabrania piżamy, ręczników, szczoteczki do zębów i innych typowo męskich gadżetów, jak np... waciki.

IV
Wreszcie (zdaje się, że koło jedenastej) docieramy do kolejnego szpitala. Krótka przeprawa przez jaśniejącą obietnicą cudu ozdrowienia izbę przyjęć i czekamy na ortopedę. W międzyczasie okazuje się, że konowały nie są w stanie uruchomić płytki ze zdjęciami rtg, jaką dostałem w pierwszym szpitalu. Koniecznie jest więc zrobienie nowych zdjęć. Wysyłają nas w tym celu na drugi koniec budynku, który podobny jest do większości szpitali w tym kraju (i w jakiejś mierze jest też tego kraju symbolem). Sale i korytarze układają się w przedziwne puzzle: dopiero co odnowione (choć już nieco przysyfione) części szpitalnego kompleksu przeplatają się bez jakiegoś dostrzegalnego zamysłu z reliktami minionej epoki. Wyremontowany, dobrze oświetlony korytarz w neutralnej kolorystyce prowadzi do ziejącej brudem klatki schodowej, którą wieki temu chlapnięto koszmarną, łuszczącą się teraz farbą olejną w odcieniach rzadkiego gówna. Na styku obu obszarów informacja, że remont finansowano ze środków unijnych. Jak tabliczka na granicy... granicy między Wschodem i Zachodem, między Azją a Europą.
Zanurzamy się w azjatycką, gównianą czeluść klatki schodowej, która piętro wyżej ponownie wypluwa nas prosto w nowy, wspaniały, europejski świat pracowni rtg. Dobre pół godziny zajmuje nam dobudzenie personelu i po wykonaniu zdjęć wracamy do gabinetu ortopedycznego.
Wewnątrz wita mnie sympatyczna pielęgniarka i wyraźnie zaspany, poirytowany (chyba moją obecnością) doktor buc. W ogóle na mnie nie patrzy i generalnie mową ciała komunikuje wyraźnie, że mnie po prostu lekceważy: jestem dla niego kolejną tej nocy upierdliwością, kawałkiem psiego gówna, które trzeba zetrzeć z podeszwy. Niezadając sobie trudu choćby pozornych oględzin mojej ręki, powtarza mi diagnozę jaką słyszałem już w pierwszym szpitalu i pyta czy zgadzam się na zabieg. Mimo jego dezynwoltury (nieświadomej... a może świadomej i nieudolnie maskowanej...) postanawiam naiwnie zapytać, czy rzeczywiście w moim przypadku najlepszym wyjściem będzie operacja – może jednak można by uniknąć krojenia i leczyć mnie zachowawczo? Facet wypala z mieszanką tumiwisizmu i irytacji: „Proszę pana, został pan już zdiagnozowany w innym szpitalu... zostaje pan u nas na zabieg czy nie?” Brzmi to tak, że równie dobrze mógłby powiedzieć: „Przestań mi tu pierdolić”... Patrzę w milczeniu na tego chujka i myślę, jak łatwo przychodzi nam zrzucanie odpowiedzialności... jakże proste i naturalne jest wykorzystywanie instytucjonalnej wyższości (instytucjonalnej, bo jestem tu raczej petentem a nie pacjentem)... jak instynktownie zdrowe zwierzę wyczuwa swoją przewagę nad zwierzęciem chorym, które właśnie jako chore nie może już stanowić zagrożenia. Nie zasługuje już więc na szacunek, nie jest równoprawnym partnerem w dialogu. Przez kolejne cztery dni będę mógł obserwować działanie tego mechanizmu wiekrotnie.
„Zostaję na zabieg” – mówię chujkowi, który wciąż nie raczy na mnie spojrzeć. W odpowiedzi rzuca, że po 10 dniach od zabiegu będę miał usunięte szwy, po 6 tygodniach zdejmą mi gips, a po 3 miesiącach usuną mi z łokcia śruby i drut. Pięknie, kurwa, pięknie – myślę sobie... ależ tani, psychologiczny chwyt poniżej pasa... te kutasy o szczegółach kuracji informują dopiero wtedy, kiedy wyrazisz na nią zgodę. Skoro jest to najlepsze wyjście z możliwych, to wystarczy mnie, kurwa, o tym przekonać, a nie bawić się ze mną w jakieś jebane półprawdy, jak z przedszkolakiem u dentysty. Przecież ostatecznie chodzi tu o moje pierdolone zdrowie, o moją serdeczną rękę, do kurwy ostatniej.
Przez sekundę waham się, czy nie wylać z siebie całej żółci, całej frustracji nagromadzonej tego dnia, i wyjawić temu gburowi całą jego chujowatość... ale tak jak on wyczuwa instynktownie swoją wyższość, tak ja w równie naturalny sposób wyczuwam niższość swego położenia. Przez bliżej jeszcze nieokreślony czas wydany przecież będę na łaskę i niełaskę jego i jego kumpli-konowałów. Zagryzam więc wargi i czekam na wypełnienie dokumentacji.
Potem jeszcze krótkie oczekiwanie w izbie przyjęć, przebieralnia i jakoś przed pierwszą w nocy trafiam na szpitalne łóżko. Żegnam się z Kocuriadą. Mam przed sobą ponad dwie godziny czekania na operację. Nie mogę zasnąć.

V
Kurwa, a dzień zaczął się tak pięknie... to znaczy... właściwie normalnie się zaczął: toaleta, śniadanie, kawa, znów toaleta. Prasówka w sieci i sprawdzenie prognozy pogody. Wiatr silny, dodatkowo po 16 przelotne deszcze. Nie szkodzi. Powinienem zdążyć wrócić z pracy przed nimi. Do pracy ruszam wcześniej i okrężną drogą. Postanawiam zafundować sobie dwie piramidki interwałowe, choć troszkę się obawiam, że wiatr może zniweczyć te plany. Wieje rzeczywiście mocnawo i wydaje mi się, że na prostych, gdzie zwykle bawię się w interwały, dmuchało będzie z boku. Kiedy do nich docieram, moje przewidywania co do kierunku wiatru potwierdzają się. Poza tym ruch jest spory. Dzieciaki wychodzą ze szkoły, kurierzy i kierowcy ciężarówek ścigają się z czasem. Tylko emeryci zastygli na ławeczkach i autystycznie obserwują cały ten rozgardiasz. Mimo wszystko zaczynam pierwszą piramidkę i... znoszę ją zaskakująco dobrze. Gorzej z opoczynkiem przed kolejną, bo skręcam centralnie pod wiatr. Do tego odcinek jest mniej płaski, więc uspokojenie tętna trwa trochę dłużej niż planowałem. Na szczęście ruch zrobił się jakby mniejszy i drugą piramidkę rozpoczynam na puściutkiej drodze na przemysłowych peryferiach miasta. Jej prawa strona, pozostawiona póki co przyrodzie, kontrastuje z lewą – industrialnym cmentarzyskiem, na którym jeszcze gdzieniegdzie widać wciąż funkcjonujące przemysłowe zombi.
Kończę interwały z dobrym samopoczuciem. Obiecuję sobie w związku z tym bardziej forsowną powtórkę za tydzień i ruszam do pracy, gdzie spotykam się z Lobotomikiem. Kiedy mamy wychodzić, niebo rzyga strumieniami deszczu, który jak zwykle w dupie ma przewidywania meteorologów: przyszedł dobrą godzinę za wcześnie, no i z pewnością nie jest przelotny. Chowamy się pod okapem i przez kilka minut szacujemy, ile ta miniatura potopu może jeszcze potrwać. W końcu, mimo niesłabnących opadów, Lobotomik postanawia ruszać do domu. Ja też ruszyłbym już w swoją stronę, ale mocuję się ciągle z ekspresem przeciwdeszczówki, który ostatnio jakby zapomniał na czym polega jego robota. Ostatecznie udaje mi się nakłonić go do współpracy i jestem gotowy do drogi. Sprawdzam jeszcze wskazania licznika... dystans: 30,01 km, czas: 1:07 h, prędkość średnia: 28,04 km/h... hm... przyzwoicie – myślę z satysfakcją. Może by tak poprawić średnią i dobić do 30 km/h? Do domu mam jakieś 10 km, ale za to cały czas powinno być z wiatrem. Postanawiam spróbować, ale bez specjalnej napinki.
Ruszam i wystarczy jakieś 100m, żebym był całkowicie mokry (z wyjątkiem tułowia schowanego pod przeciwdeszczówką). Mimo deszczu jest jednak ciepło, a wiatr rzeczywiście mi pomaga, więc uśmiecham się do siebie i systematycznie rozkręcam tempo. Przeszkadzają w tym trochę kawalkady sunących w deszczu samochodów. Jadę obok nich, między nimi, co chwila przyjmując na siebie kolejne chluśnięcia płynącej ulicami wody. Chodnikami przemykają ludzie. Pod parasolkami i bez, w kapturach i z gołymi głowami, samotnie, w parach, w większych grupach – wszyscy solidarnie wpatrzeni w metr kwadratowy chodnika tuż przed ich stopami. Szare tynki zaniedbanych budynków noszą kamuflaż z olbrzymich łat wilgoci, które przypominają plamy po tłuszczu
W kolumnie samochodów zbliżam się do miejsca, w którym biegnące dotąd środkiem jezdni tory tramwajowe przecinają jej prawy pas, by dalej biec zupełnie z boku, równolegle do niej. Zaraz za tym przecięciem, obok dotychczasowego, jedynego pasa ruchu, pojawia się równoległy pas do lewoskrętu. I mimo, że wszystko jest klarownie i wyraźnie opisane znakami, wieśniakom w blachosmrodach zdarza się w tym miejscu głupieć (ostatniej zimy widziałem nawet „artystę”, który pojechał za zjeżdżającym z jezdni tramwajem, pakując się za nim na torowisko). Zbliżam się właśnie do przecięcia. Przede mną pokonuje je srebrne Renault i obserwując jego zachowanie, mogę niemal „zobaczyć” procesy myślowe kierowcy: „ojej... tory w jedną, jezdnia w drugą stronę... do tego dwa pasy... ojej... i co ja mam wybrać?” No i wybiera... hamowanie... najwyraźniej dylemat jest tak trudny, że procesor w jego pustym łbie potrzebuje więcej czasu na obróbkę danych. I gdybyż to był tylko jego problem...
Niestety, jego hamowanie wymusza moje hamowanie... a ja właśnie przecinam mokre od desczu torowisko. Mija ułamek milisekundy od momentu, w którym naciskam klamki i przez kolejny ułamek zamieniam się z rowerem miejscami: on jest na górze, ja na dole... następną sekundę sunę po mokrym asfalcie, słysząc gdzieś z tyłu pisk ostro hamujących samochodów.
Podnoszę się szybko. Boli mnie biodro i ręka. Za mną stoi van do przewozu niepełnosprawnych (kurwa, jakaś wróżba czy co?). Z boku mija go pomarańczowiutki kurier rowerowy i przejeżdża obok mnie. Wsiadam szybko na rower, żeby nie tamować ruchu. Poza tym, chcę usiąść na kole kurierowi i nie forsując się ochłonąć po całym zdarzeniu. Dochodzę go błyskawicznie, ale jedzie za wolno... a we mnie buzuje adrenalinowa mieszanka wkurwa i bólu. Wyprzedzam więc kuriera i dalej pociskam w deszczu somotnie.
Coraz mniej dociera do mnie z tego, co się dzieje wokół, a coraz mocniej przeszywa mnie ból. Na początku wydaje mi się jeszcze, że to pewnie porządne stłuczenie, że zaraz będzie troszkę znośniej. Jutro pewnie będzie rwało jak skurwysyn, ale trochę rivanolu i tydzień bez roweru załatwią sprawę. Jednak już po kilometrze dociera do mnie, że sytuacja jest poważniejsza: nie mogę zacisnąć palców na gripie. Żeby utrzymać kierownicę na coraz koszmarniejszych nierównościach ustawiam dłoń jak do powitania i wpycham grip między palce. Jednocześnie, popychany wiatrem kręcę jak w amoku. Ból ręki się nasila. Całe przedramię szarpie mnie pulsująco, a przy nieopatrznych próbach zaciśnięcia dłoni, czuję przez całą długość ręki jakieś palące ścięgno czy nerw. Gdy tylko nawierzchnia na to pozwala, prowadzę rower jedną ręką, kuląc i przyciskając drugą do tułowia. A wszystko cały czas w strugach deszczu, przy prędkości oscylującej w granicach 30 km/h. Jadę niemal ślepy z bólu.
Zbliżam się do skrzyżowania i w ostatniej chwili dostrzegam samochód jadący drogą z pierwszeństwem przejazdu. Za późno żeby hamować... bardziej instynktownie niż świadomie kilka razy naciskam mocniej korby i przelatuję tuż przed maską. Facet za kierownicą nawet nie trąbi... nie wiem, czy przez zaskoczenie, czy może raczej wyrozumiałość (deszcz).
Wylatuję na odcinek z głębszymi koleinami, które wyglądają teraz jak rwące kanały ściekowe. Wyrzucam się więc na środek jezdni, żeby nie brodzić w tym syfie. Tym bardziej, że pod mętną powierzchnią wody czaić się mogą nierówności, na których mógłbym nie utrzymać kiery. Przejężdżam w ten sposób dosłownie kilkanaście metrów, a już jakiś niedowartościowany pajac w dziesięcioletniej beemce leczy swoje kompleksy za pomocą klaksonu. Ignoruję go zupełnie i dalej ciągnę środkiem... kurwa, czy naprawdę tak trudno zakumać, że jako rowerzysta (nieważne czy ze sprawną ręką czy nie) mam jednak na drodzę trochę trudniej... zwłaszcza w taką pogodę, kiedy ulewny deszcz zmienia jezdnie w rzeki. Ostatecznie, ile czasu potrzebował później ten jełop, żeby nadrobić tę drobną zwłokę, spowodowaną kilkusetmetrowym odcinkiem jazdy za mną? Jechałem szybciej niż przeciętny traktor – czy gdybym jechał jebanym ciągnikiem, też by na mnie idiota trąbił?
Jedyny pożytek z tej sytuacji jest taki, że na chwilę zapominam o bólu. Przypominam sobie jednak o nim natychmiast, gdy pajac w beemce mnie wyprzedza i przez moment rozważam „pobłogosławienie” go środkowym palcem. W obawie przed reakcją mojej ręki i idioty za kierownicą zarzucam szybko ten pomysł... „peace, love and understanding... chuju” – żegnam czule oddalające się błyskawicznie auto.
Kręcę dalej coraz bardziej zamroczony bólem. Koncentruję się tylko na odliczaniu tych kilku niewielkich wzniesień jakie mi pozostały. Nie wiem, co/kto mnie mija, ani co/kogo mijam ja. Nie wiem też jak przejechałem ostatni odcinek z pokruszonych, betonowych płyt – najkrótsza, ale koszmarnie nierówna droga do domu. Nie pamiętam, jak wniosłem do niego rower. Pamiętam, że potrzebowałem pół godziny żeby się rozebrać. Potem przyjechała Kocuriada i zaczęła się nasza wycieczka po szpitalach.
I tak skończyła się moja ostatnia przejażdżka. Mija tydzień bez roweru... pierwszy tydzień z kilku miesięcy... ale w czerwcu POJADĘ na Litwę... coz’ nothing... kurwa, nothing’s gonna change my world.

Historia pewnego upadku © Dawko


Teraz jest tu dżem chujowy, ale będzie staw łokciowy © Dawko


Za dokumentację zdjęciową, codzienną zmianę opatrunków, cierpliwość i czułą opiekę dziękuję mojej kochanej Kocuriadzie.


Komentarze
Dawko
| 06:56 środa, 18 maja 2011 | linkuj klosiu Dzięki... na szczęście przerwa właśnie się skończyła... wczoraj znów wsiadłem na rower ;-)
klosiu
| 20:02 wtorek, 17 maja 2011 | linkuj Uch, świetnie się czyta mimo nie za wesołej treści.
Szkoda że szykuje Ci się mała przerwa w rowerowaniu, bo blog faktycznie wart poczytania.
Szybkiego powrotu na rower.
Dawko
| 18:33 piątek, 22 kwietnia 2011 | linkuj poisonek Łokieć nie tyle wygiął mi się w drugą stronę, ile troszkę zmienił swoją geometrię ("czubek" łokcia się oderwał i troszkę się przesunął). A palcami już ruszam. Najprawdopodobniej pani anestezjolog za bardzo się przyłożyła i wbrew jej własnym prognozom znieczulenie trzymało mnie nie 4, tylko 24 godziny.

chrisEM Fucktycznie - ja też nie znam antidotum, które zneutralizowałoby "uroki" kontaktu z NFZ i podległymi mu instytucjami.

chrisEM
| 10:34 piątek, 22 kwietnia 2011 | linkuj Kurna więc u was też krucho z ortopedią i służbą Zdr. Myślałem że tylko u nas. :)
Nie chcę cie martwić, ale jeśli czeka cię jeszcze rehabilitacja to prawdopodobnie niejednokrotnie kurwą rzucisz. Ból można zneutralizować, ale jak ból kontaktu z zneutralizować NFZ?
Życzenia zdrowia i lekarzy z serialu TV :)
poisonek
| 06:54 czwartek, 21 kwietnia 2011 | linkuj Zdrowiej. Tekst mnie rozwalił. Kwintesencja szpitalnego bagna. Zagryziesz zęby i dasz radę - teraz najważniejsza rehabilitacja, żeby odzyskać pełen zakres ruchomości stawu. Wyrostek łokciowy powiadasz... znaczy się w trakcie upadku łokieć złożył Ci się w drugą stronę... milutko... Nawet nie czytając komentarzy mnie też naszło pytanie jak i ile to pisałeś ;) Człowiekowi to takie prozaicznie śmieszne głupoty przychodzą do łba :))) Spokojnego, skutecznego i szybkiego powrotu do pełnego zdrowia.
Ps. Mam nadzieję, że palcami już ruszasz.
Dawko
| 06:35 piątek, 15 kwietnia 2011 | linkuj siwy-zgr - paradoksalnie wypadek nie wydarzył się przy znacznej prędkości. Ale nie zrzucam z siebie odpowiedzialności. Dopadło mnie chwilowe zaćmienie i zapomniałem, by myśleć na drodze nie tylko za siebie, ale i tych, co myślą wolniej.

CheEvara - dzięki. Obawiam się tylko, że jako autor cytowany nabędę gwiazdorskich manier i stanę się nieznośny.

conrad - dzięki.
siwy-zgr
| 20:21 czwartek, 14 kwietnia 2011 | linkuj Tekst niezły, czyta się bardzo dobrze. Szczerze współczuję gleby, ale po fragmencie o podbijaniu średniej (w deszczu...) nie wiedziałem czy bardziej Ci współczuć wypadku czy, nazwijmy to dość ulgowo, nierozwagi... Zdrowiej i wracaj na siodło co by wycieczka na Litwę doszła do skutku.
CheEvara
| 14:29 czwartek, 14 kwietnia 2011 | linkuj Ożesz, ale się załatwiłeś...
No nic. Wpis świetny, możesz go sobie spokojnie otagować jako godzien cytowania. Literacko wypadł zacnie. A zdrowie... Pojedziesz na tą Litwę, bo inaczej tego nie widzę!
KOCURIADA
| 20:51 wtorek, 12 kwietnia 2011 | linkuj "Plosem baldzo :) Lubiem dżem, wienc mogiem go łopatrywać" :)
ps. będę Cię trenować, będę Cię trenować :P
conrad
| 17:16 wtorek, 12 kwietnia 2011 | linkuj brawo za umiejętność pisania sprawozdania na prawdę warty przeczytania. Współczucie za rękę. Ale i tak trzymamy wszyscy nasze rowerowe kciuki za Ciebie byś szybko wrócił na rower. pozdro
elStamper
| 07:12 wtorek, 12 kwietnia 2011 | linkuj W czerwcu na Litwie będzie paradisus. Trzymam kciuki :)
Dawko
| 06:42 wtorek, 12 kwietnia 2011 | linkuj Lobotomaszu - rzeczywiście, kategoria wpisu nigdy dotąd nie była tak adekwatna... nawet mnie to trochę rozbawiło, kiedy ją zaznaczałem... zresztą nazwa bloga też jakby bardziej uzasadniona jest teraz.

Azbest87, k4r3l - połowa tekstu powstała w piątek po wyjściu ze szpitala, a połowa w poniedziałek. Pisałem jedną ręką, co momentami było dość... hm... irytujące. Zwłaszcza polskie diakrytyki doprowadzały mnie do bezsilnego zgrzytania zębami. Dzięki za życzenia powrotu do zdrowia.

Evesiss - Bro jest dumny z Twojej czytelniczej wytrwałości.




k4r3l
| 18:33 poniedziałek, 11 kwietnia 2011 | linkuj też się nad tym zastanawiałem - może miałeś prywatnego skrybę?:) tak czy inaczej, słabo się robi nie od patrzenia na zdjęcia tylko od opisu naszej służby zdrowia:/ szybkiego powrotu do pełni zajebistości :D
evesiss
| 18:29 poniedziałek, 11 kwietnia 2011 | linkuj Aha, tym razem przeczytałam wszystko;)
evesiss
| 18:29 poniedziałek, 11 kwietnia 2011 | linkuj Też się zastanawiałam jak i ile to pisałeś Bro;)
azbest87
| 16:18 poniedziałek, 11 kwietnia 2011 | linkuj Zaciekawiło mnie zdjęcie na głównej, bo na miniaturce nie widziałem co przedstawia. Wchodzę, przyglądam się i wszystko jasne.. i bynajmniej nie wygląda to zbyt ładnie. Czytanie chwilę schodzić, ale bardziej się zastanawiam jak i ile to pisałeś jedną ręką?
Ogólnie świetnie napisany tekst. Dokładny obserwator rzeczywistości z ciebie, co w połączeniu z bezpośrednim i obrazowym językiem, przeplatanym ironią płynącą z codzienności (teksty o lekarzach i służbie zdrowia niezłe:D) i ze szczyptą czarnego humoru przekłada się na dobry tekst do czytania.
Ze swojej strony mogę tylko życzyć powrotu do zdrowia i udanego wyjazdu na Litwę:) i chyba poczytam sobie w wolnych chwilach więcej wpisów:)
Pozdro!
lobotomik
| 15:27 poniedziałek, 11 kwietnia 2011 | linkuj Zaiste, infernum...
skibabike
| 15:19 poniedziałek, 11 kwietnia 2011 | linkuj He he , zajebiście dobrane słowa , proza wyszła .
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!