Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
34.10 km
0.00 km teren
01:23 h
24.65 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
This too shall pass
Środa, 18 maja 2011 · dodano: 19.05.2011 | Komentarze 2
Najtrudniej jest zacząć. Nie znoszę banałów, ale tak właśnie jest. Dopóki wszystko jest w porządku, nie zauważa się tych wszystkich ścięgien, mięśni, stawów, które biorą udział w ruszaniu, hamowaniu, składaniu się w zakręcie. Wszystko odbywa się niejako automatycznie, czyli nie angażując świadomości. Nic dziwnego więc, że tak wiele jej umyka.Kiedy miałem zdrową rękę, nie zdawałem sobie sprawy, jak duży ciężar przenoszę na kierownicę przy ruszaniu. Pierwszy po kontuzji obrót korbami i kurewsko potężne rwanie w łokciu uświadamia mi to nader dojmująco. Muszę nauczyć się ruszać od nowa, opierając się przede wszystkim na zdrowej ręce. Trochę w tym kaskaderki, bo nigdy do końca nie wiem, jak zareaguje bike przy takim niesymetrycznym rozkładzie sił na kierownicy. Ale jeśli mam jeździć, nie mam – zdaje się - innego wyjścia.
Ruszam zatem ostrożnie i asekurancko dobierając asfalty wymykam się z peryferyjnego uścisku miasta. Jadę dzisiaj na Trek-usiu i przez pierwsze kilometry ręka troszkę nie pozwala mi się na nim odnaleźć. Stąd też, choć wiosna z właściwym jej brakiem umiaru jest dziś równie cudownie przytłaczająca, co wczoraj, to bardziej od niej absorbuje mnie kontuzjowany łokieć. Wiem już, że oprócz ruszania muszę też uważać na hamowanie, kiedy ręce, zapierając się o kierę, walczą z siłami bezwładności, jakim z całą konsekwencją bezmyślnej kupy mięcha poddaje się ciało.
Generalnie więc kręcę trochę tak, jakbym dopiero się uczył jazdy na rowerze: ruszam chwiejnie, hamuje dużo za wcześnie i cały czas jadę dziwnie przegięty, z jedną ręką bardziej zgiętą w łokciu, którego – póki co – mocniej wyprostować nie mogę. Słowem, kalekie ucieleśnienie kunktatorstwa (włoskiego wręcz, co chyba bardziej mi dokucza, niż ten pieprzony łokieć). Przypomina to wszystko próbę transportu kopy jajek po pijaku (tzn. po pijaku jest transportujący, czyli ja, a nie jaja).
Jadę nieśpiesznym tempem. Wiatr jest chyba troszkę mocniejszy niż wczoraj, ale w przeciwieństwie do swych marcowych braci jest cieplutki. Jakoś łatwiej mi dzięki temu wspaniałomyślnie wybaczyć mu, że na niektórych odcinkach trzeba się z nim troszkę posiłować. Przemykam przez wiejską zabudowę. Wsie niemal zawsze wyglądają troszkę sennie. Jakby były wyludnione. Albo jakby czas stanął w miejscu i zatrzymał się w momencie zbiorowej, poobiedniej drzemki.
Ta atmosfera zdaje się też udzielać wachlarzom liści, rozwiniętym bądź rozwijającym się kwiatom i szybującym, obżartym świeżo wyklutym robactwem ptakom. Patrzę na ten leniwy, wiosenny tour de force i wydaje mi się, że poza mną wszystko porusza się jakby w zwolnionym tempie. Dalej wiejskie zabudowania ustępują nowej dzielnicy willowej, ale niczego to nie zmienia w ogólnie sennym nastroju.
Wdrapuję się na mały podjazd (w zasadzie nie jest taki mały, ale ja wyjeżdżam z bocznej drogi na jego końcówkę), mijam zakręt i docieram do Lobotomika, który dziś wyjątkowo wita mnie w cywilu... tzn. bez spd, bez gaci z pieluchą... nonszalancja i totalna wzgarda dla praw aerodynamiki. Niedzielny rowerzysta po prostu (z całym szacunkiem dla wszystkich braci bikerów... i dla sióstr takoż). Do tego, chyba w ramach wyposażenia dodatkowego, dzierży jakąś zieloną torbę. What da fuck – myślę sobie zatrzumując się obok. Czyżby Lobo postawił sobie za punkt honoru zwycięstwo w konkursie cycle chic na najbardziej szykownego rowerzystę miesiąca?
Okazuje się, że nie... że najpierw ruszamy po prostu do Luki, bo Lobotomik – nadzieja polskiego ogrodnictwa na zbliżające się wielkimi krokami Igrzyska Olimpijskie Działkowców – walczy dzielnie o renensans swej truskawkowej plantacji (która ucierpiała dotkliwie przez zimową sraczkę, jaka nawiedziła kraj w początkach maja) i musi podrzucić Luce rzeczony koszyk-torbę na sadzonki. Po dopełnieniu tego świętego obowiązku snujemy się swobodnie po okolicy, ciesząc się temperaturą i bardziej koncentrując się na rozmowie, aniżeli na kręceniu.
Postanawiamy zrobić niewielką pętelkę po okolicy i odstawić mnie do domu, by nasz rowerowy reunion zwieńczyć w jedynie słuszny sposób, mianowicie zanurzając się w przesyconych słońcem oparach jęczmienia, rozkosznym chłodzie gorzkawo zacienionego chmielu, oraz w uroczym towarzystwie upasionych słodem drożdży piwnych. W końcu finis coronat opus.
Niestety, realizacja tego szlachetnego planu oznacza jazdę troszkę bardziej zatłoczonymi (czyt. zablachosmrodzonymi) drogami. Na szczęście większość kierowców zachowuje się dziś w dość cywilizowany sposób. Tempo troszkę nam się rozkręca, bo ze względu na ruch rzadziej mamy okazję do swobodnej rozmowy. W dość przypadkowy sposób wychodzimy sobie na zmiany i po jakimś czasie docieramy do ulicy, gdzie znów możemy jechać obok siebie. Pomiędzy wiejskimi, starymi zabudowaniami, poprzetykanymi nowobogackimi willami, wylano tutaj jakieś dwa lata temu nowiutki dywanik gładziutkiego asfaltu. Zdaje się jednak, że zapomniano przy tym o solidnej podbudowie jezdni, skutkiem czego ta ostatnia z zadziwiającą regularnością poczęła się zapadać. W konsekwencji jazda tym odcinkiem przypomina raczej narciarstwo na muldach, aniżeli rowerowanie. Bardziej nas to dziś jednak bawi niż denerwuje.
Domykamy pętle. Przed nami jeszcze dwie większe hopki. Wiatr teoretycznie powinien nam przeszkadzać, ale mimo to wdrapujemy się na pierwszą z nich całkiem sprawnie. Tuż za szczytem przecinamy granicę gmin, co manifestuje się w typowy dla naszego kraju sposób, mianowicie pogorszeniem nawierzchni. Lobotomik daje mi zmianę, domyślając się, że będę teraz jechał bardziej asekurancko. Lawirujemy między kolejnymi pęknięciami, dziurami, kruszejącymi łatami – śladami rozpaczliwej walki o utrzymanie w kupie erodującego asfaltu. W pewnym momencie, na nieco sztywniejszym fragmencie podjazdu zapominam się i żeby utrzymać koło bardziej instynktownie niż świadomie wstaję w pedałach. W sekundę uświadamiam sobie z przerażeniem co właśnie zrobiłem i natychmiast przyklejam tyłek z powrotem do siodełka, zanim ręka zacznie prostestować. Mija kolejny ułamek sekundy i dociera do mnie, że mimo większego obciążenia łokcia, żadnego protestu z jego strony nie było i dojeżdżając do szczytu z tego powodu popadam niemal w euforię. Choć póki co, nie decyduję się na powtórzenie jazdy na stojąco - wbrew temu, co twierdził Einstein głupota ma swoje granice... w każdym razie moja głupota.
Zgodnie z założeniami uświetniamy skromny dystansik piwem, które zawsze najlepiej smakuje po nawinięciu choćby niewielkiej ilości kilometrów w ciepły, słoneczny dzień. W cieniu jakiegoś iglastego badziewia gadamy o rowerach, które kochamy i o tych, które będziemy kochać... no i o tym ile będzie nas ta miłość kosztować... słowem, typowe męskie rozmowy... ja zaś co chwila zerkam na swój łokieć... póki co sprawny jedynie w jakichś 50%... ale po krótkiej stójce na podjeździe nie mogę się jego obecnym stanem dołować... coz’ I know this too shall pass.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Komentarze
lobotomik | 14:26 czwartek, 19 maja 2011 | linkuj
shall pass, nie ma innego wyjścia. A za te cywilne ciuchy to aż mi głupio, bo to zaiste recydywa jest - pon i wt do pracy, a dzisiaj na Radę Wydziału i wieczorem na DDCh, czyli 4 days in a row bez spd, prawdziwa makabra. Nic to, jutro przebiorę się za uczestnika Giro i depnę mocniej!
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!