Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
46.75 km
0.00 km teren
01:47 h
26.21 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:
HR max:187 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
The sun and the rainfall
Piątek, 20 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 2
Zamglenie?.. nieostrość?.. niewyraźność?.. jak opisać stan, w którym po otworzeniu oczu dziwnie rozleniwiona świadomość rejestruje, że powietrze ma konsystencję kiślu (albo – jak kto woli – kisielu) a wszystko wokół dzieje się (jeśli w ogóle coś się dzieje) w trybie slow motion? No... może poza tym, co dzieje się w żołądku, który żyje jakby własnym życiem i próbuje właśnie zamienić się miejscami z trzustką. Czuję się zamulony – tak, to chyba najlepsze słowo. Przykrywa mnie szczelnie piwny osad wczorajszego wieczoru.Znam dobrze to oblicze kaca. Tę jedną z miliona jego twarzy. Głowa nie boli, ale mózg ma postać galarety – nie tylko to wiem... w takie dni po prostu czuję to wyraźnie. Do tego żołądek. Niby zdyscyplinowany, niby nie zmusza, by nie oddalać się zbytnio od kibla, ale co jakiś czas pozwala sobie na jakieś nieprzyjemne harce. No i w ustach jakiś syf... jakbym przebitą dętkę przeżuwał.
Ale najgorsza jest ta nieznośna powolność wszystkiego. Niczym w tych snach, które raz na jakiś czas miewa każdy, kiedy to trzeba uciekać, ale problem w tym, że stąpa się w jakiejś smole, bagnie, czy innym budyniu. Nie mogę się niestety z tego wygrzebać i Kocuriada musi ruszyć na poranną przejażdżkę sama. Potrzeba mi zdecydowanie więcej czasu, żeby się ogarnąć.
Kiedy wreszcie wychodzę, słońce zaczyna przegrywać z chmurami. Wiatr naciąga szarogranatową kołdrę na coraz szersze zagony nieba. Próbuję objąć wzrokiem jak największy skrawego tego ostatniego i stwierdzić, jakie mam szanse na uniknięcie deszczu. Dochodzę do wniosku, że mimo wszystko spore. Chmurska choć groźne, wydają się jakieś takie niezdecydowane, a poza tym ewidentnie zmierzają w kierunku przeciwnym niż ten, który zamierzam obrać.
Nie tracąc więcej czasu, wpinam się więc w pedały i gdy tylko nawierzchnia pozwala na pewną dozę beztroski względem mojego łokcia, podkręcam mocno tempo. Ale jakoś nie mogę nabrać prędkości. Kac jednak jeszcze nie odpuścił i cały jestem dziwnie ociężały. Zwłaszcza brzuch ciąży mi strasznie, jakbym założył na siebie jakąś pieprzoną oponę... niemalże ulegam wrażeniu, że zaraz będzie mi się obijał o kolana.
A perfidne chmurska, gdy tylko ruszyłem, jakby się zatkywizowały. Ciemnieją z sekundy na sekundę i wyglądają już jak nasiąkłe zasyfioną wilgocią szmaty do podłogi. Skręcam w boczną drogę, której nie obrosły jeszcze architektoniczne wykwity nowobogackich ambicji i czuję pierwsze, nieśmiałe krople... Jeszcze raz podejmuję beznadziejną próbę wykręcenia większej prędkości... z ledwie zauważalnym rezultatem... Na szczęście deszcz póki co się nie nasila... a w oddali majaczy na asfalcie plama słońca – bezdeszczowy azyl, rozkosznie sucha oaza... Chwytam się jej oczami i cisnę, by znaleźć się na osłoniecznionym fragmencie drogi jak najszybciej... i dokładnie w momencie, gdy przecinam granicę międy zacienioną i nasłonecznioną strefą asfaltu, zaczyna lać... kurwa – rzucam sam do siebie... ale ściema... Kręcę w pełnym słońcu i... w strugach deszczu zarazem... sucha szarość szosy znika, przedzierzgając się błyskawicznie w ociekającą wilgocią czerń... asfalt marki Ritchey z serii Wet Black...
Krople sieczą niemiłosiernie, a ja ociężale poruszam nogami, jakby to nie woda ściekała po drodze, tylko smoła. Przed sobą widzę już miejsce, w którym panowanie słońca się kończy i zaczyna się złowroga hegemonia cienia rzucanego razem z deszczem przez chmury. Ale gdy przecinam tę kolejną granicę, deszcz w sekundę ustaje... Zdaje się, że pogoda ma dziś niezdrowe poczucie humoru i kpi sobie z przyzwyczajeń skacowanego łba.
Mimo braku słońca wiatr szybko suszy przemoczone ciuchy. Ale i męczy... jak zwykle... jakbym nie miał wystarczająco podłego dnia... Drogi szybko odparowują wilgoć, a razem z nią znikają resztki moich sił. Mimo wszystko jakoś udaje mi się wspinać na kolejne zmarszczki. I kiedy właśnie zdobywam jedną z nich mija mnie jakiś biker koło 50-ki. Kręci swobodnie, łydki ma takie, jak moje uda (z tą różnicą, że ja ud nie golę)... rzuca mi przelotne spojrzenie drapieżnika oceniającego kondycję chorego cielaka i w jego oczach dostrzegam wyrok śmierci... na mnie... Jasne – myślę sobie... Proszę, dobij mnie... Facet błyskawicznie mi odchodzi (jak ja, kurwa, tego nie lubię) a ja mam ochotę, żeby mnie ktoś przytulił... i w takiej żałosnej kondycji docieram do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!