Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
31.87 km
0.00 km teren
01:13 h
26.19 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Cubism dream
Poniedziałek, 23 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 1
W pierwszych dniach sierpnia 2010 roku Kocuriada zapłonęła nową żądzą. Generalnie bardzo lubię te momenty, kiedy Kocuriada płonie żądzą, a ja mogę wystąpić w roli strażaka. Tym razem jednak mrocznym obiektem jej pożądania nie byłem ja, ani moja... sikawka. Nie była też nią czekolada, ani nowa torebka czy buty. Kocuriada zapragnęła bowiem nowego roweru. Gdyby chodziło o jakąś – bo ja wiem – lokówkę, zestaw do makijażu, wizytę w salonie kosmetycznym, czy rzeczone buty z torebką, byłbym wobec tej zmiany pewnie mocno sceptyczny (eufemistycznie rzecz ujmując). Ale w przypadku pragnienia ukierunkowanego na nowy bike odkryłem w sobie nowe, nieskończone wręcz pokłady wyrozumiałości.Kilka dni przetrząsania oferty rynkowej, precyzowania oczekiwań samej zainteresowanej (głównie estetycznych), rozważania potencjału modernizacyjnego no i padło na Jakubka, czyli wtedy jeszcze po prostu Cube’a LTD Pro landrynkowo upaćkanego bielą i błękitem. 16 sierpnia ruszyliśmy po niego do Krakowa, bo tylko tam była odpowiednia (czytaj wystarczająco mała) dla Kocuriady rama. Mimo że decyzja o zakupie w sumie już zapadła, uznaliśmy, iż lepiej będzie się do roweru najpierw przymierzyć. No a poza tym nie chcieliśmy, żeby jakiś sfrustrowany kurier przerzucał karton z bike’iem gdzie i jak popadnie.
Wróciliśmy do domu z Jakubkiem, ale pogoda nie pozwoliła na jazdy testowe. Siłą rzeczy odbyły się one dzień później. Kocuriada prezentowała się na nowym bike’u nader wdzięcznie (zresztą ona po prostu tak ma), a i sam bike już swoim wyglądem niedwuznacznie sugerował, że wiele potrafi. O tym ostatnim chciałem się przekonać osobiście. W końcu jestem tylko facetem i w typowy dla mej płci sposób odczuwam dojmującą potrzebę dorwania w swoje łapska, a następnie zużycia i zbrukania wszystkiego, co – że tak powiem – dziewiczo nowe.
Niestety, tym razem musiałem obejść się smakiem. Musiałem podziwiać ten świeżutki, biało-niebieski lizaczek zza szyby, bo Kocuriada ujawniła nowe, mroczne oblicze swej natury: gdy tylko zbliżałem się do Jakubka w jednoznacznych zamiarach, albo też nieśmiało i dyplomatycznie sugerowałem, że może mógłbym – ewentualnie i właściwie czysto hipotetycznie oczywiście – przejechać się na nim, Kocuriada wrogo obnażała zęby i toczyła pianę z
Tak czy owak, przez kolejne kilka miesięcy (a ścislej niemal przez rok) mogłem bliżej obcować z Jakubkiem jedynie podczas jego mycia. Cierpiałem, nie mogąc poznać jego walorów (tłumienia amora, siły i precyzji hamulców, pracy napędu czy sztywności ramy), ale znosiłem to cierpienie w milczeniu... wiadomo: boys don’t cry.
I tu się pojawia pytanie niemal filozoficzne, pytanie o granice lojalności... o granice wierności. Czy przez te wszystkie miesiące miałem okazje, aby bez wiedzy Kocuriady dosiąść Jakubka? Czy zostawałem z nim sam na sam na długie godziny, kiedy to mógłbym go – jak zapewne widziałaby to Kocuriada – pohańbić? Owszem, miałem takie okazje i były takie godziny. Zdarzyło się nawet raz, że Kocuriada wyjechała na cały tydzień. Mógłbym więc dorwać Jakubka, zjechać nim pół województwa, wytarzać się z nim w błocie, a potem wypucować tak, że śladu by nie było. Zbrodnia doskonała po prostu. Czy to zrobiłem? Czy skorzystałem z którejkolwiek z zesłanych przez dobry los okazji do pociśnięcia Jakubkowych korb? Nie. Jak cielę gapiłem się na ten rower i śliniłem przez miesiące. Muskałem pieszczotliwie jego podzespoły sycąc się w wyobraźni chorymi wizjami naszych wspólnych wojaży. Byłem jak zadurzony gówniarz, który boi się odezwać do obiektu swych westchnień.
Tak. Prawda jest okrutna. Nie wiem, czy to współczesna kultura, czy apodyktyczna natura Kocuriady, ale wychodzi na to, że nie jestem prawdziwym facetem, na wpół barbarzyńskim samcem, który po prostu przychodzi po swoje i bierze co mu się podoba, nie bacząc na konsekwenkcje, pieprząc dyplomację, konwenanse i polityczną poprawność. Zamiast tego czekam skundlony na łaskawy ochłap. Ech... czy jest coś bardziej przykrego od oswojonego drapieżnika? Czy istnieje większe wynaturzenie?
Mijały kolejne miesiace, a ja wciąż w skrytości śniłem o jeździe na Jakubku, który w międzyczasie jeszcze wypiękniał: Kocuriada dopieściła go nowymi korbami, kasetą i manetkami. I wszystko to miałem tuż pod nosem, a jednak całkowicie nieosiągalne... Cóż ten głupi Dante wiedział o czyśćcu i piekle – myślałem gapiąc się pożądliwie na Jakubka.
Myślałem, że przyjdzie mi znosić te czyśćcowo-piekielne męczarnie przez wieczność, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie trafiłem do nieba. Okazało się bowiem, że Jakubek potrzebuje interwencji mechanika (centrowanko, regulacja, etc.), a najbliższy termin, kiedy mógłby tego dobrodziejstwa zaznać, to jednocześnie termin, który absolutnie nie odpowiada Kocuriadzie. I tak oto, po dziesięciu miesiącach miałem wreszcie wpiąć się w Jakubkowe pedały, co by odstawić go do serwisu.
Dobra od kilku dni pogoda akurat troszkę się rozkaprysiła i postanowiła nieco przyoszczędzić na słońcu, za to rozrzutnie szafując nienajcieplejszym wiatrem. Wizja jazdy na Jakubku znieczuliła mnie jednak na wszelkie pogodowe niedogodności. Pierwsze kilkaset metrów i od razu jest jasne, że rower jest dla mnie za mały. Gdybym miał go używać na codzień, konieczna byłaby przynajmniej wymiana mostka. Mój chory łokieć docenia za to szeroką, giętą kierę, choć nie pasuje ona zupełnie do tego bike’a. Poza tym waży tyle, ile średnie kowadło, więc jej los już dawno został przesądzony. Pokonuję całą serię progów spowalniających i Manitou mnie zachwyca. To, że manetka blokady działa o wiele lepiej (czyt. lżej) niż w RockShoxie sprawdziłem już dawno, bo w dniu zakupu, kiedy rower wisiał jeszcze na hakach. W czasie jazdy okazuje się, że Minute lepiej od Tory wybiera też małe nierówności (na dużych nie mogłem ich porównać, bo łokieć nie pozwala), choć przez rozgrzaną z podniecenia niemal do czerwoności głowę przemyka myśl, że być może wynika to z różnicy ciśnienia w komorach amorów. Po pierwsze, Kocuriada jest lżejsza ode mnie (ergo jej amor jest mniej napompowany), a po drugie, Manitou generalnie zaleca mniejsze wartości ciśnienia w swoich widelcach niż RockShox.
Tak czy owak, uciekam z poza granice miasta. Co prawda, mam jechać do serwisu (czyli jakieś 10 km), ale skoro już raz pozwolono mi wsiąść na ten rower, to nie po to, bym tak skandalicznie szybko z niego zlazł. Wybieram zatem nieco meandrujący szlak (gdybym jechał nad morze, można by powiedzieć, że wybrałem drogę „na skróty” przez Zakopane). Niestety, czas ograniczają inne zobowiązania i nie mogę wydłużać przejażdżki w nieskończoność. Jednak póki co, staram się o tym nie myśleć.
Rower zajebiście się zbiera. Nie znam dokładnych danych, ale jest oczywiste, że koła są lżejsze niż w Expert-ce. Na znanych mi, wielokrotnie jeżdżonych odcinkach muszę o wiele szybciej załączać twardsze przełożenia, niż ma to miejsce podczas jazdy tą ostatnią. A skoro już przy zmianie przełożeń jesteśmy... manetki XT to mój nowy, rowerowy święty Graal. Precyzja i szybkość zmian zauważalnie (by nie powiedzieć znacząco) większe, aniżeli w „XT dla ubogich”, czyli w SLX. Na początkowych kilometrach zmieniam regularnie po kilka przełożeń na raz, zanim palce przywykną do króciutkiego skoku cyngli. Najcudowniejsze nie jest jednak to, że ruch palca jest tak nieznaczny, lecz to, że łańcuch przeskakuje z zębatki na zębatkę o ułamek sekundy wcześniej, aniżeli kończę manipulować przy cynglach.Myślisz "zmiana" i właściwie w tym samym momencie zmiana się dokonuje.
Aż tak wyraźnej różnicy nie ma natomiast między korbami. Główną zaletą tego komponentu XT (znów w porównaniu do SLX) jest chyba mniejsza masa. Hamulce Hayes Ryde wydają mi się trochę słabsze od Elixirów R Avida, choć z pewnością nie można tu mówić o przepaści. Przy czym wszystkie te obserwacje należy opatrzyć zastrzeżeniem, że zostały one poczynione na zdecydowanie softowych (czyt. asfaltowych) drogach no i na niewielkim w sumie dystansie.
W każdym razie Jakubek (zgodnie z oczekiwaniami) okazał się bardzo przyjemnym bike’iem. Pomyka co najmniej tak samo dobrze, jak wygląda. Szkoda tylko, że jedna Kocuriada raczy wiedzieć, kiedy ponownie ziszczą się moje sny o jego ujeżdżaniu...
Kategoria 1. Infernum <...50>
Komentarze
KOCURIADA | 09:01 czwartek, 26 maja 2011 | linkuj
No "prawie" pean...szkoda, że na cześć bajka, a nie moją, skoro to JA dałam nań zielone światło ;P
Ale cieszy mnie ogromnie, że się dowiedziałeś, skąd we mnie obecny niedosyt bezdroża ;P
A takie osiągi jak w tym wpisie, to bym na asfalcie chciała mieć standardowo! :D
Kto wie, może za rok???
Ale cieszy mnie ogromnie, że się dowiedziałeś, skąd we mnie obecny niedosyt bezdroża ;P
A takie osiągi jak w tym wpisie, to bym na asfalcie chciała mieć standardowo! :D
Kto wie, może za rok???
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!