Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
34.57 km 0.00 km teren
01:22 h 25.30 km/h:
Maks. pr.:48.86 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:151 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

You rearrange my mind

Wtorek, 24 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 0

„Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele... i tak nic z tego nie będzie” – jak (w wolnym tłumaczeniu) powiedzieć raczył prorok indie rocka (nazwany tak z kolei przez Lobotomika, od którego określenie to niniejszym zapożyczam).
Od dłuższego czasu obiecywałem sobie dzień ostrej pracy na podjazdach. Czaiłem się z tym jak gimnazjalista z pierwszą fajką, ale w końcu zdecydowałem, że today is the day. I co? I bleich arsch... tudzież dupen bladen, albo inne biełyje rozy... zamiast solidnej, rzetelnej męczarni na górkach wyszły mi jakieś ni to tempówki, ni to interwałki.

Wszystko przez to, że wczorajszy rozbrat Kocuriady z Jakubkiem potrwać miał – jak się okazało – tylko 24 godziny, bo ledwie wróciliśmy do domu, przyszła wiadomość z serwisu, że bike jest do odbioru. Niewiele myśląc, wsiadłem na Trek-usia, a Kocuriada na Konę (która miała w serwisie pozostać w miejsce Jakubka) i ruszyliśmy do miasta. I od razu wtopa, bo okazuje się, że zapomniałem o okularach. Wiatr nawiewa prosto w oczy jakiś syf, a słońce jarzy się niemiłosiernie i wbija w nie ogniste szpilki... postanawiam więc zawrócić.

Po chwili, uzbrojony już w okulary, ruszam w pościg za Kocuriadą. I tyle w temacie spokojnej rozgrzewki – myślę sobie – i nie forsowania tempa poza podjazdami. Wypadam na szosę pakując się w długi peleton blachosmrodów wlokący się za żółtym autobusem. Wyglądają jak rząd małych kaczuszek sunących za mamą kaczką. Jest wąsko, godziny szczytu, więc z naprzeciwka też sznur aut i nie ma mowy o wyprzedzaniu. Wkurwia mnie to, bo jadąc w tym ogonie zbyt późno dostrzegam nierówności w jezdni i co chwila czuję w łokciu kurewskie szarpnięcie.

Wreszcie widzę, że autobus zjeżdża w zatoczkę. Kolejne samochody irytująco wolno przejeżdżają koło niego i kiedy przychodzi moja kolej autobus oczywiście pakuje się na asfalt tuż przede mnie. W sumie nie najgorzej. Droga akurat zawija pod wiatr, za autobusem łatwiej będzie mi gonić Kocuriadę. Gdyby tylko jeszcze tak nie smrodził.
Pokonuję w ten sposób jakieś 3-4km. Za mną jedzie jakiś samochód. Podobnie jak ja, jego kierowca wie, że zbliżamy się do przystanku, więc próbuje wyprzedzać. Kiedy mnie mija postanawiam skoczyć za nim. Wstaję w pedałach, ale... widzę, że facet gwałtownie hamuje chowając się tuż obok mnie za autobus... siłą rzeczy i ja ostro hamuję... znowu jebane ukłucia w łokciu. Króciutka stójka i autobus rusza. Samochód znów przymierza się do wyprzedzania, ale tym razem powstrzymuje go autobus, który ewidentnie też zaczyna coś wymijać. Ociężale wtacza się na przeciwległy pas i kiedy powraca na właściwy tor jazdy moim oczom ukazuje się Kocuriada.

Rozpędzony wychodzę jej na zmianę i odtąd razem już docieramy do miasta, które perfidnie spowalnia nas na każdym kroku. Gdyby nie to, średnią miałbym miażdżącą.
Szybka podmianka rowerów w serwisie i inną trasą ruszamy w drogę powrotną. Miasto jak zwykle zmienia to, co mogłoby być płynną jazdą, w upierdliwą czkawkę. Kiedy udaje nam się wreszcie wydostać na wylotówkę i minąć ostatnie światła, decyduję się na małą tempówkę i przez kilka kilometrów nie schodzę poniżej 40km/h.

Przy umówionym skrzyżowaniu zwalniam i czekam na Kocuriadę, która dużo wcale do mnie nie straciła. Skręcamy w drogę o wątpliwej jakości, za to prawie zupełnie wolną od blachosmrodów. Cały czas wspina się lekko pod górę, o czym informują przede wszystkim nogi, bo gdyby zawierzyć oczom, można by uznać, że jest zupełnie płasko. Lawirujemy oboje między dziurami wychodząc naprzemiennie na prowadzenie. Przypomina to jakąś beztroską gonitwę źrebaków.

Wreszczie asfalt się poprawia i widzę koniec podjazdu. Nagle zza pleców wyskakuje mi Kocuriada. Błyskawicznie zyskuje kilka metrów przewagi i trochę mnie to kosztuje, żeby zrównać się z nią na szczycie. Mistrzowsko rozegrałaś tę „premię górską” – rzucam i widzę jak składa się do zjazdu. Po nim znów podjazd i próba sprintu pod górkę... i znów zjazd... Przelatujemy obok domu Luki aka SirWolanda, który bawi się właśnie w ogródku jakimś przerośniętym wibratorem czy inną kosiarką i znów pakujemy się na krótki acz intensywny podjazd... a potem na kolejny... i jeszcze jeden. W końcu podmęczeni, ale szczęśliwi i beztroscy jak dzieci zjeżdżamy do domu.


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!