Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info


Moja flota
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
65.99 km
0.00 km teren
02:50 h
23.29 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
I live in a city sorrow built
Czwartek, 26 maja 2011 · dodano: 28.05.2011 | Komentarze 5
Nie będę odkrywczy. Rzadko bywam, dlaczego więc dziś miałoby być inaczej? A zatem nie będę odkrywczy i powiem/napiszę, że miasto to nie jest miejsce dla ludzi. A w każdym razie nie jest to miejsce dla ludzi na rowerach. I mówię/piszę to jako urodzony – a wielce prawdopodobne, że także poczęty – mieszczuch. Całe życie spędziłem w mieście (nie licząc, rzecz jasna, dłuższych i krótszych okresów szczęśliwej, turystycznej emigracji), nie przemawia więc przeze mnie kompleks prowincjusza. Po z górą trzech dekadach kiszenia się w miejskim syfie upierał się będę przy stwierdzeniu, że miasto jest znośne z odległości około 10 km od jego administracyjnych granic, skąd można pasożytniczo korzystać z jego zalet, a dokąd nie sięgają już macki jego wad.Ponieważ generalnie mam więcej szczęścia niż rozumu, udało mi się nieco zbliżyć do owej idealnej sytuacji. Mimo to miasto, z właściwym sobie, kurwa, wdziękiem, potrafi przypomnieć o swoich wątpliwych urokach.
Razem z Kocuriadą przebiliśmy się dziś przez nie całe, najpierw objeżdżając jego skundloną, północną część (zresztą ono właściwie całe jest skundlone), a potem przecinając je niemal idealnie po przekątnej. Zadeptane i porozjeżdżane trawniki, gówna na chodnikach, ohydne blokowiska raz straszące szarym syfem pękających tynków, raz kłujące w oczy nową, tandetną, styropianową fasadą koniecznie w oczojebliwych kolorkach. Zabudowania rzucone chaotycznie niczym kości w grze... jak koszmarny sen spitego tanim winem urbanisty.
Nie żeby wszystko było do chuja niepodobne. Były tego dnia i pozytywne punkty. Była Kocuriada... był rower... było słońce... Trudno jednak cokolwiek z tej wyliczanki uznać za zasługę miasta. Jeśli miało ono jakiś lepszy moment, to może te pierwsze, żałośnie krótkie fragmentny względnie poprawnej (choć jeszcze nie dobrej) infrastruktury rowerowej... pierwociny właściwych rozwiązań. Żeby jeszcze ludzie nie przeszkadzali... ale ta banda matołów po prostu stadnie zapadła na analfabetyzm. Prawdziwy cywilizacyjny regres – epidemia nieumiejętności odczytywania symboli: oznaczenia drogi rowerowej (obojętne czy poziome czy pionowe) to dla tych jebanych barbarzyńców prawdziwie nieprzenikniona tajemnica.
Zresztą barbarzyństwo jest wszechobecne... Widać je wszędzie: na pobazgranych murach, na wydeptanych przez trawniki ścieżkach (mimo że chodnik tuż obok), na tępych twarzach ludzi, którzy mimo tego, że przecież widzą, że jesteśmy z rowerami, pchają się na nas, włażą na nas, gdy musimy przecisnąć się przez wąską furtkę cmentarza.
Niestety, chamstwo widać oczywiście także na drogach: przejeżdżającą na zielonym świetle przez przejście dla pieszych Kocuriadę straszy trąbieniem idiota, który mimo swej ewidentnie pożałowania godnej kondycji mentalnej jakimś cudem zdobył uprawnienia do prowadzenia Tirów. Widzę to i zaczynam się zastanawiać, co zmienia w człowieku to, że wsiądzie na rower? Czy jadąc na bike’u rzeczywiście staję się istotą innego, gorszego gatunku? Bo jakoś nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że ten zakompleksiony kiep, bezpiecznie zamknięty w szoferce, nie zatrąbiłby ani na kobietę z wózkiem, ani na faceta na wózku, ani też na – dajmy na to – podręcznikową, polską, katolicką rodzinę wracającą z kościoła... czy raczej z zakupów. Ale rowerzysta to co innego. Trzeba go pogonić klaksonem i nic tu nie zmienia fakt, że to właśnie biker ma pierwszeństwo a baran w blachosmrodzie MUSI czekać.
Im bliżej centrum, tym chamstwa więcej. Jest w tym jakaś zastanawiająca odwrotność, jakieś wynaturzenie idei wielkomiejskości, zgodnie z którą centrum miasta winno przecież być siedliskiem jego elit, synonimem kultury. Chamstwo, barbarzyństwo, dzicz zasiedla na ogół peryferie miast (w każdym razie w rozwiniętych krajach), gdzie współcześni troglodyci oraz ci, którym najzwyczajniej w świecie nie powiodło się w życiu, organizują się w slumsy i getta. W Polsce wszystko jest na odwrót.
Przeciskam się przez te myśli i przez swoje miasto z mieszaniną wkurwa i smutku. Zbliżam się do kolejnego miejsca, w którym ddr przecina drogę podporządkowaną, krzyżującą się z drogą krajową. Tą ostanią sunie nieprzerwany sznur blachosmrodów. Na tej pierwszej też pojawia się auto z oczywistą intencją włączenia się do ruchu. Kierowca zatrzymuje się przed ścieżką. Na wszelki wypadek przestaję kręcić. Widzę, jak facet w blachosmrodzie patrzy w moją stronę (musi mnie widzieć), potem zerka w przeciwnym kierunku, skąd wciąż nadjeżdża niekończący się korowód pudełek na kółkach... i dostojnie wtacza się na ścieżkę całkowicie ją blokując. Miotam bluzgi i objeżdżam go, korzystając z chodnika. Jeszcze tego nie wiem, ale koleś właśnie rozpoczął całą serię podobnych zdarzeń.
Ponownie przejeżdżamy przez większe skrzyżowanie. Oczywiście na raty, bo inżynierów drogownictwa w tym kraju przerasta zorganizowanie ruchu w taki sposób, by rowerzysta przy jednej zmianie świateł miał otwarty przejazd przez obie przecinane przez siebie nitki jezdni. Za skrzyżowaniem kilkaset metrów wytchnienia, bo i ścieżka znośna i pieszych jakimś cudem mniej. Nic jednak nie trwa wieczne i na horyzoncie majaczy już przed nami następne przecięcie dróg. Znów przestaję kręcić, widząc stojące tuż przed linią wyznaczającą przebieg ddr spore dostawcze auto przygotowane do skrętu w lewo. Ma, co prawda, czerwone światło (skoro zielone mam ja), ale domyślam się, że może skręcić warunkowo. W przeciwieństwie do swojego nierozgarniętego kolegi z poprzedniego skrzyżowania, równie głupi kierowca dostawczaka nie patrzy w ogóle w moją stronę, koncentrując swoją uwagę tylko i wyłącznie na ruchu samochodów. Mam zielone światło, nie hamuje więc i pozwalam jechać rowerowi siłą rozpędu. I dokładnie w momencie, kiedy moje przednie koło wjeżdża na asfalt, ten kretyn rusza, oczywiście konsekwetnie nie patrząc w moją stronę i w ogóle nie kontrolując ruchu na ścieżce. Cisnę klamki z całej siły... koła się blokują... tylna guma najpierw przez ułamek sekundy cicho syczy, a potem wydaje z siebie krótki, ale głośny pisk, który wybija się ponad zgiełk generowany przez jadące blachosmrody. Idiota w dostawczaku też go słyszy i choć nie wie jeszcze, co się dzieje, instynktownie hamuje, zatrzymując auto na ścieżce. Wreszcie zerka w moją stronę i unosi dłoń w przepraszającym geście. „Spierdalaj” – cedzę cicho przez zęby... Co mi po twoim „przepraszam” – myślę sobie – gdybym jechał tylko nieco szybciej i zajebał w ten jebany samochód, robiąc sobie krzywdę, też byś mnie przepraszał? A co by się stało – zastanawiam się dalej, podczas gdy kretyn powoli odblokowuje ścieżkę – gdyby zamiast mnie jako pierwsi dojechali tu ojciec z dzieciakiem (na oko cztero-, pięcioletnim), których przed chwilą wyprzedzałem na ddr?
Kilkadziesiąt sekund później. To samo skrzyżowanie. Sporą grupą rowerzystów czekamy na zielone światło, pozwalające przeciąć drugą, równoległą nitkę jezdni. Jest wspomniany ojciec z dzieckiem, jest jakaś dziewczyna na damce, wciąż dojeżdżają kolejne osoby. Obok przemykają blachosmrody, chaotycznie rozbijając cząsteczki powietrza i wzbijając tumany pyłu z pobocza. Mam wrażenie, że ich silniki wyją dziś z jakąś wyjątkową, niepojętą furią. Wreszcie na kilkanaście sekund ruch w tej części skrzyżowania zamiera. Domyślam się, że za chwilę będziemy mieli wolny przejazd i rzeczywiście po kilkunastu kolejnych sekundach stadnego bezruchu zapala się zielone światło dla rowerzystów. Obrót korby i wjeżdżam na pierwszy z trzech pasów ruchu przecinanej jezdni. Drugi obrót i... kątem oka widzę pędzący w moim kierunku blachosmród... ucho rejestruje ryk jego silnika wkręcającego się na coraz wyższe obroty... Dystans między mną a autem błyskawicznie niknie... zresztą wszystko dzieje się teraz błyskawicznie... a zarazem bardzo wolno... zupełnie jakby mój umysł w chwili zagrożenia też wkręcał się na wysokie obroty... żeby dać mnie (i sobie) więcej czasu...
Pierwsza myśl: PRZYŚPIESZ! – za ułamek sekundy będziesz na kolejnym pasie, a debil w aucie pomknie za twoimi plecami... (samochód dzieli ode mnie jakieś 7-10 metrów).
Druga myśl: AWARIA SYGNALIZACJI! – widocznie zielone zapaliło się jednocześnie dla nas i dla aut... jeśli właduję się na następny pas, przyceluje we mnie inny blachosmród... a gdybym jakimś cudem przemknął przez dwa pasy, to niechybnie coś we mnie przypieprzy na trzecim – ostatnim (samochód jest jakieś 3-5 metrów ode mnie, a ryk silnika zaczynają stopniowo zagłuszać piszczące hamulce).
Trzecia myśl: HAMUJ! – zaciskam kurczowo palce na klamkach... rower rozpędzony dwoma, trzema ruchami korb do niewielkiej prędkości staje posłusznie niemal natychmiast (smochód sunie z piskiem w moją stronę... widzę jak z dwóch metrów, jakie mnie od niego dzielą, nieubłaganie robi się półtora... metr... 50cm).
Czwarta myśl: UCIEKAJ! – wciąż wpięty w jeden pedał, rozpaczliwie próbuję ustawić się równolegle do krawężnika... odsuwam przód roweru od wciąż sunącego samochodu.... uciekam z w bok z kierownicą... wreszcie złote Renault Clio zatrzymuje się jakieś 20cm ode mnie.
Kurwa! – myślę (piąta myśl?) – Jakieś fatum czy co? Sześć tygodni temu rozpieprzyłem sobie łokieć przez jakiegoś niezdecydowanego imbecyla w srebrnym Renault, a teraz to... francuskich aut mam się wystrzegać? Czy raczej, kurwa, metali szlachetnych?? A może zgdonie ze sportową logiką powinienem się teraz spodziewać brązu?
W samochodzie siędzą jakieś dwie młode pindy. Światło słoneczne odbija się od przedniej szyby jakoś tak dziwnie, że widzę tylko kontury ich sylwetek i oczy... przez ułamki sekund także rysy twarzy. Bikerzy za moimi plecami coś mówią... to znaczy jedni mówią, inni krzyczą. Jeszcze inni spokojnie, bez słowa przejeżdżają obok. Kocuriada dostała ataku furii i jest w tym piękna. Urządza idiotkom, które najwyraźniej zignorowały(?) czerwone światło (sygnalizacja jednak działa, bo inne samochody zdyscyplinowane stoją), werbalny lincz, siekąc je przekleństwami, od których usycha trawa i kruszeje asfalt, a złociutki (no w końcu złotko to jest prestiż... no nie jest tak? nie jest tak?) lakier na tym pierdolonym toczydełku, które nieomal mnie nie zabiło (a w każdym razie mocno nie uszkodziło) zaczyna się łuszczyć.
Ja w tym czasie nie mogę wydobyć z siebie słowa. Ale gdy łapię kontakt wzrokowy z tą marioleczką czy inną milenką za kółkiem, wymownym gestem pokazuję jej sygnalizator świetlny dla rowerzystów, który wciąż jeszcze świeci na zielono. Widzę jak laska biegnie wzrokiem za moim palcem... jej koleżanka na fotelu pasażera coś mówi... jakby tłumaczyły sobie i próbowały zrozumieć, co się właściwie stało.
Powoli jednak emocje opadają. Zielone światło zaczyna migać. Za chwilę całym stadem ruszą tędy inne auta, więc ewakuujemy się ze ścieżki, a pindy „z pewną taką nieśmiałością” ruszają przed siebie.
Kilkaset kolejnych metrów jedziemy w milczeniu. Po przejechaniu feralnego skrzyżowania dotarliśmy do jednej z najważniejszych (choć zarazem najgorszych jeśli chodzi o standard i logikę poszczególnych rozwiązań) ddr w mieście. Taka rowerowa trasa W-Z. Dawno tędy nie jechałem i poraża mnie ilość bikerów. Czuję się jakbym w jednej chwili przeniósł się do jakiegoś niedorobionego Amsterdamu, czy innej Kopenhagi dla ubogich. No wreszczie jakiś pozytyw... jest nas naprawdę dużo... żebyśmy jeszcze mieli gdzie jeździć... i żeby nikt nie chciał nas zabijać...
Ale każdy medal ma dwie strony. Jeśli ma nas przybywać w takim tempie, to nie wystarczy poprawa infrastruktury. Ludzi trzeba uczyć jeździć. I nie chodzi wcale tylko o technikę jazdy, ale także o rowerową edukację (najlepiej od najmłodszych lat, jak robią to w Danii czy Holandii), o pewien sovoir-vivre na ddr, bo na razie nie jest z tym najlepiej.
Powoli wydostajemy się z centrum, mijając kolejnych pieszych na ścieżkach, którzy nie wiedzą co zrobić, gdy wreszcie spostrzegają jadącego wprost na nich bikera. Mają najwyraźniej móżdżki królików, zamierających w bezruchu, gdy widzą światła pędzącego na nie samochodu. Mijamy kolejne zapuszczone domy i kolejne odnowione, ale już zionące syfem kamienice.
Kiedyś myślałem, że to miasto jest – owszem – brzydkie, ale brzydkie najpiękniej na świecie. I że kiedyś będzie po prostu piękne, a ja tego doczekam. Teraz myślę, że nigdy nie będzie piękne... i że nie jest nawet brzydkie. Jest nijakie. Nijakie i smutne. Przy smutnych ulicach stoją smutne domy, w których mieszkają smutni ludzie. Żyję w mieście zbudowanym ze smutku i choć wciąż – nie wiedzieć czemu – je kocham, to coraz mniej tę miłość rozumiem.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Komentarze
etairos | 09:43 czwartek, 2 czerwca 2011 | linkuj
Od ubiegłego roku kiedy jeden z szalonych samochodziarzy zajechał mi drogę (co skończyło się bolesnym upadkiem i kontuzją, która mnie wyłączyła na miesiąc z pomykania rowerem po szosach) unikam jeżdżenia po mieście jak ognia. Co jednak poradzić, skoro by dostać się na zwykłą pozamiejską drogę trzeba przejechać pół miasta. Teraz znowu czas remontów i budów na drogach (przynajmniej podkarpacia) więc zagrożenie niefrasobliwym kierowcą bądź "kierowniczką" jeszcze bardziej wzrosło. Tylko czasem uciec nie ma dokąd!
Hipek | 10:37 poniedziałek, 30 maja 2011 | linkuj
Podpisuję się pod poniższym. Jeśli nie możesz kogoś pokonać, zaakceptuj go, podobnie, jak akceptuje się nierówności na trasie, gdy innej drogi nie ma. Ja na każdym skrzyżowaniu zakładam, że nie mam pierwszeństwa, na każdej ścieżce widząc pieszego, zakładam, że wlezie pod koła (bo wlezie). Oczywiście, nie odmówię sobie przyjemności usłyszenia "o jezu", gdy przemykam na żyletkę przed nosem "barbarzyńcy", ale już się nie irytuję tym, że są. Tak samo w przypadku przejazdów rowerowych, na kierowców nie poradzisz.
Szkoda zdrowia.
Szkoda zdrowia.
marusia | 09:08 sobota, 28 maja 2011 | linkuj
Taka konfrontacja od czasu do czasu z miejską dżunglą -gdy się na stałe mieszka na jej obrzeżach -może podnieść ciśnienie :] Mieszkam w centrum ,więc już przywykłem i przymykam oko na nierozgarniętych pieszych i kierowców. Biorę to na chłodno. Staram się przewidywać ich ruchy. Jak w szachach :P Niezły sport ;) Bo co innego można zrobić? Możesz się miotać ,bluzgać ,na każdym skrzyżowaniu mordować w myślach tępego kierowcę i stresować się. A zestresowany rowerzysta zaczyna popełniać błędy...
Możesz też wylać tę złość na klawiaturę komputera -z pożytkiem dla czytelnika ,bo z tej mieszaniny emocji ,smutku i frustracji ,wyszedł świetny tekst :)
Życzę więcej chłodnej kalkulacji i oczu dookoła głowy przy następnej konfrontacji z miastem :]
PS. Fakt -kobieta podczas ataku furii -jest piękna :]
Możesz też wylać tę złość na klawiaturę komputera -z pożytkiem dla czytelnika ,bo z tej mieszaniny emocji ,smutku i frustracji ,wyszedł świetny tekst :)
Życzę więcej chłodnej kalkulacji i oczu dookoła głowy przy następnej konfrontacji z miastem :]
PS. Fakt -kobieta podczas ataku furii -jest piękna :]
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!