Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

It is they who are my army...

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · dodano: 25.04.2011 | Komentarze 9

... or tribute to my bikefriends.

Tęsknię. To oczywiste, że tęsknię. Choć trafniej byłoby chyba mówić o syndromie odstawienia: rozszerzone źrenice, wzrok bezmyślnie wbity w przestrzeń za oknem, napady paniki, uderzenia gorąca, pieszo nabijane codziennie kilometry na trasie pokój-kuchnia-łazienka-pokój-balkon... i znów pokój-kuchnia-pokój-łazienka... etc.
Jestem jak pies na łańcuchu... jak gangster w „betonowych skarpetkach”... jak dziecko przed szybą cukierni lub sklepu z zabawkami... jak rower bez kół i jak koło bez powietrza...
Słowem, jestem w czarnej dupie. W samym środku ciepłej, wczesnej wiosny przeżywam jakieś pieprzone deja vu z najbardziej chujowych (czyt. antyrowerowych) zimowych miesięcy.

Przekopuję net w poszukiwaniu rowerowej pornografii: ślinię się lubieżnie na widok karbonowych piękności odzianych jedynie w shimanowską biżuterię. Obsesyjnie porównuję ich wagę, okiem konesera oceniam rzeźbę ram i estetykę ich malowania.
Masochistycznie przeglądam raporty z wycieczek na BS.
Rozkładam co chwila mapę z zaznaczonymi trasami wypraw z minionych lat. Wirtualnie pokonuję je znów. Pamiętam niemal każdy zakręt, każdy podjazd, każdy ogołocony z izotoników sklep i każdą odwiedzoną po drodze budę z piwem. Tu dokręcałem Kocuriadzie mostek, który się poluzował na poniemieckim bruku. Tu wspiąłem się na swą najwyżej położoną przełęcz. Tu, udając pielgrzymów, spaliśmy w kościele. Tu wykręciłem swoją życiową Vmax. A tu wprost pod przednie koło wyskoczył mi zając – ja się potłukłem, on zdechł.

Miejscowości dzielą się na te, przez które przejeżdżałem i na anonimowe. Na te, do których pamięć natychmiast dopasowuje obrazy jakichś wspomnień i te, których nazwy zioną jakąś abstrakcyjną pustką. Te ostatnie są trochę jak zaproszenie, a trochę jak wyzwanie i patrząc na nie po prostu wiem, że MUSZĘ tam kiedyś dojechać. Nie wiem po co, bo przecież nigdy takich miejsc zupełnie z mapy nie wyplenię, ale wiem, że muszę.

Tęsknię za – przeklinanymi przecież nie raz – zmianami faktury nawierzchni. Za wszystkimi zmiennymi obliczami asfaltu: od tych najmroczniejszych po niemal białe. Za czarnym, bitumicznym lustrem i za chropowatą, grysową tarką, która smolistej mazi ma w sobie tylko tyle, by wystające z jezdni kruszywo utrzymać na miejscu. Brakuje mi europejskiej gładkości dróg za unijne fundusze. I brakuje też niepowstrzymanego rozkładu zapomnianych szos zapadłej prowincji oraz ciężko doświadczonych przez zimę ulic miast. Brakuje wąskich, przewleczonych przez drzewa nitek leśnych duktów i nierównych kolein wyrytych między polami. Brakuje szutrów Suwalszczyzny, rozgrzanych do białości żarem lipcowego słońca. I brakuje mazurskich, pruskich bruków, po których, co prawda, jeździ się chujowo, ale które o zachodzie słońca mienią się magicznie różem, czerwienią i wszystkimi odcieniami sinych fioletów.

Nawet o deszczu myślę z perwersyjną nostalgią. I o wietrze (to jest dopiero dewiacja!), choć gnój jest przecież bardziej zmienny i upierdliwy niż laska w ciąży. Brakuje mi chłodu dźgającego bezlitośnie soplami zimna. I letniego skwaru, parzącego płuca rozgrzanym powietrzem, które niemal zmusza ciało do zmiany stanu skupienia ze stałego na ciekły.

Tęsknię do bólu w udach, ciężkości wytrzęsionych na kamieniach rąk, mroczków przed oczami i ukłuć w płucach boleśnie rozrywanych łapczywie chwytanym tlenem.
Tęsknię do tych chwil, kiedy każdy obrót korby wymazuje stopniowo upierdliwości i zmartwienia dnia codziennego. Kiedy do rozwiązania pozostaje mi tylko jeden problem: dojechać.
Tęsknię do samotnej jazdy. Do kręcenia bez żadnych rozpraszajek, kiedy mięśnie instynktownie wykonują swoją pracę, a myśl może się skupić na sobie samej.

Ale tęsknię też do ludzi, do bike’owych przyjaciół, z którymi i dzięki którym nawinąłem już tysiące kilometrów. Tęsknię do wspólnych wypraw: Evesiss przykleja się do mojego koła, Luka jak zwykle urządza sobie i mnie małą czasówkę, Lobotomik gada o melancholijnym uroku krajobrazów i szpetocie polactwa, Lemur przepycha korby na podjazdach, wydając przy tym dźwięki, jak Sharapova na korcie, elStamperowi – najmłodszemu z nas – znów trzeba kupić piwo, a Józek... Józek po prostu jest. To znaczy jest, o ile w końcu dotrze.

Bo Józek wyspecjalizował się w docieraniu na miejsce zbiórek na tzw. „ostatnią” chwilę – ostatnią w cudzysłowie, bo tak naprawdę Józek najczęściej dociera kilka minut po ostatniej chwili (a zdarza się też, że dociera kilka godzin po niej).
Na bikestats.pl Józek jeszcze nie dotarł. Gdyby go spytać, dlaczego nie ma tu swojego profilu, powiedziałby pewnie, że posiadanie profilu jest niefajne. Dla Józka bowiem świat generalnie jest niefajny. Józek jest twórcą i bodaj jedynym przedstawicielem niefajnizmu – kierunku filozoficznego stanowiącego radykalne rozwinięcie pesymizmu i sceptycyzmu. Paradoksalnie sam Józek jest... zajefajny. Na wyprawach nigdy nie forsuje tempa (po co się spieszyć, skoro – po pierwsze – jedziemy do jakiejś niefajnej miejscowości, która – po drugie – nigdzie się przecież nie wybiera, więc ostatecznie i tak w końcu do niej dotrzemy). Nigdy też nie zabiera mapy ani zapasowej dętki (wiadomo, mapy i dętki są niefajne, a poza tym po co wieźć przez pół świata „kilogramy” papieru i gumy, skoro można się o nie postarać dopiero wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne). Józek potrafi za to zabrać na kilkusetkilometrową, wielodniową wyprawę ciężką flachę jakiegoś wina, i kontemplując ze stoickim spokojem niefajne krajobrazy, błądząc wielokrotnie, łapiąc kolejne gumy, dowieźć ją i wypić z nami na koniec trasy, bo przecież żadne alko nie smakuje tak, jak to, które pokonało z nami cały dystans. Trasy pokonane bez Józka też nie smakują jak te, przejachane z nim.

Z elStamperem pierwszą wspólną trasę zrobiliśmy... blachosmrodem (ale wtopa... wstyd i żenua)... musiałem odstawić go (to znaczy elStampera, nie auto) do Świnoujścia, gdzie całą ekipą startowaliśmy do kolejnej wyprawy, z której w ostatniej chwili zły los mnie wyautował (fuck – że pozwolę sobie na niezbyt wyszukaną pointę).
Jechało nam się razem tak, jakbyśmy robili takie trasy co najmniej raz w tygodniu, choć elStamper w końcu nie wytrzymał równego tempa i zasnął na fotelu pasażera. I tak mu już zostało... to znaczy na rowerach też ciągniemy razem, aż w końcu elStamper jakby przysypia i zostaje. No chyba że wyruszy wcześniej... wtedy majaczy gdzieś na końcu szosy niebieską przeciwdeszczówką, która ma chyba jakieś magnetyczne nitki, bo zadziwiająco dobrze się go wtedy ściga.

Lemur... czego potrzeba, żeby na miejskim rowerze o masie średniego czołgu i zaledwie trzech przełożeniach zjechać Mazury w tę i wewtę (albo we wtę... a może nawet we w tę)? Siłę trzeba mieć... i Lemur ma siłę... i nie chodzi o jakiś dynamit w udzie, spektakularny fajerwerk, który wypala się po kilkunastu metrach sprintu. Lemur ma w udzie siłownik hydrauliczny, który wciąga ją na budzące respekt wzniesienia. Choć wzniesień Lemur chyba szczególnie nie lubi, bo tym bardziej upierdliwym potrafi tak podczas ich pokonywania nawrzucać, że asfalt im się rumieni niczym lico zakonnicy, która przypadkiem zbłądziła do burdelu.
Teraz Lemur nie jeździ już czołgiem, tylko Klaksonem i kiedy wyciąga się nad mostkiem przypomina mi Mancebo. Agresywnie pochylona, z lekko rozkołysanymi barkami. No budzi respekt po prostu.
Ale Lemur ma też fobię... fobię szczególną, bo kolarską, mianowicie spd-fobię. Przypięta do pedałów ulega napadom histerii, atakom paniki i w ogóle zdradza objawy klimakterium, a to przecież jeszcze nie czas. Szkoda, bo gdyby pozwoliła się w spd – sorry za wyrażenie – zapiąć i gdyby do nich przywykła, to aż boję się pomyśleć, co by mogła wówczas wykręcić.

Lobotomik... przypadek beznadziejny... cykloza w ostatnim stadium zaawansowania... rozliczne przerzuty, a nawet przerzutki. Stanowi niezwykle ciekawy przypadek dla medycyny. Lekarze wykryli, że we fragmencie jego mózgu odpowiedzialnym za kojarzenie faktów i bardziej skomplikowane czynności intelektu, zwoje kory mózgowej układają się w napis SHIMANO.
W rezultacie choroby, mutacji uległo też jego serce, przekształcając się w pompę z tłokiem obrotowym, którego oś osadzona jest w suporcie o standardzie BB30 i który napędzany jest ultralekkimi korbami.
Zmiany chorobowe dotknęły także układ kostny, który struktualnie upodobnił się do karbonu. Brak nadziei na wyleczenie (NFZ nawet nie odpowiada na jakiekolwiek pisma w tej sprawie).
A początki były niewinne: niewyszukany sprzęt i spacerowe tempo. Pamiętam, że podczas pierwszych wspólnych wypraw Lobotomik utrzymywał koło do pierwszego, napotkanego podjazdu. U jego podnóża rzucał wówczas „to na razie” i zostawał, podjeżdżając zupełnie bez walki.
Sytuacja zmieniła się jakieś 3 lata temu. Najwyraźniej wówczas zakończył się okres inkubacji wirusa cyklozy. Lobotomik zmienił styl jazdy i dla górek żywił coraz mniejszy respekt. Wreszcie zainwestował w sprzęt, który bardziej mu pomagał, niż przeszkadzał podczas jazdy.
Traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie u mnie nastąpiła remisja cyklozy. Dwie poważniejsze infekcje i długotrwałe kuracje antybiotykowe na tyle skutecznie pozbawiły mnie sił, że ciężko było mi się cieszyć rowerem równie intensywnie i beztrosko, jak kilka lat wcześniej.
Na szczęście choroba Lobotomika miała na tyle intensywny przebieg, że i u mnie rozwinęła się ponownie... isn’t it what friends are for?

Luka aka SirWoland... jazda z Luką to czyste szaleństwo... jakieś pieprzone misterium zajechania się i apoteoza kręcenia do upadłego. Święto prędkości, czyli wielkie dionizje na progu mleczanowym. Luka ma mentalność zwycięzcy... albo zabójcy... na jedno wychodzi. Każdy kolejny odcinek, każda górka to przeciwnik, to wróg, którego trzeba pokonać jak najszybciej (powiedziałem JAK NAJSZYBCIEJ!).
Bardzo lubię samotną jazdę... własne tempo, którego nie trzeba z nikim uzgadniać, kiedy do nikogo nie trzeba się dostosowywać. Fajnie jeździ się też w parze czy grupce, kręcąc bez wysiłku i rozmawiając sobie swobodnie o jakichś pierdołach. Ale naprawdę zajebiście jest jechać z kimś, kto wyzwala w tobie ukryte zazwyczaj rezerwy... kto w momencie, w którym wydaje się, że jedziesz już na maksa, naciska mocniej korby i... okazuje się, że można jeszcze szybciej. Kiedy jadę z Luką, wiem, że tak właśnie będzie... wiem, że będzie ciężko, mocno... wiem, że będzie szybko... jak np. na odcinku między Białą a Piątkiem, na którym na rowerach objuczonych sakwami nie schodziliśmy poniżej 40km/h, wychodząc sobie regularnie na zmiany, jak podczas jakiejś pieprzonej czasówki parami. Albo na krótkim dystansie między Płotami a Gryficami, gdzie znów mimo obciążenia i wiatru cyferki licznika ganiały sobie jak w zaklętym kręgu między 35 a 38km/h.
Dawno nie jeździłem z Luką, ale wiem, że urządzimy sobie jeszcze niejedną taką czasówkę.

Evesiss jest dziecięciem płomiennego entuzjazmu, który wszelako bywa ulotny. Pierwsze kilometry w jej wykonaniu to zawsze radosne brykanie szczęśliwego źrebiątka. Kiedy mija połowa dystansu, źrebiątko dorasta do statecznego galopu i równego tempa. Nadal dzielnie trzyma koło i nie trwoni niepotrzebnie sił, ale po osiemdziesiątym, dziewięćdziesiątym, albo setnym kilometrze stateczność i spokój ulatniają się jak powietrze z przebitej dętki... ze złowrogim sykiem: bo droga jest za długa... bo zakręty są zbyt lewe albo zbyt prawe... bo wiatr wieje, deszcz pada, a na podjazdach jest pod górkę... i na kogo się ten cały toxic speach wylewa?
Cóż jednak robi Evesiss, kiedy pokonawszy te wszystkie przeciwności budzi się następnego dnia, a ból ścięgna Achillesa nie pozwala jej chodzić? Otóż plądruje pierwszą napotkaną aptekę i uzbrojona w całe beczki maści i żelów przeciwobrzękowych oraz w kilometry bandaża elastycznego i opaskę usztywniającą wsiada na rower i jedzie dalej. I dojeżdża do celu. Mimo bólu oraz tego, że raczej osobliwie interpretuje mapę. Albowiem od żółtych wstęg dróg wojewódzkich i powiatowych oraz od białych wstążek względnie komfortowych, aslfaltowych, wiejskich szos, dalece bardziej atrakcyjne wydają jej się czarne kreski polnych traktów i leśnych przecinek, które kończą się zawsze wcześniej niż obiecuje mapa w jakimś błotno-gnojnym armagedonie. Kiedy Eve dociera potem na miejsce zbiórki jej Magiczny nie przypomina wcale aluminiowej konstrukcji. Wygląda raczej jakby był ulepiony z gliny, błota i... zresztą nieważne (technologia a’la chata buszmena). Tak czy owak, brat niezmiennie pozostaje z siostry dumny.

Jest jeszcze Kocuriada... ale ona jest kimś więcej niż przyjaciółką, zasługuje więc na osobny wpis.

Nie zawsze jeździmy pełnym składem. Nie zawsze udaje nam się dojechać tam, gdzie zamierzaliśmy. Ale ilekroć wsiadam na rower, ilekroć myślę o jeździe, jakaś część każdego/każdej z nich jest ze mną... bo kiedy jestem na rowerze they are a wall of arms around me... it is they who are my army.


Komentarze
SylaNaRowerze
| 02:10 czwartek, 5 maja 2011 | linkuj Chłopie, wracaj do zdrowia jak najszybciej! Ale nie rezygnuj przy tym z pisania takich świetnych tekstów :)
elStamper
| 12:08 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Kuruj łokieć i jak najszybciej wracaj na rower, bo Cię brakuje na trasie. Jak pojedziemy na Litwę, to postaram się już nie "przysypiać" ;)
Dawko
| 10:02 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Eve Kisses
evesiss
| 08:23 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Łzy w oczach,nie ze śmiechu, jeden etap na Karolówce especially for you.
Dawko
| 08:20 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Kocuriada Wyprawa na Mazury (chyba 2002 rok), drugi dzień (z Grudziądza do Iławy), mostek poluzował Ci się gdzieś na odcinku między Bielicami a Krotoszynami.

Nocleg w Wyszogrodzie niepowtarzalny... spanie na kartonach ze świętymi obrazkami i podręcznikami do katechezy przy całonocnym koncercie na tchawicę i niedrożną jamę nosową pana N. Masakra. A rano darmowe bułki w piekarni, bo cała wieś... ups... całe miasteczko już wiedziało, że "pielgrzymi" przyjechali... h'allelujah ;-)

Lobotomik"...woooooooooh I have faith..." - ten tekst jest genialny... i nawet wpisuje się w jeden z wątków naszej wczorajszej dyskusji... taki jest cudownie niechrześcijański.

kaeres123 Dzięki ;-)

PS. Zawodowo zajmuję się myśleniem... i rzeczywiście czasami muszę zapisać to, o czym myślę, bo sam nie jestem pewien czy siebie rozumiem.
KOCURIADA
| 06:26 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Sieku, Ty to chociaż coś pamiętasz, a ja ani bruku poniemieckiego ani poluzowanego mostka za cholerę nie mogę wygarnąć na światło z czeluści mózgu...
Za to doskonale kojarzę o jakim jegomościu i jakim zachowaniu piszesz - mimo, że mnie tam z Wami nie było :D:D:D
Łosiu - ja się zaczynam bać Twojego następnego wpisu...:)
lobotomik
| 06:00 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Eh, i przypomniałem sobie właśnie, jak udając pielgrzymów nocowaliśmy w Wyszogrodzie u tego dość w sumie niefajnego księdza:) No i jak przerywało nam sen wiadome zachowanie wiadomego jegomościa. Oj fajnie było:)
lobotomik
| 05:53 wtorek, 26 kwietnia 2011 | linkuj Zaprawdę, wzruszyłem się.... "There's no god above me, no devil below me and I have faith in those who put up with me"...
THX for yesterday:)
kaeres123
| 21:18 poniedziałek, 25 kwietnia 2011 | linkuj Przeczytałem calutkie, sporo mi to zajęło, kilkukrotnie wybuchałem śmiechem dzięki Twojemu humorowi, jestem nadal w szoku i pod wielkim wrażeniem jak tak można pisać. Brawo ! :)

PS. Zajmujesz się zawodowo pisaniem jakichś tekstów ?
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!