Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
83.53 km 15.00 km teren
03:08 h 26.66 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:151 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

I feel like a flat spare wheel

Piątek, 3 czerwca 2011 · dodano: 06.06.2011 | Komentarze 0

Nie twierdzę, że spełniam wszystkie możliwe wymogi tzw. normalności, czy też wyczerpuję wszelkie znamiona zdrowia psychicznego (zresztą kto zna niebudzącą żadnych zastrzeżeń i kontrowersji definicję tego ostatniego, z miejsca ma ode mnie kratę piwa... to znaczy... o ile ją sobie kupi... ja mu ją wówczas zadedykuję), ale upierał się będę, że pod jednym względem jestem do bólu normalny (jeśli przyjąć – rzecz jasna – że normalny znaczy „taki jak wszyscy”). Otóż lubię po prostu, kiedy jest mi dobrze. A wiadomo (często wbrew oficjalnym deklaracjom), że każdy lubi, kiedy mu dobrze. Poszczególni „każdzi” co najwyżej różnie owo „dobrze” definiują. Taki masochista na przykład... też lubi kiedy mu dobrze, tylko że jemu akurat jest dobrze, kiedy mu źle.

Mnie jest dobrze, kiedy jestem rozpieszczany. Generealnie lubię sam siebie rozpieszczać – widać mam naturę masturbanta (tu uwaga dla troglodytów: masturbant to nie jest gatunek mamuta) i z perwersyjną lubością oddaję się przyjemnościom wszelakim, na przykład eksplorowaniu świata kulinariów i alkoholi, a także beztroskiemu wydawaniu na siebie pieniędzy, o ile takowe akurat posiadam (rany... ale blondynka ze mnie). Zresztą repertuar technik samorozpieszczania jest przebogaty.

Ale lubię też, kiedy mnie inni rozpieszczają (tak, jestem hedonistą, egoistą, egocentrykiem i narcyzem... dzięki wam za dobre słowo). Lubię, kiedy zwierzęta są dla mnie miłe a ludzie się łaszą (albo odwrotnie)... kiedy koty dają mi spać, a sąsiedzi nie słuchają „patriot rocka”... kiedy laski patrzą na mnie pożądliwie, a faceci z respektem.

Za nieoceniony wkład w zbożne dzieło rozpieszczania mnie zwłaszcza Kocuriadzie jestem winien szczególną wdzięczność. Cieszę się jednak, że odkąd wróciłem na rower w sukurs przyszła jej też pogoda. Słońce codziennie karnie wdrapuje się na niebo i kisi się tam przybite (w conajmniej obu znanych mi znaczeniach) niczym tkwiący na ratowniczej wieży ratownik z rozwolnieniem, który wypróżnia... hm.... opróżnia... nie... który opuszcza (tak, to właśnie chciałem powiedzieć) swoje stanowisko dopiero wówczas, kiedy ostatni człekopodobny zmierza już chyłkiem do domu czy innego burdelu. Do tego wiatr, choć się nie uspokaja, ciepły jest i daje się pokonać. A mnie jest z tym dobrze, więc to lubię, a dlaczego akurat z tym mi dobrze i czemu to akurat lubię na portalu – bądź co bądź – rowerowym nie zamierzam wyjaśniać... jak mawiał klasyk: są oczywistości i... oczywiste oczywistości.

W tym meteorologicznym rozpieszczeniu tak mi było dziś dobrze, że syciłem się nim do popołudnia, kiedy to wreszcie przyoblekłem boskie członki mego ciała w obcisłe (w końcu wszystko jest kwestią stylu, prawda...) tekstylia i sięgnąwszy władczym gestem po smukłą ramę Kony (hmm... no raczej tylko smukłą, bo lekką to ona nie jest...), ruszyłem na podbój okolic.

Po wczorajszych, piwnych tempówkach z Lobotomikiem miałem ochotę na spokojniejsze tempo, ale i większy dystans. Plan wyklarował się więc niejako sam: spokojna turystyka w tlenie. Nie bardzo jeszcze wiedząc, jaką dokładnie trasą pojadę, ruszyłem pod wiatr (czyli na północ – północny zachód), zakładając chytrze, że kiedy już skieruję się z powrotem do domu, podmuchy powietrza będą mnie trochę... rozpieszczać (w sensie, że pomagać mi będą).

Bynajmniej nie rozpieszcza mnie to, co dzieje się na pierwszych kilometrach, które muszę pokonać, by wydostać się z miasta. Jeden pas wylotówki jest totalnie zakorkowany. Jadę w przeciwnym kierunku i kiedy wjeżdżam na niewysokie wyniesienie, widzę jak segmenty poszczególnych samochodów (małych i większych, starych i nowych, brudnych i czystych) układają się w wielobarwną, nieruchawą dżdżownicę, niknącą gdzieś za odległym zakrętem. Jedni kierowcy mają na twarzach wciąż jeszcze kontrolowany wkurw, inni wydają się śmiertelnie znużeni, jeszcze inni – chyba ci czekający najdłużej – są zupełnie zobojętniali i automatycznie reagują na wszelkie, nieznacznie poruszenia samochodowej kolumny – syndrom zwięrzęcia prowadzonego na rzeź.

Pas, którym jadę, jest całkowicie przejezdny. Lubię kiedy kapryśny los rozpieszcza mnie takimi szczęśliwymi zrządzeniami – myślę sobie, kręcąc spokojnie, kiedy nagle w odledłości centrymetrów wymija mnie laweta pomocy drogowej. Podmuch powietrza szarpie całym rowerem, ale udaje mi się utrzymać na asfalcie. I tyle w temacie rozpieszczania...

Jadąc wciąż wzdłuż nieruchomych koralików samochodowego różańca, powolutku zapadających się w rozmiękczony upałem asfalt, dochodzę do wniosku, że lepiej nie prowokować innych idiotów do wyprzedzania na żyletkę. Postanawiam więc uciec w teren... ręka, co prawda, w pełni sprawna jeszcze nie jest, ale dokucza coraz rzadziej i chyba czas ją przestestować poza asfaltem.

Odbijam w boczną drogę i szybko docieram do podłużnej łachy żwiru... jeden uskok koła... balans ciałem... szarpnięcie w łokciu i... wydobywam się na polną gruntówkę, w której koleinach woda z kałuż powypłukiwała głębokie doły. Przebijam się przez te muldy i wpadam na szutrowy odcinek. W uszach podmuchy powietrza mieszają się ze znajomym chrzęstem dobiegającym spod kół, kiedy lawiruję między większymi nierównościami. Ręka nie dokucza, więc właściwie o niej zapominam... nareszcie... w końcu znów mogę się rozpieszczać harcami w terenie.

Wpadam do gęstego, raczej mrocznego lasu... ciemnozieloną monolityczną pokrywę liści przebijają pojedyczne promienie słońca, rzucając na drogę boleśnie jasne plamy... obłędna gra światła... marzenie impresjonisty... i przekleństwo rowerzysty, bo światło oszukuje oko fałszywymi dziurami, jednocześnie maskując cieniem te prawdziwe. Wysłużony amor stęka co i rusz po swojemu, a łańcuch wystukuje rytm na dolnej rurce.

Las się kończy i przecinam drogę krajową w miejscu, gdzie pracują dziewczyny, które w jakimś momencie swojego życia przestały marzyć o miłości a zaczęły ją sprzedawać.
Dalej jadę już asfaltami. Trasa jakoś sama się układa, a ja – myśląc wciąż o tych pierwszych 10 km w terenie po kontuzji – sam do siebie się jarzę. Dokładnie tak samo jak asfalt, na który słońce wylewa potoki srebra... i który na powrót czernieje dopiero tuż przed moim kołem.

Jedzie się bardzo przyjemnie. Noga podaje i mimo wiatru w twarz, prędkość jest całkiem zacna, a jej utrzymanie nie sprawia większego kłopotu. Poza tym uciekłem od ludzi i samochodów. Kręcąc, przypominam sobie ten ołów niepewności, czy pojadę na Litwę, który przygniótł mnie na początku kwietnia... teraz, dwa tygodnie przed początkiem wyprawy, wiem już, że pojadę... z tą świadomością sunę sobie bez problemu i jest mi dobrze... odbudowuję się... wyszedłem na zero... I got everything to play for... 1-1... halftime...

Kręcę dalej i pławię się w tym bezmiarze uwielbienia jaki można wygenerować tylko wobec samego siebie. Wjeżdżam w las, który podobnie jak jego bracia w poprzednich dniach, rozpieszcza mnie zapachami żywicy i igliwia. Słońce znów chlapie na zacienione połacie pojedynczymi plamami jasności, łowiąc w jednej z nich „drogowskaz” na nostalgię. W pierwszej chwilę wydaje mi się, że się pomyliłem... źle odczytałem napis... ale na poboczu rzeczwyście stoi mała, samotna, biała tabliczka, niewiele wyższa od traw, która pokazuje gdzie można w lesie znaleźć nostalgiczne klimaty.

Leśna nostalgia © Dawko


Zostawiam je za sobą. Droga uwalnia się z cienistego uścisku lasu i wbija się w zalane słońcem pola. Jechałem tędy bodaj w lutym i teraz chłonę wszystko, co zrobiła z tym miejscem wiosna. Docieram do typowej wiejskiej krzyżówki. Na jednym rogu, w budynku, który jest jednym wielkim błaganiem o remont, mieści się sklep. Przed nim stół, parasol z reklamą browaru, stojak na rowery... słowem, typowy, perelowski „GeeS” po kapitalistycznym face liftingu... po drugiej stronie ruiny jakichś zabudowań... może dawniej było to gospodarstwo jakiegoś bogatego chłopa, może też mieścił się tam sklep. Teraz z okien ciekawsko wyglądają młode drzewa, zwieszając się zdziwione nad rzędem śmietników stojących wzdłuż ściany... a może to nie gospodarstwo, tylko jakaś stara zlewnia mleka... a może zrujnowana, wiejska gospoda...
Na kolejnym rogu krzyż... udekorowany różnokolorowymi chorągiewkami, wygląda jak maszt łódki w pełnej gali banderowej... wysoka trawa wokół niego rzeczywiście kołyszę się trochę jak fale. Pewnie gdyby wieś się rozrastała postawiono by w jego miejscu kościół. Przed nim z czasem powstałby jakiś plac, czy ryneczek – centralny punkt zyskującej na znaczeniu wioski. Lata jednak mijały, a ludzie najwyraźniej raczej stąd wyjeżdżali i łożyli na budowę kościołów w innych miejscowościach... krzyż pozostał więc jedynie symbolem... nie tyle zbawienia, ile niezrealizowanych możliwości... jakby indeks przypisu, który przypomina o alternatywnej historii tego miejsca.

Przecinam krzyżówkę i dosłownie kilkaset metrów dalej krajobraz zupełnie się zmienia. Typowa polska wieś okazuje się leżeć po siąsiedzku z czymś na kształt prerii: samotne rozłożyste drzewo, równina i stado koni... kadr jak z westernu. Widok do tego stopnia mnie zaskakuje, że decyduję się na pierwszy postój. Konie ciekawsko mi się przyglądają, ale kiedy dociera do nich, że nie mam ze sobą żadnych końskich delicji, odwracają się obojętnie i szukają ochłody w sporym bajorze (względnie w malutkim stawie).

Polska preria... © Dawko


"Dzikie" mustangi na polskiej wsi © Dawko


Przyglądam im się jakiś czas i znów wsiadam na rower. Mam już za sobą 5 dyszek i powoli ustawiam się tyłem do wiatru. Powinno zrobić się lżej, ale nic z tego... opór na korbach jakby większy... trudniej rozkręcić się do dobrej, przelotowej prędkości... Mijają kilometry i zaczynam się zastanawiać, czy po powrocie na rower 50 km to naprawdę wszystko, na co mnie stać... może noga i płuca rzeczywiście nie przyzwyczaiły się jeszcze, by kontynuować wysiłek po przekroczeniu tej granicy. Jakoś nie mogę pogodzić się z tymi przypuszczeniami.

Droga meandruje między wioskami, polami i niewielkim lasami, ustawiając mnie raz bokiem, raz tyłem do wiatru, ale jakbym nie jechał, nie czuję ze strony podmuchów powietrza żadnej pomocy. Znowu miało być spokojnie i w tlenie, a zamiast tego ujadę się jak stara kobyła podczas orki – myślę poirytowany i zaczynam wątpić w swoje meteorologiczne kompetencje: a może głupi jestem i kierunek wiatru źle określiłem, skoro na początku – więc niby pod wiatr – było mi lżej, aniżeli teraz – czyli niby z wiatrem. Patrzę badawczo po drzewach, po źdźbłach traw, po postrzępionych, różnokolorowych proporczykach „upiększających” przydrożne kapliczki... wszystko gnie się w tę stronę, w którą jadę... czyli nie pomyliłem się... Czemu więc jest tak ciężko – powtarzam sobie co i rusz pytanie, kiedy zmysły zaczynają rejestrować coś nowego: do coraz większego oporu na korbach dołączyło teraz beznadziejne bujanie. Rower kołysze, jakby nie toczył się na okrągłych kółkach, tylko na jakichś pieprzonych jajach. Do tego nie sposób utrzymać stałej kadencji... zupełnie jakbym jechał na trenażerze bez wpinanych pedałów.

Powoli dociera do mojej przytępionej wysiłkiem świadomości straszna prawda: guma... tył ewidentnie jest coraz bardziej niedotleniony... dlatego najpierw jechało się coraz ciężej, a kiedy uszło więcej powietrza, zaczęło się to wymiotne bujanie. Za chwilę zacznie się pewnie taniec na obręczy.

Rozważam dostępne opcje... ani pompki, ani dętki nie mam (tak, wiem... żenada, amatorka, głupota, lekkomyślność i w ogóle... a nawet „fokle”... z drugiej strony, nigdy nie twierdziłem, że jestem poważny, przewidujący, mądry i nie przyliczam żenujących wpadek)... ostatecznie mógłbym – a raczej będę musiał – szukać pomocy w którymś z mijanych gospodarstw... póki co jednak, decyduję się jechać do najbliższego miasteczka, któremu na imię Stryków. Szczęśliwie dętka flaczeje na tyle wolno, że nie krzywdzę obręczy. Dojeżdżam jednak w takim stanie, że gotów byłbym z miejsca poślubić najgorszy i najbardziej zdesperowany (czyt. żądny płodzenia potomstwa, co by się można było na naszej klasie pochwalić) strykowski pasztet, pod warunkiem, że jako zadośćuczynienie otrzymałbym zestaw do samodzielnej(?) reanimacji (rower jednak jest niebezpieczny, skoro doprowadza człowieka do sytuacji, w której można by się tak ześwinić).

Nie bacząc na zgorszone spojrzenia pań z miejscowego kółka różańcowego czy z innego wiejskiego, żeńskiego gestapo, resztkami sił, z językiem dyndającym gdzieś w okolicach goleni amora, przecinam niewielki trawnik i z ulgą ląduję na ławce... z wolna dochodzę do siebie. Do mnie dochodzi natomiast coraz więcej z tego, co dzieje się wokół: niedaleko rozrabiają jakieś dzieciaki, smarując alejkę kredą... jeszcze kilka lat i zamienią pewnie kredę na spray, a alejkę zastąpią im okoliczne ściany... przy fontannie zamykającej centralną oś tego mini-parczku miejscowi żultelmeni ze spokojną konsekwencją zajmują się tym, czym zwykła się zajmować żulernia w dowolnym miejscu tego kraju... między drzewami przechadzają się parami dziewczyny, robiąc kolejne okrążenie wokół kościoła... prezentują swoje ostatnie, ciuchowe zdobycze przywiezione z pobliskiej stolicy województwa i wygłodniałym wzrokiem szukają jakichkolwiek przejawów zainteresowania...

Patrzę na ten spektakl, jaki w ciepłe, późne popołudnia i wieczory urządza samo dla siebie chyba każde małe miasteczko (duże miasteczka właściwie identyczne spektakle urządzają sobie ostatnimi laty w galeriach handlowych) i chciwie, głośno wysysam resztki z bidonu.

Odwracam się, zaintrygowany dobiegających zza pleców hałasem... kilkanaście metrów za mną dwóch chłopaków skacze na rowerach po ławce. Sprawdzam ile zostało powietrza... opona poddaje się palcom, jakkby nie był to żaden Racing Ralph, tylko guma w za dużych majtkach niezbyt cnotliwej panienki. Zwlekam się ze swojej ławki i sam czuję się jak dętka... jakkolwiek to brzmi, czuję się jak przebita guma... taka bez powietrza... i do tego zmurszała... nawet śmierdzę podobnie...

Powoli podchodzę do chłopaków, którzy w międzyczasie odkryli, że poza skakaniem można też na ławce posiedzieć, i pytam o pompkę... nie mają... już mam odchodzić, kiedy jeden z nich pyta, jaki mam wentyl... – zwykły, samochodowy – odpowiadam, wiedząc już dokładnie o co mu chodzi... w Strykowie jest stacja benzynowa i kompresor do pompowania kół.

Prowadzę więc okulałą Konę na stację i opracowuję strategię powrotu. Najkrótsza asfaltowa droga do domu, to jakieś 20km. Za cenę dwóch terenowych odcinków mogę z tego urwać jakieś 5 km. Nie wiem gdzie przebiłem dętkę, więc nie wiem też, jak szybko tracę powietrze, ale bezpieczniej chyba założyć, że dzieje się to raczej szybciej niż wolniej... tym bardziej, że którejkolwiek drogi powrotnej bym nie wybrał, żadnej stacji mijał już nie będę.

Wystukuję na pulpicie kompresora błagalną petycję o 3,9 bara sprężonej nadziei na bezproblemowy dojazd do domu. Maszyna trzema solidnymi wydechami ponownie nadaje sflaczałej taśmie na tylnej obręczy wygląd opony, a ja wskakuję na siodełko i zaczynam kręcić. Decyduję się wracać krótszą drogą. Miała być dzisiaj przejażdżka w tlenie... po cichu liczyłem też na pierwszą stówkę od kwietnia... zamiast tego czeka mnie piętnastokilometrowa czasówka... walka o przodownictwo pracy w zakładzie produkcji mleczanów...

Na szczęście na twardej gumie noga znów podaje... zwalniam tylko na kamienistych odcinkach, bo ręka nie wytrzymuje tam większych prędkości... Znam te drogi na pamięć, więc odliczam pozostałe do domu kilometry. Kiedy zostaje mi ich sześć, wszystko jest jeszcze w porządku, ale wychodząc na ostatnią, czterokilometrową prostą, czuję już, że rower zaczyna „pływać”: obręcz nie siedzi stabilnie w oponie (względnie opona w obręczy)... Wstaję w pedałach i te ostatnie cztery kilometry jadę na stojąco, a ostatnie czterysta metrów pokonuję już na piechotę...

W domu z wdziękiem niedopompowanego materaca zwalam się na fotel... na przeciwko siada kot... zaraz po nim przychodzi drugi... a potem trzeci... siadają w foremnym wachlarzyku i gapią się na mnie... I co z was za pożytek – myślę, bo nie mam siły się odezwać... – żebyście chociaż piwo potrafiły z lodówki podać...


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!