Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2011

Dystans całkowity:1104.97 km (w terenie 68.50 km; 6.20%)
Czas w ruchu:45:20
Średnia prędkość:24.37 km/h
Maksymalna prędkość:50.70 km/h
Maks. tętno maksymalne:185 (0 %)
Maks. tętno średnie:157 (0 %)
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:42.50 km i 1h 44m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
37.68 km 0.50 km teren
01:29 h 25.40 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:
HR max:185 (%)
HR avg:144 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

It's just a state of incomprehension, a lack of meaning and lack of attention

Wtorek, 22 marca 2011 · dodano: 23.03.2011 | Komentarze 1

Cholerny „świat” znów się upomniał o swoje prawa, pożerając większą część dnia. Na szczęście ocalały jakieś resztki popołudnia żeby pokręcić, więc ruszyłem szukać formy na szczytach okolicznych górek. Choć ściślej rzecz biorąc, węszyłem za nią już u ich stóp (węszenie u stóp??... no no... ciekawe, co by Freud na to...). Miałem nadzieję, że wstrzelę się może w ten moment, gdy odchodzący dzień zabiera ze sobą wiatr, a noc jeszcze nie zdąży przyjść ze swoim. Ale ostatnio to zjawisko jakby nie występuje. To znaczy... dni oczywiście się kończą i przychodzą po nich noce, ale wiatr się nie poddaje bez względu na porę. Choć trzeba przyznać, że powietrzem dmucha jakby odrobinkę cieplejszym. Dobre i to. Wrażenia z podjazdów mieszane. Praca – owszem – intensywna: wpatrzony w asfalt tuż przed kołem (równie beznamiętnie, jak prostytutka w sufit), koncentrowałem się na przyłożeniu równej siły w każdym punkcie obrotu korbą. Opór – jak to na podjeździe – rósł, noga jednak miała siłę z nim walczyć. Z drugiej strony gwałtowne podmuchy wybijały z rytmu i nie podjeżdżałem z takimi prędkościami, z jakimi już się w tym roku na te, przepraszam za wyrażenie, wzgórki wspinałem. Nie pomagała mi też słaba koncentracja. Gdzieś w mojej głowie wciąż budziły się z przeciągłym jękiem upiory rzeczy do zrobienia... na dziś, na jutro, na pojutrze. Rezultat był taki, że na podjazdach nie deptałem tak mocno, jakbym mógł, zaś na zjazdach kręciłem mocniej niż powinienem. Mimo to frajda duża. Jak zawsze, gdy na pustoszejących ulicach można pościgać się ze zmierzchem.

Dane wyjazdu:
53.53 km 1.50 km teren
02:08 h 25.09 km/h:
Maks. pr.:37.64 km/h
Temperatura:
HR max:177 (%)
HR avg:157 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

No cars go

Poniedziałek, 21 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0

Po wczorajszych posiniaczonych chmurach nie było już dzisiaj śladu i słońce bez trudu poradziło sobie ze ściętymi kałużami i szronem na szybach samochodów – resztkami nocnego przymrozku. Co prawda, wiatr kolejny raz uparcie nawiewał chłodne powietrze, ale mimo to już od rana zapowiadał się idealny dzień na rowerowy spektakl w dwóch aktach: najpierw samotne 30 km we względnie mocnym tempie, potem spotkanie z Kocuriadą i wspólny powrót do domu niekoniecznie najkrótszą drogą.

Pierwsza odsłona rozpoczęła się mocnym uderzeniem. Zanim jeszcze zdążyłem się dobrze rozkręcić, na mocno doświadczonej przez zimę nawierzchni, podczas rozgrzewkowej wspinaczki na niewielki podjazd mija mnie rozpędzona ciężarówka... z taką prędkością i w takiej odległości, że podmuch rzuca mnie na krawężnik. Udaje mi się jakoś wybronić przed widowiskowym szlifem. Czapka na uszach, powietrze huczy – zupełnie nie słyszałem dziada. Poza tym z przeciwka nic nie nadjeżdżało, więc nawet jeśli miałoby mnie coś wyprzedzać, nie musiałem (tak mi się przynajmniej wydawało) obawiać się, że będzie to wyprzedzanie na żyletkę. Że też na drogach roi się od zakompleksionych kretynów, dla których jedynym znanym sposobem na poprawienie sobie samopoczucia jest konfrontacja z 70 kilogramowym bikerem na 13 kilogramowym rowerze. Oczywiście nie konfrontacja bezpośrednia, lecz przy użyciu kilkudziesięciotonowego ciągnika siodłowego z naczepą. Wszak siły muszą być „wyrównane”.

Żegnam ciężarówkę, która właśnie znika za wzniesieniem kilkoma ciepłymi słówkami prostego, żołnierskiego podsumowania. Kiedy docieram do szczytu, na końcu zjazdu widzę małe zamieszanie. Korek? W tym miejscu? Ruch w obu kierunkach rzeczywiście jest zablokowany. Dwa niemal symetryczne rządki kolorowych autek, czekających na możliwość jazdy w przeciwnych kierunkach nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Bez nabierania szczególnie dużej prędkości zjeżdżam z wzniesienia, próbując rozeznać się w sytuacji. Po sekundzie rozkminiam całą tajemnicę. Koniec zjazdu wypada akurat z miejscu skrzyżowania z polną drogą. Najbliższe otoczenie tej krzyżówki wygląda jak wycinek planu filmu katastroficznego: ruiny niedawno jeszcze stojących zabudowań, ślady po ogrodzeniach, zniszczone ludzkie siedziby. Krajobraz po przejściu tornada planowanej autostrady. Właśnie zaczyna się kolejny etap budowy: w poprzek szosy stoi naczepa do transportu ciężkiego sprzętu, a na niej rozpłaszczyła się pomarańczowa koparka. Wygląda trochę jak olbrzymi robak, zupełnie nie zainteresowany tym, co się wokół niego dzieje. A dookoła nieśpiesznie przechadzają się robotnicy w oczojebnych kamizelkach – wyglądają przez to jak owadzie potomstwo koparki, mróweczki opiekujące się królową. Niby przygotowują się do rozładunku, ale nie wydaje się, by cała operacja miała się szybko zakończyć.

Spostrzegam to wszystko i dojeżdżam akurat do ostatniego auta w kolejce. W oknie szoferki widzę kretyna, który dwie minuty wcześnie nieomal mnie stratował. Posyłam mu spojrzenie, w którym zawieram wszystkie możliwe „czułości” – całą kwintesencję mojego zdania na jego temat (i jemu podobnych), ale tępe rybie gały osadzone w mongoidalnej gębie upewniają mnie, że niestety nie zrozumiał tak subtelnego przekazu. Mijam ciężarówkę, kolejne samochody i docieram do naczepy z koparką. Tarasuje przejazd zupełnie, wbijając się przodem i tyłem w polną drogę. Skręcam w tę ostatnią i najzwyczajniej objeżdżam zawalidrogę, pełen naiwnej, szczeniackiej nadziei, że mongoł w ciężarówce mnie widzi i że choć troszkę zirytuje go fakt, że ja się przecisnąłem, a on musi czekać.

Kolejne kilka kilometrów jadę w pełnym komforcie samym środkiem swojego pasa ruchu. Wiem, że nic mnie z tyłu nie zaskoczy. Zanim małe mróweczki odstransportują swoją koparkową królową na bezpieczne miejsce i pozwolą na wznowienie ruchu, będę już daleko. Docieram do przemysłowej dzielnicy miasta – pogierkowskiego dziedzictwa. Duże przestrzenie, wątpliwej urody industrialna architektura i przyroda, która jeszcze nie doznała cudu zmartwychwstania. Przebijam się przez wiatr i brzydotę miasta i docieram do celu.

Solidna dawka odpoczynku od kręcenia (co niestety oznacza konieczność innej pracy) i jestem gotów na drugi akt dzisiejszego spektaklu, czyli powrót do domu z Kocuriadą, która już na mnie czeka. Krótka narada co do trasy i ruszamy z wiatrem. Kręci się fajnie. Kocuriada siedzi mi dzielnie na kole, odstając jedynie na co forsowniejszych górkach. Kluczymy sobie po okolicy, natykając się między innymi na bikera na żółtym sprzęcie w koszulce CSC. Wyprzedza nas, więc siadam mu na kole. Kocuriada próbuje się utrzymać, ale po jakimś czasie odpuszcza. Droga układa się tak, że przez długi czas nie straci mnie z oczu, więc nie schodzę z koła nieznajomemu. Troszkę przyblokowuje nas skrzyżowanie, a chwilę potem skręcamy pod wiatr. Mimo to, kręci się przyjemnie, prędkość fajniutka, szkoda tylko, że będę musiał w którymś momencie odpuścić sobie i poczekać na Kocuriadę. Póki co jednak, myślę sobie, że kolarska przyzwoitość nakazywałaby dać zmianę, więc wychodzę na czoło. Koncept wspólnej jazdy najwyraźniej jednak nie przypadł nieznajomemu do gustu, bo odbił niebawem w lewo. Ja poczekałem w tej sytuacji na Kocuriadę i pomknęliśmy dalej. Powoli domykamy pętelkę, wymieniając jeszcze po drodze pozdrowienia z bikerem w spodenkach ¾ (normalnie rispekt... ja taki gorący nie jestem), i docieramy głodni (ja chyba bardziej) do domu.

Dane wyjazdu:
42.31 km 2.00 km teren
01:49 h 23.29 km/h:
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Running with the dogs today

Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0

Ponieważ wczoraj wyeksploatowałem się nieco testem, a Kocuriada podmęczyła swoje boskie ciało dziarskim podrzucaniem ciężarów, weekendowe zwieńczenie tygodnia zapowiadało się rekreacyjnie. Tym bardziej, że nie mieliśmy wystarczająco czasu, by porywać się na jakiś większy dystans. Wybraliśmy dobrze sobie znaną i – przynajmniej w części – kilka razy pokonaną już w tym roku trasę, ciesząc się optymistycznym wydźwiękiem większości prognoz (prognóz?) pogody. Niestety, po raz kolejny okazało się, że wbrew swej nazwie meteorologia ma więcej wspólnego z wróżbiarstwem, aniżeli z nauką. Osobie, która na portalu pogodynki zamieściła informację o sile wiatru rzędu 3 m/s, gratulujemy dowcipu. Wystarczył kilometr, by zorientować się, że wiatr jest około dwóch razy mocniejszy.

Poza tym drobnym rozczarowaniem można było jednak cieszyć się spokojną jazdą. Ruch był niewielki. Niebo spowiły sine, jakby napuchnięte chmury, przez które co jakiś czas malowniczo przebijała się szpilka słonecznego promienia, wydobywając z pulchnych mas nowe odcienie i kształty. Zabroniłem sobie najczęściej używanych przełożeń, wybierając te bardziej miękkie i pracując na całym dystansie (no... z jednym małym wyjątkiem) nad kadencją. Po drodze spotykamy w sumie bodaj czterech bike’erów (a właściwie trzech plus jedną bike’erkę), którzy reagują na nasze pozdrowienia, co przecież nie zawsze jest regułą.

Spokojnym tempem docieramy do dróg o coraz niższym priorytecie odśnieżania i doświadczamy zniszczeń, jakie pozostawiła po sobie cierpliwa furia zimy. Jasne, temat jest wyświechtany. W końcu, cóż nam wychodzi lepiej niż narzekanie, a wśród utyskiwań któreż powtarzają się częściej aniżeli te, dotyczące stanu dróg. Niemniej jednak uderza mnie, że odcinki, które jeszcze w styczniu od biedy mogły uchodzić za asfalt, dziś przeistoczyły się w podręcznikowe przykłady dróg gruntowych i to co najwyżej średnio utwardzonych. Zupełnie jakby cofały się w cywilizacyjnym, drogowym rozwoju. Podobnie zresztą jak nasi specjaliści od drogownictwa, którzy dla usuwania dużych pęknięć i wyrw wynaleźli sobie genialną i jakże nowatorską technologię, polegającą na usypywaniu uroczego kopczyka z jakiegoś gruzu, ziemi, gliny oraz innego badziewa maści wszelakiej oprócz... asfaltu. Spotykam je na okolicznych trasach coraz częściej. Rowerem przemyka się po nich w sumie dość sprawnie, ale samochodom zaczynam nieomal współczuć.

Jadąc z wiatrem w plecy wjeżdżamy kilka kilometrów dalej na odcinek, który przypomina jako żywo ścieżkę rowerową lub chodnik ze źle położonej kostki brukowej. Asfalt skruszał tu zupełnie, przyjmując postać małych kawałków o nieregularnych kształtach – archipelag gęsto ułożonych wysepek, rozdzielonych poplątaną siecią pęknięć. Poszczególne fragmenty tej chaotycznej, jednobarwnej mozaiki niezwiązane są przy tym z podłożem i przetaczający się po nich rower wydobywa z nich serię głuchych tąpnięć.

Wszystko to dociera do mnie jakby w zwolnionym tempie a zarazem ze zdwojoną intensywnością. Podnoszę oczy spod kół i przy właśnie mijanej posesji widzę pierwsze w tym roku kwiaty (białe jakieś... nie znam się). Kocuriada sunie za mną, o czym wiem dzięki spontanicznie wypracowanej metodzie komunikacji: po prostu słyszę, jak z właściwym sobie wdziękiem pociąga nosem (co tylko – a jest to jedyny taki znany mi przypadek – przydaje jej sex appealu), a że robi to, co najmniej równie rytmicznie i z tą samą konsekwentą powtarzalnością, z jaką pedałuje, nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że utrzymuje koło.

Skręcamy na Buczek, gdzie z drogi rozciąga się całkiem przyjemny widok na okoliczne wzniesienia. Ciężki granat chmur fajnie kontrastuje z niepokrytą jeszcze ciepłym mchem zieleni rdzą odkrytej ziemi. Zatrzymuję się i wyjmuję aparat, żeby zabrać ten obrazek ze sobą, pozwalając odjechać Kocuriadzie, która najwyraźniej nie ma dziś ochoty na niepotrzebne postoje.

Expert-ka under the blue sky © Dawko


Ufo pod Łodzią... agenci Scully i Mulder są już podobno w drodze... © Dawko


Chwilę później ruszam za nią. Podkręcam tempo do raczej mało regeneracyjnego. Zjeżdżam do zawsze urokliwych Jaroszek i zaczynam się wspinać do Moskwy. Niby nie jedzie się źle, ale jednak czuję w nogach wczorajsze harce. Kocuriada jest już pewnie daleko, więc robię sobie małą tempówkę, żeby dojść ją jak najszybciej. Ścinam zakręt i wychodzę na długą, płaską prostą. Rozkręcam się do 39-40 km/h i przecinam wieś wypatrując Kocuriadowych turkusów gdzieś na styku szosy i horyzontu. Nagle słyszę tuż obok jakieś wredne charczenie. Zerkam w dół i po lewej stronie widzę pędzącego obok mnie kundla, szczerzącego wściekle kły. Rzut oka na licznik – 39 km/h. Zawzięte bydlę – myślę sobie i rozkręcam się do 45 km/h. Dopiero wtedy pies zostaje w tyle i odpuszcza.

Tymczasem ja wypadam z asfaltu na około stumetrowy odcinek pokryty czarnym, rozmokłym szutrem. Typowa sytuacja z pogranicza gmin: asfalt się kończy, by po kilkudziesięciu czy kilkuset metrach zacząć się znów, bo żadna z gmin nie uznaje tego fragmentu terenu za swój. Ziemia niczyja. Zjeżdżam z szutru cały uflagany i widzę Kocuriadę. Ruszamy razem dalej. Chmury coraz częściej pozwalają słońcu liznąć ziemię. Droga wije się łagodnymi łukami. Tuż przy niej, na długości jakichś stu metrów, soczystą zielenią połyskują w słońcu dziesiątki (jeśli nie setki)... butelek po Heinekenie. Na tle rdzawo-brunatnych, zeszłorocznych traw wyglądają jak beztrosko i dziko rosnące, wielkie kwiaty o osobliwym kształcie – niemal ładnie. Zostawiamy je za sobą, zanim to estetyczne wrażenie zdławi do reszty świadomość, że to żadne kwiaty, tylko zwykłe śmieci, porzucone przez jakiegoś buraka. Kierujemy się w stronę domu i niespecjalnie walcząc z coraz silniejszym wiatrem docieramy do celu.

Dane wyjazdu:
56.33 km 0.50 km teren
02:12 h 25.60 km/h:
Maks. pr.:41.13 km/h
Temperatura:
HR max:179 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

My heart starts missing a beat...

Sobota, 19 marca 2011 · dodano: 19.03.2011 | Komentarze 1

...czyli pierwsze, niewinne igraszki z nową zabawką: pulsometrem – a gift from my sister and friends (w ramach rewanżu za tę niespodziankę niniejszym obiecuję wszystkim, którzy przyłożyli do niej rękę – czyli bikestatowym freakom, jak Evesiss, Lemur, Lobotomik, czy elStamper, a także Józiowi, którego na bikestats nie ma, ale w żyłach którego zamiast krwi ewidentnie płynie gęsty, zielony FinishLine, jak też Arenasowi, który swej miłości do roweru nadaje bardziej subtelne i wyrafinowane formy wyrazu – jakiś „special tribute” na łamach tego bloga).

Zanim jednak mogłem zaznać rozkoszy treningu z dokładnym monitoringiem mnóstwa nowych parametrów, nie ustrzegłem się odrobinki hamletyzowania. Wczorajsza, wieczorna, wredna, zimowa czkawka, która zarzygała pół świata (a przede wszystkim drogi) jakąś ohydną, papkowatą breją, zmusiła mnie do nerwowego biegania przez cały ranek od okna do okna, z nieschodzącym z ust pytaniem: jechać – nie jechać? Obsesyjnie lustrowałem serwisy z prognozą pogody, obserwowałem stan zawilgocenia nawierzchni, kontrolowałem wskazania termometru za oknem, nerwowo śledziłem kołysanie się drzew... i wciąż zachodziłem w głowę: rower czy trenażer? Dramat egzystencjalny po prostu. Ciągle nie mogłem się zdecydować, czy zdać się na łaski i niełaski przedwiosennej aury, w zamian za pozbawioną jakichkolwiek gwarancji obietnicę udanej przejażdżki, czy raczej wybrać kojące (w każdym razie mnie, bo na pewno nie moich sąsiadów) buczenie trenażera w przyjaznym zaciszu dobrze znanych czterech ścian. Rzucić się w wir dzikiego, namiętnego seksu, zawsze obarczonego jednak ryzykiem o wielu możliwych i nieodmiennie przerażających obliczach? Czy może zaufać leniwie obietnicom masturbacji? W końcu masturbacja ma przecież swoje zalety. Ostatecznie chyba żadna kobieta żaden rower nie jest tak dyspozycyjny, jak własna ręka trenażer. Żadnych menstruacji wycieków, czy bólu głowy ryzyka upadku. Żadnego noszenia po schodach, rytualnego przenoszenia przez próg. Poza tym, jak zauważyli starożytni mędrcy, masturbacja to seks z kimś, kto jako jedyny NAPRAWDĘ (to znaczy absolutnie bezwarunkowo) cię kocha. Wreszcie, masturbacja jest rzeczywiście bezpieczna. No chyba, że ktoś ma słabą... no... tę... technikę słabą ma. Ale generalnie nic się nie stanie, jeśli na przykład pęknie ta... no... prezer... dętka. Zdejmujesz, wyrzucasz, zakładasz nową. A wszystko na spokoju, no bo nie ma tego przerażenia (bo i skąd?), że teraz masz już pozamiatane, że jesteś w czarnej d...
Z drugiej strony nic nie daje takiej satysfakcji, jak perwersyjne brewerie, które po znojnej wspinaczce, interwałowych przepychankach, doprowadzają cię na... ten.... no.... szczyt.

Mniej więcej tego rodzaju dywagacje zadręczały moją niezdecydowaną duszę (moją co??), kiedy skonstatowałem wreszcie, że temperatura uparcie pozostaje kilka stopni powyżej zera. Fakt ten o tyle mnie ucieszył, o ile wyraźnie fatalnie znosiła go paskudna, rozwodniona kaszka, jaką w nocy sypnęło z nieba. Co więcej, ulice za oknem poczęły powoli acz konsekwetnie przesychać. Sprawy przybrały więc zdecydowanie pozytywny obrót i zapadła jedyna słuszna w tej sytuacji decyzja: rower, nie trenażer! Będzie zatem seks, a nie masturbacja! Będzie zwierzęce sapanie, będzie pot i ślina toczona z ust!! Zaciskane kurczowo dłonie, napinane i rozluźniane mięśnie!!! Będzie bunga bunga i riki tiki... rrrrrrrrrrrrrrrriiiiti tiki!!! (W mordę... chyba mógłbym pisać teksty disco polo).

Przez moment tylko wahałem się jeszcze, czy nie odkurzyć zimowego Wheel-usia. Ale szybko doszedłem do wniosku, że soli na drogach przecież już nie ma i ta odrobina wilgoci Expert-ce nie zaszkodzi. Uzbroiłem ją więc szybko w nowy sprzęt (razem z lampką kiera będzie teraz wyglądała jak spluwa bohatera jakiegoś filmu wojennego klasy B: granatnik, celownik optyczny, dalmierz laserowy, szwajcarski scyzoryk... budzik... toster...). Troszkę się zawiesiłem, założywszy opaskę na tors... hm... dziwnie jakoś, kiedy coś uciska zaraz pod sutkami. Ale skoro dziewczyny biegają cały czas w stanikach – pomyślałem – może to dobra okazja, żeby odkryć kobiecy pierwiastek mojej natury? Uzupełniłem więc szybko przyodziewek i momentalnie siedziałem na siodle, wpięty w pedały.

Postanowiłem zrobić test tętna na progu mleczanowym metodą Friela. Jasne, nie jest specjalnie precyzyjny, ale – by tak rzec – łatwo dostępny i prosty do przeprowadzenia. Zacząłem więc spokojnie, by nie forsując się dojechać w upatrzone miejsce testu: pętęlkę (ok. 3,7 km) jakieś trzy lata temu wylanego asfaltu wokół nowopowstałego zakładu przemysłowego (prawie zupełnie płasko, żadnych świateł, jedynie trzy ronda, których – wybrawszy odpowiedni kierunek – nie objeżdża się, lecz ścina jak zwykłe zakręty. Poza tym w weekendy dosłownie żadnego ruchu).
Dojeżdżając bardziej byłem zaaferowany całą ferią wskazań pulsometru, aniżeli tym, co dzieje się wokół mnie. W trakcie testu też niespecjalnie byłem w stanie cokolwiek rejestrować, choć spoglądania na wskazania aparatury pomiarowej raczej unikałem, co by nie dołować się dobrze znanym faktem, że im ciężej pracujesz, tym czas biegnie wolniej. Po jego zakończeniu okazało się, że przez 30 min. przejechałem 15.7 km, ze średnią 31.4 km/h. Według wskazań pulsometru wychodzi na to, że moje szacunkowe tętno na progu mleczanowym wynosi około 175 bpm (wartości w opisie wycieczki dotyczą całego dzisiejszego dystansu, a nie testu), a tętno maksymalne dobija do 189 bpm.

Po zakończeniu tej zabawy wróciłem do domu okrężną drogą i rekreacyjnym tempem. Wreszcie do oczu mógł się dobić obraz okolic pokrytych lekką mgłą, spokojnych, jakby pogodzonych z losem. Bezlistne drzewa, wyludnione wioski wyglądały, jakby żałosny, nocny atak zimy wzięły na przeczekanie. Sunąłem nieśpiesznie, niepokojony co jakiś czas sygnałem przekroczenia granicy stref z dopominającego się mojej uwagi pulsometru. Niewysokie pagórki rozniecały żar żywych płomieni, jakimi moje uda płonęły podczas testu, a ja zastanawiałem się dlaczego tak trafna wydaje mi się diagnoza Littella, że Polska nigdy nie będzie pięknym krajem, choć przepełniona jest niepozbawioną pewnego uroku melancholią.

Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Clockwork Orange...

Piątek, 18 marca 2011 · dodano: 18.03.2011 | Komentarze 2

...czyli bajek o bike'ach część II.

Był rok 1986. W styczniu efektownym fajerwerkiem zakończył swój lot wahadłowiec Challenger. W kwietniu nie mniej spektakularnie pobawiono się atomem w Czernobylu, w rezultacie czego zapędzono mnie, jak wszystkie inne dzieciaki, do najbliższej przychodni na przymusowy koktalj z płynu Lugola (wyglądał trochę jak cola, ale smakował ohydnie). Bodaj w maju Olaf Ludwig wygrał Wyścig Pokoju (ku rozpaczy całej naszej podwórkowej braci), a w czerwcu Argentyna została mistrzem świata w piłce nożnej. Kiedy wsiadaliśmy tego roku na rowery lub graliśmy w kapsle, każdy chciał być Piaseckim i w wyobraźni zajeżdżał NRD-owskie kolarskie roboty: wszystkich tych Ludwigów, Amplerów czy Raabów. Kiedy graliśmy w gałę, chcieliśmy być jak Maradona, choć było kilku odszczepieńców, dla których lepszy był Rummenigge.

W czerwcu skończyła się także szkoła, co większość z nas powitała z oczywistym uczuciem ulgi. Zaczęły się wakacje i podwórko poczęło się stopniowo wyludniać. Moim rodzicom jakimś cudem udało się załapać na zagraniczne wczasy, ale żeby nie było za różowo, mieli do dyspozycji tylko dwa miejsca. Siłą rzeczy, pojawił się problem, co zrobić ze mną i siostrą. W ten sposób wylądowaliśmy oboje w rodzinnej wsi mamy, pod opieką babci, ciotki i wujka. Pamiętam, że było jakieś zamieszanie z terminami urlopów i do domu miała nas odstawić ciotka na dwa dni przed powrotem rodziców i opiekować się nami jeszcze przez ten czas.

Tak czy inaczej, czekały mnie i siostrę dwa lub trzy tygodnie na wsi. Nie była to jakaś tragedia. Nie jechaliśmy do babci pierwszy raz i czuliśmy się tam dobrze. Co prawda, zostawiałem w domu swego wysłużonego, błękitnego Pelikana, ale w zamian dostawałem rzekę, las, no i jakąś namiastkę tajemnicy w postaci poniemieckiego cmentarza oraz innych pozostałości po dawnych mieszkańcach tzw. ziem odzyskanych. Był też i rower, a jakże. Nieśmiertelna Ukraina, budząca respekt rozmiarami i czarnym, matowym lakierem. Żeby na niej jeździć, musiałem wciskać się pod górną rurkę i nienaturalnie wiginając biodro i nogę, obsługiwać drugą korbę. Wyglądałem na tym rowerze trochę jak brzydszy brat Quasimodo, a poza tym ustawicznie kaleczyłem sobie łydki, więc szybko zarzuciłem tę perwersyjną rozrywkę. Tym bardziej, że Ukraina była ulubionym narzędziem transportu babci. Babcia dostojnie pomykała na niej do położonego na drugim końcu wsi sklepu, do rozsianych po okolicy krewnych, czy wreszcie na łąki i do lasu, żeby naścinać pokrzyw dla świń. Pamiętam ją, wracającą z tych wypraw, z wielkim worem aromatycznego zielska przewieszonym przez rowerową ramę. Pamiętam, jak potem w grubych rękawicach kroiła wielkim nożem tę pokrzywę w pełnym słońcu, na schodkach przed domem. Jak mieszała ją z paszą i jakimiś resztkami. Pamiętam tę charakterystyczną mieszaninę woni: pokrzywy, paszy i smrodu chlewika. Podwórko zalane słońcem i chłodny cień obórki.

Kiedy nie przyglądałem się gospodarzeniu babci, łaziłem nad rzekę, do lasu, na zrujnowany poniemiecki cmentarz. Trzy tygodnie minęły błyskawicznie i przyszedł dzień, kiedy ciotka zapakowała się z nami do pociągu i ruszyliśmy do domu. Byłem już trochę wygłodniały roweru, więc cieszył mnie ten powrót. Z drugiej strony, wiedziałem, że wracam przecież do Pelikana, który w coraz mniejszym stopniu był w stanie zaspokoić moje rowerowe ambicje. Wędrówka przez Perony Które Płaczą zawsze mnie nużyła, więc do domu wchodziłem z uczuciem zmęczenia i ulgi. Mieszkanie bez rodziców, którzy mieli wrócić dopiero za dwa dni, wyglądało na wpół martwo i pusto. Odstawiłem plecak. Wszedłem do mojego pokoju i... zdębiałem. Na środku stały dwa, nowiutkie rowery: mały, dzięcięcy wyrób Reksio- lub Bobo-podobny (to dla siostry), oraz... lśniąca nowością, ostrzegawczo-POMARAŃCZOWA półkolarka, zdobna w groźny, złoty napis TEMPO (dla MNIE!). Doznałem tak nagłego opadu szczęki, że do dziś zachodzę w głowę jak to możliwe, że sobie jej przy tym nie uszkodziłem. Zresztą podobnie zareagowały siostra i ciotka. Przez dobre kilkadziesiąt sekund staliśmy w trójkę w drzwiach pokoju, sycąc oczy nowiutkimi cacuszkami.

Kiedy pierwszy szok minął, jednym skokiem dopadłem do swojego nowego roweru. Przymierzyłem się. Nacisnąłem klamki. Zerknąłem w dół na dolną rurkę ramy i... zaraz zaraz... gdzie są dźwignie przerzutki? Zsiadłem z roweru i z niejakim rozczarowaniem stwierdziłem, że moja nowa półkolarka jest jakby wybrakowana, bo ewidentnie nie ma przerzutki! Poczułem się trochę zawiedziony, ale też właściwie natychmiast rzecz wydała mi się całkiem normalna. W tamtych czasach niemal wszystko było w ten lub inny sposób wybrakowane, tak że można było odnieść wrażenie, iż jeśli w czymkolwiek nasza ówczesna, ludowa ojczyzna przoduje, to w produkcji bubli. Nie miałem wtedy oczywiście najmniejszego pojęcia o ostrym kole i nie przypuszczałem, że za szaleństwem braku przerzutki może kryć się jakaś logika (a w każdym razie logika inna, niż ta, którą kierowała się gospodarka niedoboru).

Mój leciuteńko nadwątlony entuzjazm powrócił z pełną siłą i nie zważając na protesty ciotki (że przecież zmęczenie po podróży, że obiad, etc.) porwałem mój nowy rower na dwór. A tam... jakaż prędkość! Czyste szaleństwo! Nagle z całą siłą powróciło zapomniane już doświadczenie z pierwszej w życiu przejażdżki bez bocznych kółek, kiedy to w jednej chwili świat wyraźnie się skurczył. Miotałem się po całym osiedlu, wyszukując oczami pełnymi szaleństwa kumpli, którzy na swych Jubilatach w tak poniżający sposób odjeżdżali mojemu biednemu Pelikanowi. Nareszcie będę mógł go pomścić! Ale, niestety, podwórka były puste. Zemsta miała się dokonać później.

Jeszcze tego samego dnia nauczyłem się też, co to jest ostre koło. A była to bolesna lekcja. Sunąc na małej prędkości na stojąco, postanowiłem po prostu przestać kręcić, dokładnie tak, jak robiłem to wielokrotnie na moich dotychczasowych rowerach. Konsekwencje były oczywiste: nogi przestały kręcić, korby nie. Kpiąc sobie z moich zamiarów, przeszły typową dla siebie drogę od pozycji poziomej do pionowej, zrzucając przy tym z pedałów moje nieruchome stopy. Jak napisałem, prędkość była nieznaczna, nie stanowiła więc w tej sytuacji zagrożenia. Problemem była jednakowoż górna rurka ramy. Zrzucony ku memu szczeremu zdziwieniu z pedałów, poznałem jej fakturę, średnicę, a nade wszystko twardość tyleż dokładnie, ile gwałtownie i to – niestety! – tą częścią mojego ciała, którą każdy chłopiec czy facet nader wysoko sobie ceni. W rezultacie przez kilkadziesiąt kolejnych sekund przypominałem sobie jak się oddycha. Nie trzeba dodawać, że więcej nie popełniłem już tego błędu.

Kiedy już pojąłem, co mi wolno na ostrym, a czego nie, Tempo dało mi mnóstwo radochy z jazdy. Przede wszystkim ze względu na prędkość i dobre wyważenie ramy. Rower szedł prościutko i stabilnie, nie wymagając niemal żadnych korekt kierunku. Zacząłem wybierać się w dalsze przejażdżki, niż te, na które pozwalał mi Pelikan. Nie przestałem jednakowoż przywozić do domu siostrę z przedszkola, którą teraz sadzałem po prostu na ramie. A ponieważ, jak napisałem, sprzęt był bardzo stabilny podczas jazdy, pozwalałem jej nawet kierować, sam koncentrując się na kręceniu.

Niestety, jak wszystko, co w latach 80 posiadało etykietkę Made in PRL, także moje Tempo było produktem PRAWIE dobrym. Pierwsze problemy nawiedziły mnie po jakimś miesiącu i miały powracać z podziwu godną regularnością. Pojawił się opór na korbach, zgrzyty w suporcie, przeskakiwanie łańcucha. Wizyta w warsztacie. Diagnoza: łożyska suportu do wymiany. I tu się zaczyna najlepsze: aby naprawę wykonano w ramach gwarancji, musiałbym czekać pół roku (sic!). W rezultacie rower wylądował w prywatnym warsztacie, dostał nowe łożyska i znów mogłem się nim cieszyć. Niestety znów tylko miesiąc, po którym powróciły znajome objawy. Domyślając się przyczyn, kupiłem łożyska. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o zintegrowanych pakietach suportu, Hollowtechach, czy innych wyrafinowanych wynalazkach. Suport to nie była skomplikowana konstrukcja: w mufie suportu wytoczone (albo wspawane?) były dwa pierścienie, tworząc bieżnie dla łożysk. Zdejmowało się korby (w tym celu należało odkręcić nakrętkę z klina ustalającego położenie lewej korby, następnie wybić klin, zdjąć lewą korbę, wyjąć prawą korbę z osią), odkręcało się nakrętki łożysk suportu, wyjmowało łożyska z bieżni, czyściło się bieżnie, pakowało się w nie świeży smar, wkładało nowe łożyska i wykonywało pozostałe z wyżej wymienionych operacji, tyle że w odwrotnej kolejności. Przez kolejne sezony bawiłem się w ten sposób mniej więcej raz na miesiąc, bo moje Tempo okazało się istną maszynką do mielenia łożysk. Nie wiem, czy problem tkwił w ramie (źle wytoczona mufa suportu?) czy w korbowodzie (krzywa oś?). Tak czy inaczej, pakowałem puste butelki w plecak i woziłem do punktu skupu. Przez miesiąc udawało mi się uskładać akurat tyle, żeby kupić nową parę łożysk. Czekałem wtedy tylko na znajomy zgrzyt w suporcie, zabierałem rower do domu, rozkręcałem suport i patrzyłem jak kulki łożysk rozpierzchają się radośnie po podłodze niczym kuleczki rtęci z rozbitego termometru. Wkładałem nowe łożyska i zaczynałem wozić butelki – tak oto ostre koło okazało się błędnym kołem.

Mało groźnym, choć upierdliwym detalem były też błotniki. Czarne, plastikowe, o długości jakichś... 15-20cm (sic!). Ich funkcjonalność – co łatwo pojąć – była żadna. Jeśli w ogóle zabezpieczały przed chlapaniem, to w jakichś 3-5%. Poza tym, bez względu na to, jak mocno próbowałem je dokręcać, co rusz zmieniały swe położenie względem opon, szorując o bieżnik. Na kierownicy nie było owijki, tylko normalne, czarne, gumowe gripy, znane z pozostałych modeli Rometu. Na prostych kierach oczywiście się sprawdzały. Ale kiedy na „wyścigowym” baranku spoczywały ręce 11-latka, który usiłował finiszować jak Abdużaparow, gripy zsuwały się z kierownicy i zamiast efektownego finiszu była chaotyczna jazda bez trzymanki połączona z żąglerką czarnymi kawałkami gumy. Łatwo wyobrazić sobie konsekwencje takiej ekwilibrystyki. Hamulce generalnie nie były złe, choć konstrukcyjnie też nie różniły się niczym od tych, montowanych w zwykłych składakach. Po którejś zimie wyciągnąłem Tempo z piwnicy, wyszorowałem i pomyślałem, że zrobię mamie niespodziankę odwiedzając ją w pracy. Wsiadłem na rower i ruszyłem ulicami w stronę centrum. Pierwsza jazda po zimie, dzika radość, zachłyśnięcie prędkością. Zjeżdżam z niewielkiego wzniesienia i widzę przed sobą sznur aut stojących na czerwonym świetle. Naciskam na klamki, słyszę dwa wyraźne „pyknięcia” i widzę jak linki radośnie powiewają nad kierownicą. Samochody przede mną rosną w przerażającym tempie. Po prawo krawężnik, który równie dobrze mógłby uchodzić za fragment murów obronnych. Po lewo wyprzedzający mnie autobus. W panice prostuję nogi i „hamuję” butami... Udaje mi się zatrzymać tuż przed zderzakiem jakiejś Syrenki... nie wiem, czy kiedykolwiek bałem się bardziej podczas jazdy na rowerze.

Nie zawsze jednak miałem tyle szczęścia.Tempo było chyba po prostu pechowym rowerem, a w każdym razie było pierwszym bike’iem, na którym zaliczyłem poważny dzwon. Był słotny, wczesnojesienny dzień i mama wysyłała mnie po jakieś jarzynowo-warzywne (albo warzynowo-jarzywne) badziewie na średnio-odległy ryneczek. Popatrzyłem za okno i pomyślałem, że nie mam najmniejszej ochoty ruszać się z domu. A kiedy uświadomiłem sobie konieczność skorzystania z usług komunikacji miejskiej, zebrało mi się na wymioty. Był weekend i wiedziałem, że mniej zmoknę i zmarznę jadąc na rowerze niż stojąc na przystankach. Założyłem więc tzw. kangurkę, wziąłem plecak, wsiadłem na Tempo i pomknąłem po zakupy. Kiedy wracałem, deszcz i wiatr wzmogły się. Zjechałem na osiedlową uliczkę, naciągnąłem kaptur i wpatrzony w asfalt tuż przed przednim kołem kręciłem zapamiętale, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie wyprzedził mnie maluch. Nie tyle go widziałem, ile słyszałem ten charakterystyczny charkot – charkot, który najpierw głośny, zaczął stopniowo cichnąć, jak zawsze, gdy oddala się wyprzedzający samochód. Nie ucichł jednak zupełnie. Słyszałem go wciąż, a od pewnego momentu zaczął się jakby ponownie nasilać. Byłem już blisko domu i bardziej koncentrowałem się na tym, by jak najszybciej do niego dotrzeć, więc narastające rzężenie malucha niespecjalnie dało mi do myślenia. Aż do momentu, gdy w niego przypieprzyłem.

Okazało się, że facet wyprzedził mnie i kilkaset metrów dalej zatrzymał się z jakiegoś powodu na poboczu. Ja zaś, wpatrzony w asfalt i skupiony na kręceniu, zatrzymałem się dopiero na klapie silnika. A ściślej rzecz biorąc, Tempo zatrzymało się na klapie silnika, ja natomiast zaliczyłem efektowny ślizg po dachu i masce bagażnika, lądując ostatecznie przy lewym, przednim kole. Choć pogiąłem tylny zderzak i porysowałem pokrywę silnika, właściciel malucha zachował się w sumie bardzo w porządku, mimo że – jak twierdził – wracał właśnie od lakiernika. Odprowadził mnie do domu, poprosił moją mamę o podpisanie oświadczenia, że do kolizji nie doszło z jego winy i upierał się, że na wszelki wypadek zawiezie mnie na pogotowie. Dziś takich kierowców już nie ma – chciałoby się zanucić.

Po tej przygodzie Tempo wymagało troszkę poważniejszej naprawy. Zacząłem też chyba tracić do tego roweru cierpliwość. Poza tym pojawiły się inne, pozarowerowe fascynacje i w konsekwencji jego losem (mea culpa) stało się kilkuletnie zesłanie do piwnicy, gdzie w ciemności wydany został na pastwę bodaj największego z rowerowych upiorów: rdzy. Nie skończył tam jednak. Kilka lat później reanimowaliśmy go i wylądował... na wsi, tej samej, w której spędzałem wakacje, kiedy on czekał już w moim pokoju na mój powrót. Ostatni raz widziałem go w 2007, gdy razem z siostrą i przyjaciółmi, w ramach kilkudniowej wyprawy, odwiedziliśmy rodzinny dom mojej mamy. O ile wiem, nigdy nie wyleczył się ze swojego apetytu na łożyska.

Dane wyjazdu:
60.12 km 2.00 km teren
02:26 h 24.71 km/h:
Maks. pr.:42.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fly on the WINDscreen

Środa, 16 marca 2011 · dodano: 17.03.2011 | Komentarze 4

Właściwie to miałem nie jeździć. Właściwie to chciałem się trochę polenić. Poleżeć ze wzrokiem katatonicznie utkwionym w sufit i myśleć o czymś poważnym (o sensie życia, nowych, pięknych carbonowych ramach, albo o wdziękach Kocuriady). Ewentualnie o niczym nie myśleć (równie kusząca i jakby taka... hm... naturalna opcja). Potem obejrzeć mecz w klasycznym, białym podkoszulku na ramiączkach, artystycznie upstrzonym plamami po kolacji i piwie. Drapać się w miejscach, gdzie faceci na ogół drapać się lubią i wydawać dźwięki niemile widziane w towarzystwie (choć to oczywiście zależy potrosze od towarzystwa). Takie ambitne plany miałem. Po prostu wiedziałem, że wypadało zrobić sobie dzień lub dwa przerwy na regenerację. W końcu sam Lance przyznawał, że są takie dni w roku kiedy zapamiętale hoduje mięsień piwny i kiedy tygodniami nie chce mu się twarzy ogolić, a nawet – o zgrozo! – nóg (to się nazywa bunt... pieprzyć areodynamikę i... masażystów (?) ). Zatem z błogosławieństwem Armstronga, zaplanowałem sobie dzień rowerowego nic-nie-robienia.

Niestety, wbrew powtarzanym od jakiegoś czasu prognozom znów wyszło słońce. Zazłociło świat tak kusząco i tak przejrzyście, że w tym blasku po prostu musiała ujawnić się cała, tak skrzętnie na codzień skrywana, słabość mojego charakteru: nie potrafiłem sobie odmówić paru kilometrów. W końcu można się też regenerować na rowerze – pomyślałem i z miejsca mnie ta zacna idea uwiodła. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak pomykam po okolicy z wdziękiem i przy niewielkim wysiłku, niczym brykające, szczęśliwe szczenię – tyleż beztrosko, ile głupawo. Ruszyłem więc, obiecując sobie równe tempo, mało imponujące prędkości i odpuszczanie na podjazdach oraz zapamiętałe podziwianie widoczków.

Oczywiście złota słoneczna poświata była niestety tylko półprawdą o warunkach pogodowych. Nie wszystko złoto, co się świeci – chciałoby się w tym kontekście powiedzieć – bo tego dnia (o czym miałem się nader boleśnie przekonać) w złotym blasku słońca niecnie i podstępnie wyżywał się hulający dziko wiatr. Uświadomiwszy to sobie po pierwszym kilometrze, próbuję na szybko przekonfigurować zaplanowaną trasę. Odrzucam najprostsze i samo nasuwające się rozwiązanie, by jechać z wiatrem, bo jest ono zarazem najgłupsze: ostatecznie, zacząć z wiatrem oznacza przecież wracać pod wiatr. Dochodzę do wniosku, że najsensowniej będzie kręcić tak, by większą część dystansu pokonywać przy bocznych, a nie – uchowaj Manitou – czołowych podmuchach.

Niestety, efekty tych operacji nie są powalające. Za każdym razem, gdy kończą się położone przy drodze zabudowania lub jej pobocza nie porastają jakieś drzewa czy krzewy, wiatr atakuje z boku ze zdwojoną, ba – z potrojoną siłą. Wpijam się oczyma w końce takich odcinków. Chwytam wzrokiem kolejne płoty, domy, drzewa, jakbym spojrzeniem zarzucał kotwicę i po jej łańcuchu do nich dociągał. Mrzonki o równym tempie poszły się... przewietrzyć. Żeby chociaż ten pieprzony bękart Zefira, niskiego i wysokiego ciśnienia oraz jakiegoś cholernego motyla z Ameryki czy innej Azji wiał jednostajnie, można by się było jakoś do tego przystosować. Ale ten skurwiel dmucha jakby miał cominutowe ataki furii, albo jakby był jakimś wietrznym epileptykiem. Taka wiatrowa wersja przemówień Hitlera. Czuję się jak mysz wydana na pastwę sadystycznego kocura. Gdy tylko mam wrażenie, że wyrwałem się już z potrzasku, dostaję kolejne kontrolne „pacnięcie” wietrzną łapą.

Zamiast równomiernego kręcenia wychodzi więc totalna szarpanina – coś jakby trening interwałowy a’la Picasso. O odpuszczaniu podjazdów też muszę zapomnieć. Mnóstwo pracy na stojąco, bo nawet zmarszczki, których normalnie niemal nie zauważam, zmuszają do zwiększonego wysiłku, jeśli prędkość ma się utrzymywać na przyzwoitym (czyli niewiele ponad 20 km/h (sic!)) poziomie. No właśnie... jedynie prędkość – tak, jak zakładałem – rzeczywiście jest mało imponująca.

Dojeżdżam do krzyżówki, na której będę musiał skręcić niemal centralnie pod wiatr i widzę, jak rosnąca tuż przy niej wysoka tuja (czy inne badziewie tego rodzaju) gnie się przy każdym silniejszym podmuchu z wdziękiem dygającej panienki... Czyli będzie jeszcze fajniej – myślę sobie. I rzeczywiście, kolejne 5 km przypomina kopanie się z koniem. Rezultat walki do przewidzenia: koń wygrał. Kiedy po tych 5 km skręcam, ustawiając się znów bokiem do wiatru, jestem wykończony. Niezła regeneracja – myślę sobie. Zmuszam umęczone nogi do przepychania korb. Wiatr, choć boczny, oczywiście nadal przeszkadza. Wczołguję się na niewysoki, ale długi podjazd i przypominam sobie o aparacie w kieszeni wiatrówki. Przynajmniej mam jakieś alibi, żeby się zatrzymać na szczycie. Dosysam się do wyziębionej zawartości bidonu, poczym robię Expert-ce krótką sesję zdjęciową. Z satysfkacją stwierdzam, że nie bez kozery nosi swoje imię: rzeczywiście przed obiektywem zachowuje się jak prawdziwa profesjonalistka.

V for Vagina... ekhm... I mean... for Victory © Dawko


Wiatr jednak nie daje nam długo cieszyć się tą chwilą. Czuję jak każdy kolejny wściekły podmuch coraz bardziej mnie wyziębia. Ruszam więc dalej. Najpierw czeka mnie jakieś 5 km przy bocznym wietrze, potem – dla równowagi – podobny dystans centralnie pod wiatr, a do tego pod górę. Umordowany docieram do Kołacina, gdzie postanawiam odpocząć przy starym młynie. Przypominam sobie o obietnicy podziwiania widoczków, więc strzelam kilka kadrów.

Stary młyn w Kołacinie - aż się prosi, by zaadaptować go na jakiś zajazd czy motelik © Dawko


Expert-ka nad wodą przy starym młynie © Dawko


Znów jednak daje o sobie znać chłód, nie pozostawiając złudzeń co do tego, że pora zbierać się do dalszej drogi. Na szczęście od tego momentu wiatr, wiejąc wciąż z boku, zaczyna mi odrobinę pomagać. Wciągam się na kolejne wzniesienia absolutnie już nieczuły na piękno krajobrazu. A to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, od kilku-kilkunastu kilometrów w mojej osobistej hierarchii ważności mocno zwyżkują notowania jedzenia. W brzuchu mam jakąś megapotężną ssawę, która na biegające po mijanych obejściach kurczaki każe mi patrzeć z nieukrywaną krwiożerczą intencją. Po drugie, pieprzone ciężarówki... kiedy tylko wsiadam na rower, mam wrażenie, że ruch ciężarówek reguluje osobliwe prawo, które – jak każde tzw. prawo naukowe – zdaje się być nieodwołalne, konieczne i nie dopuszczać wyjątków. Prawo to da się sformułować mniej więcej tak: jadącego bikera, na dowolnym dystansie drogi dwukierunkowej, minie dwa razy więcej ciężarówek nadjeżdżających z naprzeciwka, aniżeli jadących w tym samym co biker kierunku. Niby nic, ale każda olbrzymia, hałasująca i smrodząca glista ciągnie za sobą ogon skotłowanego powietrza. A przy takim wietrze to nie jest już ogon, tylko jakaś pieprzona powietrzna ściana, na której rozpłaszczam się niczym mucha na przedniej szybie, „gubiąc” przy tej okazji co najmniej kilka km/h. Choć więc wiatr zaczął mi trochę pomagać, to ciężarówki skutecznie mi przeszkadzają. Poza tym ewidentnie słabnę, co bezlitośnie obnaża każdy kolejny podjazd.

Ostatnie kilometry to już żałosne „rzeźbienie”. Wykorzystuję najmniejszą nawet okazję by odpoczywać, a przed oczyma latają mi jakieś wyimaginowane schabowe, kurze udka, ociekające roztopionym serem kawały pizzy... i w takim staniem dobijam do domu... to, co stało się potem, pominę milczeniem przez wzgląd na drastyczny charakter wydarzeń i swoją wrodzoną subtelność oraz dyskrecję.

Dane wyjazdu:
36.38 km 2.00 km teren
01:29 h 24.53 km/h:
Maks. pr.:40.41 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Dear darkness

Wtorek, 15 marca 2011 · dodano: 16.03.2011 | Komentarze 2

Przypałętało sie kilka wymagających załatwienia spraw i na rower wsiadłem razem z szarówką. Wypad przerodził się więc szybko w nocny objazd kilku okolicznych górek. Większość ludzi z gatunku tzw. normalnych wróciła już do domu. W oświetlonych oknach migały ich zmęczone całym dniem sylwetki, celebrujące sukcesy czy razem z kolacją trawiące porażki ostatnich 12 godzin. Żony, mężowie, dzieci. Zdający sobie nawzajem relacje z najświeższych wydarzeń, albo gapiące się w milczeniu w telewizor na mdłą wersję życia na miarę ich wyobrażeń, sprzedawaną w „K jak kiła”, „Larwach nieSzczęścia”, czy w jakiejś innej „Na Chujnej”. Poza tym telewizyjnym migotaniem okien, wsie i osiedla jak wymarłe. Czasem tylko przejeżdża samochód, albo ciemność wypluwa z siebie nagle spóźnionego pieszego, któremu nie chciało się czekać na podmiejski autobus.

Tempo niezbyt imponujące, dostosowane do warunków, bo w tych ciemnościach jestem na wpół ślepy. Mam, co prawda, lampkę, ale wyławia ona dziury i pęknięcia w wyjątkowo okrutnie przeoranym pazurem zimy asfalcie na tyle późno, że nie zawsze starczy mi czasu na reakcję. Mijam pogrążony już w mroku cmentarz. Gdzieniegdzie tylko, pomiędzy ciasno ustawionymi nagrobkami, drga poświata osamotnionego znicza. Tuż za cmentarzem... wysypisko śmieci. Przez sekundę zastanawiam się, czy ktoś, kto wydał decyzję o takim właśnie zagospodarowaniu okolicznego terenu, był wrażliwy na symbolizm tego rozwiązania, czy też może w ogóle go nie dostrzegał... i dochodzę do wniosku, że raczej to drugie.

Dalej zaczyna się około kilometrowy i dość przykry podjazd, więc skupiam się na kręceniu. Góra jest z tych wrednych, sztywniejących po sam koniec. Jakby nie chciała wpuścić na szczyt. Przypomina dziewczynę, która spostrzegłszy na swojej bluzce jakiegoś robaka, zerka z przerażeniem w dół i obciągając materiał usiłuje strzepnąć z niego insekta. Ale ja jestem już za wysoko – już wpełzam jej za dekolt. Niestety zamiast gładkiej skóry piersi muszę się przedrzeć przez skruszałą, nierówną powierzchnie betonowych płyt. Co chwila wpadam w jakąś większą dziurę, czemu towarzyszą ciche jęknięcia – roweru i moje. Na szczęście nawierzchnia się poprawia i w całkowitych ciemnościach sunę stromawym zjazdem. Dłonie na klamkach, oczy wytrzeszczone niemal do bólu, wypatrujące w mroku jakiegoś ciemniejszego kształtu.

Wreszcie znów wpadam między domy. Trochę więcej światła. Odpoczynek dla oczu. No i dla nóg, bo wciąż mam z górki. Niedługo jednak. Najpierw znów wbijam się w nieprzeniknioną ciemność, a potem rozpoczyna się podjazd. Już się zbieram do intesywniejszego kręcenia, gdy z zza grzbietu wyskakuje jakiś blachosmród na długich. Nic nie widzę i niemal wypadam z drogi. W sumie takich przygód będę miał dziś jeszcze trzy. Miotam przekleństwa i próbuję znów złapać rytm. Wdrapuję się na górę i jadę teraz długim wypłaszczonym grzbietem, z wolna przechodzącym w zjazd. Na tle mroku odcinają się ciemniejsze kontury lasów, wzgórz, odległą szoszą leci świetlik samochodu, przywoływany migotliwie przez światła chaotycznie rozrzuconych domów. Czuję, że powoli robi się coraz zimniej, a przede mną jeszcze dwa podjazdy. Przyspieszam więc, wpatrzony hipnotycznie w krawędź jezdni, żeby z niej przypadkiem w tych ciemnościach nie zjechać. Pokonuję w ten sposób ostatnie górki i znów latarnie dają oczom odrobinę wytchnienia. Jeszcze jakiś kilometr, dwa i zasłużonym odpoczynkiem mogą się także cieszyć nogi.

Dane wyjazdu:
31.16 km 8.00 km teren
01:06 h 28.33 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Just too much work for me

Poniedziałek, 14 marca 2011 · dodano: 15.03.2011 | Komentarze 7

Niewinne trzy dyszki w ciepłych objęciach wiosny. Co prawda, przez pierwsze dwie musiałem się mocno siłować z wiatrem, ale takie właściwie było założenie. Przyznać jednak muszę, że po 15 km zacząłem modyfikować trasę tak, by się przed wiatrem trochę schować, kluczyłem więc, zjeżdżałem w teren, licząc na to, że las i jakieś pagórki, czy wały ziemne dadzą mi trochę wytchnienia. Czułem się jak zając pod ostrzałem, kluczący w poszukiwaniu jakiegoś w miarę bezpiecznego (czytaj: bezwietrznego) miejsca. Przelicytowałem jednak, bo wiatr wcale nie był mniej dokuczliwy, a na prędkości dodatkowo odbiła się terenowa nawierzchnia. Nie dość więc, że jechałem wolniej przy porównywalnym wysiłku, to jeszcze uwalałem się cały błotem. Na szczęście ostatnia dyszka z wiatrem w plecy.

Wjeżdżając na wiadukt na Pomorskiej przez moment widziałem na jego przeciwległym końcu chłopaka na szosówce. Kiedy sam miałem już wiadukt za sobą, z podporządkowanej wyjechał przede mną kolejny biker. Podjeżdżaliśmy pod niewielki podjazd i zacząłem kręcić intensywniej, żeby go dojść. Na kole usiadłem mu tuż przed szczytem i razem zjechaliśmy do kolejnego skrzyżowania, na którym znów zobaczyłem chłopaka na szosówce. Pomyślałem, że może spróbuję utrzymać mu koło, ale po przejechaniu skrzyżowania zwolnił niemalże do stójki. Chyba czekał na kogoś, z kim się umówił w tym miejscu. W tej sytuacji pociągnąłem dalej sam.

W domu zafundowałem Expert-ce małe spa, bo wyglądała już tak, jakbym używał jej w charakterze rozrzutnika nawozu. Z rozpędu wyszorowałem też Kocuriadowego Jakubka, po raz kolejny poprzysięgając, że tak długo, jak długo ja myję bike’i, jest to ostatni biały rower w naszym domu. Jeśli Kocuriada sama będzie myć rowery, to proszę bardzo. Może sobie nawet sprawić sprzęt w jeszcze bardziej kobiecym kolorze, choćby i w sinopapuziastym w różową kratkę. Ale póki to ja robię za myjnie, rowery mają być w kolorach „niebrudzących”. Zgoda, Kocuriadowy Jakubek to bardzo ładny bike, ale on po prostu nie chce być czysty. Każda próba usunięcia jakiegoś drobnego zabrudzenia generuje tuż obok zabrudzenia nowe. Można się przy tych operacjach poczuć jak jakiś pieprzony Syzyf, który dla odmiany porzucił na chwilę kamień, by równie bezowocnie pobawić się gąbeczkami, szmateczkami i szczoteczkami. Po całej tej operacji byłem bardziej zmęczony, niż po wcześniejszych trzech dyszkach.

Dane wyjazdu:
58.95 km 2.00 km teren
02:45 h 21.44 km/h:
Maks. pr.:50.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

If I get old remind me of this...

Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 14.03.2011 | Komentarze 4

Długoterminowe prognozy straszą jakimiś agonalnymi konwulsjami dogorywającej zimy (że też ta suka nigdy nie może zdechnąć bez takich cyrków), więc grzechem byłoby nie wykorzystać pierwszych wiosennych dni co do sekundy. Wybraliśmy się zatem z Kocuriadą na małą rundkę do Białej przez Stryków. Tempo – na wyraźne życzenie wspomnianej damy – rekreacyjne, by nie powiedzieć emeryckie (z całym szacunkiem dla seniorów). Aby jednak nie usnąć podczas jazdy zaordynowałem nam obojgu ostrą pracę przynajmniej na kilku co znaczniejszych podjazdach.

Najpierw w trybie treningowym „co muszę zrobić, żeby wypluć płuca” wciągnęliśmy się na Plichtów od strony Janowa, mijając po drodze dwóch bikerów na szosówkach. Zaczęliśmy zjeżdżać, pozwalając by nogi odpoczęły a grawitacja zrobiła swoje. Prędkość rosła błyskawicznie (patrz Vmax). Droga zmieniła się szybko w wąziutką strugę asfaltu z rozmytym, nieostrym krajobrazem przemykającym po obu jej stronach. Mimo to, kątem oka zdołałem zarejestrować, że do jadącego z naprzeciwka (a więc pod górę i pod wiatr) vana przykleił się mały peletonik chłopaków na szosówkach. Schowali się tak skrupulatnie, że dostrzegłem ich dopiero wówczas, gdy ich mijałem. Wyglądali jak pluton nacierającej w ogniu piechoty, szukający osłony przed ostrzałem za jadącym przed nim czołgiem (ech... jak się ktoś wychował na „Czterech pancernych...” to już zawsze będzie w skrzywiony sposób odbierał rzeczywistość).
Chwilę potem kolejni bikerzy, tradycyjna wymiana pozdrowień, czyli sytuacja, która miała się tego dnia powtórzyć jeszcze wielokrotnie.

Dalej była intesywna walka z górką w Skoszewach i szybciutko docieramy do Strykowa. Za nim mogłoby być względnie ładnie, gdyby nie częściowo już realizowany remont drogi. To chyba z jego powodu wycięto mnóstwo drzew rosnących dotąd w skrajni jezdni. Co jakiś czas mijaliśmy więc walające się ścinki, konary, pniaki. Dendrologiczne cmentarzysko. A tam gdzie niewytłumaczalnym zrządzeniem losu drzewa ocalono, kochani rodacy upstrzyli krajobraz całą masą śmiecia wszelakiego. Na szczęście po odbiciu na Białą sytuacja się poprawia. Droga wije się częściowo przez las, częściowo przez otwarty teren. Nie widać ani barbarzyńskich wycinek, ani równie barbarzyńskich dzikich wysypisk. Przecinamy Moszczenicę, mijamy jakiś staw, jakąś inną małą rzeczkę. Przemykamy obok niewielkiego budynku starego młyna z masywnymi przyporami (tak mi się przynajmniej wydaje, że był to kiedyś młyn). Jakiś czas temu ktoś go zasiedlił, ale adaptując do swoich potrzeb, nie wydobył jeszcze z niego całego, potencjalnego uroku. Docieramy do Białej, gdzie Kocuriada zarządza mały postój, połączony z uzupełnieniem płynów i króciutką sesją zdjęciową.

Kocuriada w Białej, czyli picie pod kościołem © Dawko


W Białej godny uwagi jest właściwie tylko mały drewniany kościółek. Jego skromna bryła, prowadząca do niego zadbana, obsadzona drzewami aleja, przystrzyżony i troskliwie wypieszczony grabiami trawnik, na którym próżno szukać śmieci, psiego gówna czy choćby jednego, zgniłego listka po ubiegłorocznej jesieni – wszystko to jest dokładnym przeciwieństwem „atrakcji”, jakimi uraczyć nas może pozostała część wsi. Mieścimy cały ten nieprzystający do otoczenia obrazek w jednym kadrze i ruszamy w dalszą drogę.

Docieramy do Szczawina Kościelnego i wybierając szosę biegnącą równolegle do A2, odbijamy na Swędów. Nowy, albo po prostu dobrze wylany asfalt. Nogi same niosą. Chodnikiem idzie przez wieś jakaś owinięta chuściną starowinka, pomagając sobie laską i z pewnym trudem zadzierając głowę by nam się przyjrzeć. Tuż za nią, nie wiadomo skąd, wyrasta nagle jakaś młoda kobieta – adeptka nordic walkingu. Energicznym krokiem zbliża się do babinki od tyłu, wystukując kijkami jednostajny rytm. Staruszka, najwyraźniej zaintrygowana dobiegającym zza jej pleców hałasem (który być może przyniósł wspomnienia podkutych, wojskowych butów), przystaje i odwraca się powoli. W sam czas by zobaczyć tuż za sobą młodą dziewczynę zbrojną w dwa narciarskie kijki (choć dla babinki są to zapewne po prostu laski). Dziewczyna nie zwalniając, bez wahania wymija staruszkę, która w tym momencie cała jest jednym wielkim zdziwieniem. Niemal każdy fragment jej umęczonego życiem ciała odzwierciedla intensywną pracę jej umysłu: co to za dziwo? taka młoda, chodzi sprawnie, to po co jej te laski? Udaje nam się jeszcze dostrzec, jak staruszka odprowadza dziewczynę wzrokiem i obie znikają za naszymi plecami.

Suniemy wzdłuż A2, widząc pełznące po niej gąsienice ciężarówek. Po dotarciu do Swędowa skręcamy pod wiatr, ale bez większego wysiłku przepychamy się z nim i w niedługim czasie dojeżdżamy do Dobrej. Ruszamy w stronę Dobieszkowa. W Michałówku wspinamy się na niewielką zmarszczkę. Przed sobą dostrzegamy rowerzystę. Wzniesienie jest w zasadzie symboliczne, ale on z olbrzymim trudem przepycha pedały. Dystans między nami znika błyskawicznie. Widzimy drżące nogi, walczące z oporem korb. Plecy wygięte w pałąk, cały tułów nienaturalnie wręcz rozpłaszczony, niemalże oparty o górną rurkę ramy. Staruszek chyba nawet nie patrzy przed siebie. Jakby wwoził pod tę niewielką górkę ciężar całego życia (i w pewnym sensie tak jest). Mijamy go akurat w momencie, kiedy się poddaje, zsiada z roweru, żeby dalszą część tego pseudo-podjazdu pokonać piechotą. „Obym nie dożył takiego wieku” – rzucam w przestrzeń. „Wiek jak wiek. Problemem jest kondycja, a raczej jej brak” – odpowiada rzeczowo Kocuriada. Przytakuję milcząco, ale myślę, że przecież kiedyś przyjdzie ten moment, kiedy możliwości adaptacyjne organizmu się wyczerpią. Kiedy tortury, które sobie aplikuję, przestaną przynosić spodziewane efekty. Ich jedynym rezultatem pozostanie zmęczenie, a nie przyrost siły, wytrzymałości i prędkości. Kiedyś w końcu umęczone kolana powiedzą „dość”, płuca zasklepią się, zamkną, niechętne by wpuścić tlen do swych najgłębszych zakamarków. Kiedyś... ale jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz.

Dane wyjazdu:
24.22 km 1.00 km teren
01:02 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Piwne Kryterium Uliczne

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 2

Po szybkim obiedzie wypad do Łagiewnik na umówione spotkanie przy piwku z Lemurem i Lobotomikiem. Przedobiednia wycieczka wymogła na Kocuriadzie postanowienie, by dotrzeć na miejsce tempem rekreacyjnym, mnie nakazując dla odmiany małą czasówkę, żebym zminimalizował złe wrażenie wywołane naszym drobnym spóźnieniem. Ona przedzierała się przez pola i lasy, ja natomiast wśród blachosmrodów i jak zwykle nieuprzejmych, krótkowzrocznych i generalnie mało kumatych kierowców. Nie byli jednak w stanie popsuć mi tego fajnego, ciepłego dnia, który dodatkowo wciąż jeszcze nęcił mnie obietnicą piwka w miłym towarzystwie. Dojechałem do Lemura i Lobotomika i wystarczyło kilka zdań i jeden łyk, bym całkowicie uległ krzepnącemu we mnie przez cały dzień złudzeniu, że świat nie jest jednak taki zły. Ciepły wiosenny dzień, kilkadziesiąt kilometrów w nogach, fajni ludzie i piwo – bezcenne.