Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Wpisy archiwalne w miesiącu
Marzec, 2011
Dystans całkowity: | 1104.97 km (w terenie 68.50 km; 6.20%) |
Czas w ruchu: | 45:20 |
Średnia prędkość: | 24.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 50.70 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 185 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 157 (0 %) |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 42.50 km i 1h 44m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
60.00 km
1.00 km teren
02:30 h
24.00 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Easy/Lucky/Free
Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0
Wreszcie mogę postawić swój świat na nogach. Nadać rzeczom właściwy porządek. Ująć priorytety w jedynie słuszną hierarchię, przywracając rowerowi należne mu miejsce. Innymi słowy, pieprzyć pracę! Work sucks! Idzie wiosna, a zatem rower-power.Choć dziś właściwie nie był dzień na power, lecz na Kocuriadową wytrzymałość (w tlenie). Ruszyliśmy więc, żeby w tempie „podróżnym” nawinąć troszkę ponad 5 dyszek bez postojów, sesji zdjęciowych i innych „rozpraszajek” po drodze. No bullshit, just ride – jak mawiali starożytni Hucułowie (a może Huculi? – niewłaściwe skreślić). Na początku tempo rozgrzewkowe, wiatr z boku. Stopniowy, niewielki przyrost prędkości i pierwsze 12 km minęło błyskawicznie. Słońce wreszcie przypomniało sobie, po kiego psa włóczy się każdego dnia jak smutny menel od meliny do barłogu i wciąż cieszyłem się, że radości kręcenia nie mąci mi żadna, najmniejsza nawet szpilka chłodu. Tymczasem skręciliśmy pod wiatr. Na szczęście mieliśmy się z nim przepychać jakieś 3 km (póki co), wspinając się po drodze na dwie hopki. Prędkość oczywiście spadła. Kocuriada walczyła jednak dzielnie (co kontrolowałem oglądając się co chwila, żeby wiedzieć czy wytrzymuje tempo) i niebawem mogliśmy znów ustawić się bokiem do wiatru, skręcając w Gałkówku na Kaletnik. Droga biegnie tu niewielkim acz konsekwentnym wznosem, ale przy nieprzeszkadzającym wietrze bez problemu rozkręciliśmy się natychmiast do satysfakcjonującej prędkości.
Po obu stronach drogi zwykła przeplatanka mniej lub bardziej zadbanych posesji. W sumie typowa polska wieś, gdzie to, co naprawdę wiekowo urokliwe z obojętnym przyzwoleniem mieszkańców obraca się powoli i nieuchronnie w ruinę. Kilkudziesięcioletnie chatki, ze zmurszałymi, drewnianymi gankami z zapadniętymi, smutno wpatrzonymi w ziemię oknami. Jakby przygniecione wspomnieniami trosk swoich byłych mieszkańców. Ustępują miejsca bardziej współczesnym (co jeszcze nie jest zarzutem), ale za to zupełnie pozbawionym choćby namiastki uroku budynkom. Jak np. jasny prostopadłościan sklepu pośrodku porośniętego jedynie na wpół martwym trawskiem placu (tak na oko jakieś dwa numery za dużego w stosunku do gabarytów sklepu). Szpetota aż razi w oczy, więc odruchowo odwracam się, by sprawdzić co z Kocuriadą. Kiedy znów patrzę przed siebie na obskurnym betonowym murze widzę kibicowskie grafitti (z tych bardziej ambitnych – nie bluzgi, ale kolory, grafika, te sprawy) – jakiś dzieciak z okolicy leczy swoje wielkomiejskie tęsknoty.
Wyjeżdżamy z Gałkówka, mijając po drodzę jakąś inwestycję, która troszkę przerasta wiejskie realia. Przed nami krótki festiwal trzech przejazdów kolejowych. PKP-owskie rozpasanie i sny o potędze. W końcu to przedmieścia Koluszek – chciałoby się rzec nobles oblige, ale szlachectwo jakoś średnio komponuje się zarówno z PKP, jak i z Koluszkami. Dlatego też omijamy Koluszki, odbijając na południe i znów biorąc na siebie wiatr. Na szczęście zaraz po ostatnim przejeździe wjeżdżamy w przyjemny pozimowy las, więc podmuchy są mniej dojmujące.
W lesie nagły wysyp rowerowej różnorodności. Przed nami starsza kobieta na rowerze wiezie jakieś zakupy do domu. Z naprzeciwka dwie rowerzystki też czymś obładowane. Jedna ma dodatkowo fotelik do przewozu dziecka. Taki staromodny, jakie pamiętam z dzieciństwa: wiklinowy, montowany do kierownicy. Dodatkowo, gdzieś z lasu, boczną, rozmiękłą drogą docierają do asfaltu jakieś dzieciaki, przepychając rowery przez błoto. Cali w nim uwalani. Ale chyba szczęśliwi. My tymczasem wypadamy z lasu i znów mocniej siłujemy się wiatrem. Za nami 27 km, więc żeby nieco ulżyć Kocuriadzie stawiam wiatrochron: prostuję się w siodle, kierę trzymam czubkami palców i jadę taki sztywny i wyprostowany. Wyglądam jak surykatka. Albo jakbym się gipsu napił. Surykatka napojona gipsem na rowerze. No, to jest niezły temat do analiz dla psychologa... sportowego. W każdym razie łudzę się, że Kocuriadzie jest łatwiej dzięki temu. I chyba jest, bo mimo jazdy pod wiatr nie schodzimy poniżej średniej.
Wreszcie docieramy do Chrustów i wiatr przestaje być problemem. Znów krótkim odcinkiem przecinamy jakiś las. W rowie dogorywają żałosne resztki zimy, co odnotowuję nie bez satysfakcji i zapominając o treningowym planie sięgam do kieszeni po aparat. Schodzę z prowadzenia, kadruję Kocuriadę i słyszę: „No wracaj! Bo mi średnia spadnie!!” Chcąc nie chcąc, chowam aparat, wracam na prowadzenie i delikatnie podkręcam tempo. Wypadamy z lasu prosto do wsi. Jest pusto, nie licząc jakiegoś chłopa idącego w naszę stronę z drugiego końca wioski. Czuć woń rozrzuconego na polu nawozu. Za płotami szaleją psy. Delikatny zakręt ustawia nas plecami do wiatru i od razu zyskujemy na prędkości. W dobrym tempie docieramy do Justynowa, za którym Kocuriada ma lekki kryzys. Ale dosłownie kilkaset metrów z prędkością 20-21 km/h wystarczy, żeby się zregenerowała. I bardzo dobrze, bo czuję, że bardziej niż o jeździe zaczynam myśleć o obiedzie. Jeszcze tylko krótki odcinek ponownych zmagań z wiatrem (który, prawdę mówiąc, nie był dziś zbyt wymagającym przeciwnikiem) i znów ustawiamy się do niego plecami. Przebijamy się przez nowobudowaną drogę i bez przeszkód docieramy do domu. W sam czas, żeby zjeść szybciutki obiad i ruszyć na piwkowe podsumowanie rowerowego dnia z Lemurem i Lobotomikiem.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
28.75 km
12.50 km teren
01:03 h
27.38 km/h:
Maks. pr.:42.66 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Shotgun
Poniedziałek, 7 marca 2011 · dodano: 07.03.2011 | Komentarze 0
Lubię to marcowe, ostre słońce. Z jednej strony jeszcze zbyt słabe, by na dobre rozgrzać powietrze, z drugiej przyjemnie razi oczy, kłuje wiosenną już jasnością. Cóż, w końcu jak uczy tzw. ludowa mądrość, marzec to miesiąc kontrastów. Mógłbym nawet tę słoneczną słabość zupełnie zignorować, rozgrzany pracą nóg, gdyby sople zimnego powietrza nie dźgały mnie tak boleśnie po samo dno płuc. Zaraz po wyjeździe mogłem się jeszcze przed nim bronić, zaciskając zęby, ale z każdym kilometrem mięśnie robiły się coraz bardziej zachłanne na tlen, więc – chcąc nie chcąc – zacząłem w końcu połykać lodowate hausty. Na szczęście dzisiejszy dystans był króciutki. Najpierw szybki strzał do miasta, potem powrót zygzakiem, zjeżdżając z asfaltu, żeby nogi za bardzo nie przyzwyczaiły się do równego tempa. Choć, tak po prawdzie, różnica między aslfaltem i nie-asfaltem po zimie jest nader często jedynie werbalna. Mimo wszystko luźna nawierzchnia wymaga jednak troszkę więcej siłowego kręcenia i tak sobie pomyślałem, że to jest właśnie to, czego mi dziś potrzeba. No i przejechałem się dawno nie odwiedzanymi ścieżkami. Teren to jest jednak czysty żywioł, dzikość, rozkoszna szarpanina. O ile szosa daje radość z utrzymywania na długich odcinkach wysokich prędkości, równomiernego tempa, o tyle poza asfaltem przyjemność rwie się na frajdę z pokonywania kolejnych, drobnych (bądź całkiem sporych) upierdliwości. Chodzi mi o to, że na twardym i gładkim (no, w miarę...) radość z jazdy ma jakby bardziej linearny charakter, a ta w terenie – bardziej punktowy. Cokolwiek to znaczy. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
46.42 km
5.00 km teren
01:50 h
25.32 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Just how easy it is to please me
Piątek, 4 marca 2011 · dodano: 05.03.2011 | Komentarze 0
Zaczęło się od niespodzianki: starczyło jakieś 3km by stało się jasne, że w porównaniu z dniem poprzednim wiatr diametralnie zmienił kierunek. Stąd też wymagające okazały się zupełnie inne fragmenty trasy niż zakładałem. Pomysł na trasę był zaś taki, by znów zahaczyć o Nowostawy, tym razem dojeżdżając do nich od strony Strykowa. Najpierw przebiłem się więc przez fragment PKWŁ. Ruch żaden. Mijam jedynie niemiłosiernie hałasujący ciągnik ekipy obcinającej zbędne gałęzie przydrożnych drzew. Poza tym pusto. Słońce. Sucho. Pełna euforia. Pierwszy raz w tym roku skręcam na zjazd do Dobieszkowa (względnie podjazd do Borchówki), co zaraz na jego początku uświetnia (a może oznajmnia?) obstukujący bezlistne jeszcze drzewo dzięcioł. W biegu próbuję go ustrzelić (fotograficznie rzecz jasna), ale prędkość i nawierzchnia pozwalają na jedną tylko próbę. Koncentruję się więc na kręceniu.Spodziewałem się, że trochę się na tym zjeździe uflagam, ale okazuje się zaskakująco suchy. Po obu stronach drogi coraz szybciej pędzą szeregi drzew oraz badyli wszelakich i las błyskawicznie wypluwa mnie na asfalt w Dobieszkowie. Ruszam w stronę Dobrej. Droga niebawem odbija na zachód i po raz pierwszy tego dnia muszę powalczyć z wiatrem... i z asfaltem, który przypomina w tym miesjcu skórę staruszki.
W Dobrej na szczęście trasa znów ustawia się bokiem do wiatru. Boczny wiatr zasadniczo występuje w trzech postaciach: boczny-przeszkadzający, boczny-pomagający i boczny-neutralny (hm... wiatr w ogóle występuje chyba w tych trzech postaciach). W tym miejscu dmuchał ten ostatni, więc mogłem pokręcić nieco swobodniej. Kręcę zatem w stronę Zelgoszcza i Swędowa. Przed wiaduktem przecinającym A2 droga wspina się niewymagająco, to znów zsuwa się z niewysokich zmarszczek. Meandruje nieco chaotycznie, jakby przy jej wytyczaniu ktoś za punkt honoru postawił sobie, by pokonywała ten króciuteńki odcinek w możliwie najdłuższy sposób. Kilka położonych przy niej gospodarstw nie tworzy jednego skupiska. Są swobodnie rozrzucone, nieco nieudolnie naśladując w tym wsie na Suwalszczyźnie. Uśmiecham się do tej myśli.
Starając się nie wytracać prędkości, składam się w kolejnych, ocienionych pięknymi, wiekowymi drzewami zakrętach. Biorę je ciasno. Korzystając z całkowitego braku ruchu, ścinam jeden po drugim i czuję, że jarzę się jeszcze bardziej. Just how easy it is to please me – myślę sobie i widzę już wiadukt nad A2. Za nim niestety nie jest już tak malowniczo, ale wynagradza mi to tempo: do Strykowa docieram właściwie nie schodząc poniżej 32km/h.
Stryków, jak to Stryków: kościół, zalew i mnóstwo blachosmrodów. Uciekam więc stamtąd jak najszybciej. Wyjeżdżam drogą na Brzeziny i funduję sobie pierwszą serię sprintów (4x30sekund z 30 sekundowymi przerwami między kolejnymi sprintami). W ten sposób docieram do kolejnego wiaduktu nad autostradą, z którego rozpościera się teraz widok na mały, budowlany armagedon: rozjeżdżona ciężkim sprzętem ziemia, skupisko zawsze paskudnych baraków, wymierzone w niebo pociski silosów (chyba na cement, albo kruszywo), mnóstwo kręcących się na pozór chaotycznie wywrotek, koparek, buldożerów i innych wynalazków. Całość przypomina budowę nieudolnej imitacji krateru i już niedługo ma się przeistoczyć w skrzyżowanie A1 z A2 – jeden z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w kraju.
Ja oczywiście nie czekam na ziszczenie się tego „cudu”. Zjeżdżam z wiaduktu i zaraz za nim odbijam na Nowostawy. Wypadam na prostą, na której aplikuję podmęczonym udom drugą serię sprintów. Uspokajam tempo, wyrównuję oddech, docieram do Nowostawów i wjeżdżam na objazd, który pokonywałem wczoraj w przeciwnym kierunku. I niemal natychmiast zdaję sobie sprawę, że powrót nie będzie łatwy. Teoretycznie wiatr wieje z boku, ale nawet jeśli to prawda, to ewidentnie jest z gatunku tych przeszkadzających. Powiem więcej, jest z gatunku tych mocno upierdliwych. Co gorsza, wiem, że jakieś 80% tych ostatnich 15km, które mam przed sobą, będę jechał pod górkę. Prędkość już nie łechce mile mej bikerskiej próżności. Co chwila muszę szukać znośnego przełożenia dla podmęczonych nóg, które przy każdym, choćby symbolicznym wzroście nachylenia płoną żywym ogniem. Dodatkowo zaczynają się jazdy psychiczne, bo... ewidentnie słyszę głosy... nnooo... głosy słyszę... w głowie mam jakieś stado złośliwych, menopauzalnych potworów, które raz z diabolicznych chichotem, to znów szepcząc wrednie powtarzają wciąż jeden i ten sam komunikat: Plichtów, sss, Plichtów, sss, Pliiiiiiichhhhhtówww, sss... Fuck... wiem, że będę musiał podjechać pod ten pieprzony Plichtów. Wiem, że będę musiał się na niego wczołgać na samym końcu, kiedy w nogach zalegał będzie już ołów 30km przejechanych z niemal maksymalną intensywnością, obłożony dodatkowo watą jakichś 10km pod górę i pod wiatr. Każde sykliwe „Plichtów” w mojej głowie jest niczym szpilka ślizgająca się po powierzchni balonika z napisem „Ochota do jazdy i pewność siebie”. Na szczęście organizm instynktownie skupia się na pracy, na kręceniu i oszukuje świadomość. Oczy szatkują przestrzeń, dzieląc dystans na króciuteńkie odcinki: jeszcze tylko do tego drzewa, do tego hydrantu, do skrzyżowania. W ten sposób dotaczam się do przeklętego Plichtowa – góry Syzyfa, widma mojej dzisiejszej klęski i... ku własnemu zaskoczeniu podjeżdżam nadspodziewanie sprawnie. Dalej jest delikatnie z górki, więc nogi mogą trochę odpocząć, choć na pełną regenerację wciąż nie pozwala wiatr. Ale co mi tam wiatr, skoro Plichtów mam już za plecami... skoro podusiłem wszystkie wredne baby w mojej głowie własnym rękami... a raczej nogami... Została mi końcówka trasy i dostaję motywacyjnego kopa. Mijam zakręt i biorę wiatr na klatę: „no chodź, skurwysynu!”. Nogi płoną, na ustach piana, w oczach szaleństwo. Sam nie wiem, czy oślepia mnie teraz słońce, czy szczęście i w takim stanie docieram do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
51.40 km
3.00 km teren
01:59 h
25.92 km/h:
Maks. pr.:43.46 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Rekonesans
Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0
Dziś zabawa z wytrzymałością. Założenie było takie, by spokojnie nawinąć 5 dyszek. Bez bicia rekordów, ale z przyzwoitą średnią. Ruszyłem spokojnie (choć na Expert-ce ciężko jest utrzymać spokojne tempo) z Newsalty w stronę Sierżni i dalej do Lipki. W Lipce z jakąś namiastką żalu minąłem puste miejsce po starej, drewnianej plebani obok kościoła mariawitów. Nie żebym był jakimś szczególnym amatorem architektury sakralnej, czy raczej około sakralnej, ale ten budynek był jednym z niewielu w całej wsi, który od biedy posądzać by można o jakiś charakter. Reszta to typowa wiejska zabudowa (może z wyjątkiem drewnianego, katolickiego dla odmiany kościoła... swoją drogą, dwa kościoły właściwie w jednej wsi... szaleństwo) z przewagą koszmarków z czerwonej cegły, których większość pochodzi pewnie z lat 60. Do tego typowo makabryczna szkoła, chyba z tego samego okresu. Taka PRL-owska wersja modernizmu dla ubogich. Dobudowują do niej właśnie salę gimnastyczną i wszystko wskazuje na to, że będzie równie potworna. Cóż, to się chyba nazywa szacunkiem dla architektonicznego kontekstu miejsca. Szkoda, że polska szkoła architektury najczęściej szanuje w architektonicznym kontekście miejsca akurat to, co na ten szacunek zasługuje w najmniejszym stopniu. W jakimś normalnym kraju, gdzie dba się o materialne ślady przeszłości, szkoła, albo sala gimnastyczna zapewne powstałaby właśnie w budynku starej plebani. Był wystarczająco duży, by dokonać takiej adaptacji. Łatwiej było go jednak rozebrać. I tak dobrze, że trafi do jakiegoś nowopowstającego skansenu (bodaj w nieodległych Nagawkach).Dalej ruszyłem w stronę Dmosina. Zaraz za Lipką jest taka hopka, która o tej porze roku zmusza do pewnego wysiłku. Jeszcze zeszłego lata walczyło się z nią w przyjemnym, zielonym tunelu, tworzonym przez drzewa wpadające sobie ponad jezdnią w ramiona. Ale komuś te drzewa przeszkadzały. Zapewne na jednym z nich zatrzymał się jakiś kilkunastoletni szmelcwagen podpitego wyrostka wracającego z kumplami z dyskoteki. Nieformalny proces ruszył. Mądrzy ludzie usiedli i uradzili. Wydano wyrok: winne są drzewa. Kara: ścięcie.
Znam tę trasę, i wiem, że za hopką czekał na mnie długi zjazd, który bez angażowania większych sił pozwala rozpędzić rower do satysfakcjonującej prędkości. Wstałem więc w pedałach, żeby powalczyć na podjeździe troszkę intensywniej. Wtoczyłem się na szczyt, a tam – niespodzianka. Mniej więcej w połowie długości, zjazd przecina teraz budowa A2. Na szczęście bokiem wytyczony jest objazd.
Zaraz za objazdem zaczynają się Nowostawy. Lubię Nowostawy. Nowostawy to jest skondensowana lekcja polskiego poczucia estetyki. Jeśli ktoś chce taką lekcję odbyć, powinien odwiedzić Nowostawy. Choć oczywiście równie dobrze może zajrzeć do Lichenia... i wielu, wielu, wielu innych miejsc. Na krzyżówce w Nowostawach wita nas olbrzymi bocian (ktoś na bikestats zamieścił już kiedyś jego zdjęcie). Tak na oko waży lekko ponad sto kilo, więc ewidentnie mutant. Zresztą Nowostawy brzmi prawie jak Nowotwory, zatem jest jakby na miejscu. Bociek-gigant to jednak dopiero przedśpiew. Tuż za nim stoi pokryta białym, łuszczącym się i popękanym sidingiem buda, zwieńczona dumnym, czerwonym (cóż za subtelne nawiązanie do barw narodowych) napisem BAR TROPIC. Przyznam, że TROPIC w marcowym entourage’u w Polsce wygląda osobliwie. Ale to nie koniec. Do rzeczonego baru przylega inna, murowana buda (być może stanowi jego część), w której ścianę wmurowano... tył malucha. Doprawdy, nie wiem, cóż miałaby wyrażać, ani czemu miałaby służyć ta instalacja, poza wywoływaniem zdumienia oraz nagłych ataków estetycznych konwulsji. A może BAR TROPIC to jakaś oficjalna meta okolicznych Hell’s Angels, albo Mekka fanów Fiata 126p i wiejskiego tunningu? Kimkolwiek jest człowiek, który sobie to cudo wymyślił, przerażające rzeczy dziać się muszą w jego wyobraźni.
Bar Tropic w Nowostawach© Dawko
Minąłem Nowostawy z uczuciem, które zwykle towarzyszy mi po zbyt szybkiej setce... i mam na myśli raczej gramy a nie kilometry. Wiedziałem, że droga będzie kierowała się teraz lekkim łukiem na wschód, a więc pod wiatr. I rzeczywiście było ciężej, ale i tak dało się utrzymywać rozsądną prędkość. Dotarłem do Dmosina, z którego wyjechałem równie szybko, jak do niego wjechałem, kierując się na Lubowidzę. Po obu stronach drogi mijałem równiutkie rzędy prężących się w słońcu krzewów i drzewek owocowych, a między nimi strumienie płynnego aluminium – marcowe resztki śniegowego badziewa. Wyglądały jak migotający celofan w tym słońcu. Jeden z tych niewielu momentów, kiedy śnieg wygląda na tyle urokliwie, że mogę mu wybaczyć jego istnienie.
Wreszcie dojechałem do Lubowidzy. Lubię wjazd do Lubowidzy, ale zupełnie inaczej, niż lubię wjazd do Nowostawów. Najpierw mija się niewielkie wzniesienie, więc noga pracuje lekko. Po obu stronach drogi stoją dwa symetrycznie odchylone w przeciwnych kierunkach drzewa (nie jestem dendrologiem, ale wyglądają na wiekowe), jak ramiona olbrzymiej litery V, której czubek skrywa się gdzieś pod asfaltem (korzeniami rzeczywiście są pewnie splecione). Dalej zaczyna się niewielki lasek. Tuż za nim stoi tablica z nazwą miejscowości i jeśli spojrzy się wtedy w lewą stronę, widać starą, nieco podupadłą, ale chyba wciąż jeszcze zamieszkałą chatynkę. Resztę nowszych zabudowań przez chwilę skrywają na szczęście drzewa i wybujałe krzaki i można przez moment zobaczyć obrazek sprzed kilkudziesięciu lat. Oczywiście pod warunkiem, że akurat nie przemknie jakiś blachosmród, albo królowa miejscowych dyskotek imieniem Mariola, koniecznie w białych kozaczkach.
Z Lubowidzy pokręciłem do Cyrusowej Woli i dalej do Grzmiącej, gdzie wymieniłem pozdrowienia z jakimś bikerem, który zatrzymał się co by uzupełnić płyny. Ja niestety płynów ze sobą nie miałem (nie lubię pić przy takich temperaturach... a raczej moje gardło nie lubi). Nie wziąłem też prowiantu i zaraz za Grzmiącą odczułem tego skutki. Prąd skończył się nagle i przez kilka kilometrów musiałem trochę „porzeźbić”. Dopiero za Moskwą nieco odżyłem i już w bardziej przyzwoitym tempie dotarłem do domu.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
15.94 km
0.50 km teren
00:45 h
21.25 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Przejażdżka z drapieżnikiem
Środa, 2 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 1
Króciutka sesja treningowego pastwienia się nad Kocuriadą. A wszystko to z miłości oczywiście. Co prawda, marudziła troszeczkę, że ona by wolała tak rekreacyjnie, żeby tylko widoczki popodziwiać, ale kiedy pokazałem jej pierwszą hopkę i padła komenda „KILL!”, zareagowała właściwie. Jak na prawdziwą predator du montagne przystało. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
27.24 km
1.50 km teren
01:03 h
25.94 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Goin' Up
Środa, 2 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0
Pierwsze harce po górkach. I przesiadka na Expert-kę. W mordę... jaki to jest handicap, kiedy napęd nie sabotuje pracy nóg. Na początku miało być rozgrzewkowe tempo, a bez żadnego wysiłku wyszły z tego prędkości, które na Wheelusiu wymagają jakiegoś nieustającego big bangu w udach (nie mylić z bunga bunga). Tylko do Rocket Ronów muszę się na nowo przyzwyczajać, bo – podobnie jak większość MTB-owych modeli Schwalbe – generują na asfalcie szum podobny do zbliżającego się od tyłu samochodu. Póki co, jadę więc i co chwila nerwowo oglądam się za siebie. Niepotrzebnie oczywiście. Jakbym jakiś tik miał, albo paranoję czy inną manię prześladowczą, albo jakby mnie ktoś bił w domu normalnie. Znerwicowany biker. Żenada.Świat znów mi się gdzieś zgubił podczas jazdy. Nie wiem, czy mijałem coś ciekawego. Czy jakieś drzewa są już na tyle odważne/głupie (niewłaściwe skreślić), by wypuszczać pąki? Czy ludzie zaczynają wiosenne porządki przed domami? Umknęło mi wszystko. Ale w końcu cóż mocniej zawęża perspektywę od ostrej pracy na podjeździe?
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
19.30 km
0.50 km teren
00:47 h
24.64 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:WHEEL-uś
Faster than the setting sun
Wtorek, 1 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0
Jest lepiej, choć niewykluczone, że to nie tyle moja zasługa, ile skutek nieco słabszego wiatru. W każdym razie trasa ta sama, co wczoraj, a tempo ciutkę lepsze, szczególnie podczas powrotu. Wszystko zdaje się zatem zmierzać we właściwą stronę. No, może poza pogodą, która ma się z....ć w weekend. Ale to dopiero za trzy dni. Trzy dni słońca, które choć nie przegoniło jeszcze całkiem mrozu, to już pokazuje swoją siłę. Ech... żeby tak wiosna przestała się już czaić, tylko przypieprzyła porządnie. Kategoria 1. Infernum <...50>