Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
23.76 km
0.00 km teren
01:00 h
23.76 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:KONA CINDER CONE
Sun... Fun... Luv...
Czwartek, 19 maja 2011 · dodano: 21.05.2011 | Komentarze 3
Uwielbiam budzić się w takie dni, gdy gdzieś spomiędzy nie do końca zaciągniętych zasłon przebija blask. Otwieram oczy, siadam na łóżku i widzę tę niemal boleśnie lśniącą i lekko wibrującą obietnicę upału. Koty domagają się żarcia, Kocuriada przewraca się na drugi bok, a ja nie mogę się już doczekać bijącego gorącem asfaltu i ciepłego wiatru.Póki co, uciszam futrzaki poranną porcją karmy. Przede mną jeszcze tylko toaleta, śniadanie, kawa oraz prasówka w sieci. W międzyczasie Kocuriada zwleka się z łóżka i gdy wszystkie punkty porannego rytuału są już odhaczone, możemy ruszać. Czeka nas szybki kurs do miasta (niestety), bo Kocuriada zdradza przedziwną skłonność do decentrowania kół: w obu jej rowerach bije niemal wszystko, co się kręci. Kółka coraz wyraźniej odstawiają podczas jazdy jakąś sambę, czy inną rumbę i nie jest to bynajmniej taniec synchroniczny: przód zdaje się mieć zupełnie inne poczucie rytmu, aniżeli tył. Swoją drogą, przy skromnej przecież wadze Kocuriady, trzeba mieć coś na kształt talentu, żeby robić swoim rowerom takie rzeczy.
Tak czy owak, konieczna jest wizyta w serwisie. Kocuriada dosiada więc Jakubka, ja Konę i bez zbędnych ceregieli startujemy. Początkowo zostaję nieco w tyle, bo pierwsze kilkaset metrów to przeprawa przez cztery progi spowalniające (łokieć zmusza mnie niestety do wyhamowywania niemal do zera przy ich pokonywaniu). Kocuriada czeka jednak na mnie i po chwili jedziemy już razem. Słońce cudnie przygrzewa i szybciutko zbliżamy się do centrum. Wciąż jeszcze nie nasyciłem się rowerem po przerwie i choć początkowo nie mogę się przyzwyczaić do pozycji na Konie, kręcę bliski euforii. Nie przeszkadza mi nawet coraz więcej blachosmrodów. Słońce... dziewczyna... rower*... jest mi dobrze po prostu.
Mijamy feralne miejsce, w którym popsułem sobie rękę, przemykamy obok zalanych jasnym światłem, zapuszczonych placów po wyburzonych kamienicach i niebawem docieramy do serwisu. To znaczy ja docieram, bo kiedy się odwracam nie widzę Kocuriady, choć jeszcze moment temu jechała tuż za mną. Szybki telefon i okazuje się, że czeka na mnie na kolejnym skrzyżowaniu, bo przecież mieliśmy jeszcze po drodze odwiedzić optyka.
Ruszam więc, żeby do niej dołączyć i od razu mam wrażenie, że życzliwe dotąd miasto jakby sobie o mnie przypomniało, bo zaczęło „rozpieszczać” mnie wszystkimi typowymi „atrakcjami”, na jakie liczyć może biker. Najpierw z furią obdzwania mnie motorniczy tramwaju, bo przecież rowerzysta nie ma prawa ominąć zaparkowanego przy chodniku blachosmrodu. Chwilę potem jakiś debil przypomina sobie o kierunkowskazie dobre kilka sekund po tym, jak zaczął skręcać w bramę kamienicy. Oboje z Kocuriadą hamujemy gwałtownie. Czuję rwanie w łokciu. Niewinna, niemal dziecięca twarz Kocuriady knajackim językiem krótko podsumowuje potencjał intektualny kierowcy... jakby czytała w moich myślach – przemyka mi przez głowę. Potem jeszcze kilku pieszych w ostatniej chwili rezygnuje z wpakowania się pod nasze koła. Słowem, normalka... tyle że jakoś nie psuje mi to wszystko humoru.
Na szczęście szybko uwijamy się z soczewkami i kręcimy do serwisu. Tam krótka dyskusja i Kocuriada, ulegając fachowej perswazji, podejmuje strategiczną decyzję, by zostawić bike’i w serwisie jednak dopiero w poniedziałek.
W coraz mocniejszym słońcu kręcimy więc w stronę domu. Niemrawe łańcuszki samochodów pełzną grzecznie w wydłużających się wężykach. Jak roboty. Albo krwinki miejskiego krwioobiegu. Choć, gdyby pozostać przy tej metaforyce, przy mijaniu każdego skrzyżowania trzeba by pisać o zawale – myślę sobie – gdy konsekwetnie przebijamy się w stronę przedmieść. Co chwile światła, piesi na ddr: miasto sięga po wszystkie znane sobie sposoby, żeby nas nie wypuścić, ale w końcu musi ulec. Wiem o tym i dobrze mi z tą świadomością.
Gdy tylko wydostajemy się z centrum, urządzam sobie małą tempówkę. Cieszy mnie każdy obrót korbą, każdy nawinięty metr asfaltu. Za moment będziemy już w domu, za chwilę jazda się skończy... ale to bez znaczenia, bo na rowerze nie ma za moment, nie ma za chwilę, nie ma jutro... jest tylko teraz.
*Kolejność przypadkowa.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Komentarze
KOCURIADA | 14:21 sobota, 21 maja 2011 | linkuj
A ja wolę jak ciemno, ale że mnie ona przeraża, to zagajam na okoliczność wyposażenia mnie w lampki - nawet upatrzyłam już kilka modeli ;P I będzie Dawko syty, a Kocuriada cała, deal?
No i popatrz jak łatwo można zmienić temat ;)
No i popatrz jak łatwo można zmienić temat ;)
KOCURIADA | 10:58 sobota, 21 maja 2011 | linkuj
te, Starszyzna, przecie Napoleon wyraźnie powiedział, że bajki były źle zserwisowane, źle złożone...a Ty od razu zganiasz winę na mnie...aż mam ochotę zacytować Lemurzycę cytującą samą siebie..."ND"...ale i tak Ciebie luv - mimo, żem dopiero po Słońcu w tej Twojej układance ;P
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!