Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2011

Dystans całkowity:1104.97 km (w terenie 68.50 km; 6.20%)
Czas w ruchu:45:20
Średnia prędkość:24.37 km/h
Maksymalna prędkość:50.70 km/h
Maks. tętno maksymalne:185 (0 %)
Maks. tętno średnie:157 (0 %)
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:42.50 km i 1h 44m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
103.70 km 3.00 km teren
03:59 h 26.03 km/h:
Maks. pr.:50.23 km/h
Temperatura:
HR max:171 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Don’t follow the signs, they're all misguiding

Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 01.04.2011 | Komentarze 3

Wróżki od pogody nie pozostawiały większych złudzeń co do aury pierwszego dnia kwietnia. Całkiem na serio, czyli wbrew prima aprilisowej tradycji, przepowiedziały deszcz i wiatr w porywach do 70 km/h. Słowem, średnio rowerowa pogoda. Jaskrawo słoneczny i ciepły ostatni dzień marca domagał się zatem, by wykorzystać go do cna. Zresztą, szczerze mówiąc, zaplanowałem go wykorzystać w ten sposób zanim jeszcze dotarły do mnie pogodowe prognozy na następne dni. Po wczorajszym wymęczeniu mięśni na górkach i przejażdżce z Kocuriadą, zamierzałem nawinąć nieco większy kilometraż w tlenie, w tempie nie tyle może rekreacyjnym, ile – powiedziałbym – podróżnym (czyt. wyprawowym).

Przy śniadaniu pozwalam, by na krótko przygniótł mnie dylemat czym jechać. Rozstrzygam go razem z ostatnią łyżką owsianki i wybieram zaniedbywaną przez ostatnie kilka dni Expert-kę. Ruszam na północ, w kierunku Dmosina, do którego dojeżdżam przez Wolę Cyrusową i Lubowidzę. Pogoda wręcz rozpieszcza. Nie jest ani za ciepło, ani zimno. Winszuję sobie, że założyłem spodenki ¾, epatując świat niewątpliwie powalającą urodą mych jakże męskich łydek.

Mijam Lubowidzę i wjechawszy na niewielkie wyniesienie, przecinam budowę autostrady. Jej wytyczonym już szlakiem pędzą konwoje pomarańczowych i żółtych wywrotek, wzbijając za sobą tumany kurzu. Docieram do Dmosina i widzę, że roboty rzeczywiście nabrały tempa. Droga jest zamknięta i wytyczono objazd. Zresztą termin „objazd” jest tutaj wyjątkowo nieprecyzyjny, bo jest to raczej przejazd przez teren budowy. Próbuję z niego skorzystać, ale z naprzeciwka nadjeżdża traktor ciągnący jakiś beczkowóz, a za nim tir. Nie chcę wypinać się z pedałów, więc korzystając z faktu, że oba pojazdy ślimaczą się na betonowych płytach, postanawiam wstrzelić się między nie. Jedno mocniejsze depnięcie i wskakuję za ciągnik. W tym samym momencie orientuje się jednak, że z ciągniętego przezeń beczkowozu leją się strumienie wody. Najwyraźniej drogi na budowie są polewane, aby zminimalizować wzbijanie się kurzu i nanoszenie przez wyjeżdżajace stąd wywrotki syfu na normalne drogi. W ostatniej chwili odbijam gwałtownie by nie wjechać wprost pod ten prysznic, ale i tak trochę kropel mnie sięga. Sunący za ciągnikiem facet w ciężarówce patrzy na mnie z rozbawieniem i chyba z sympatią, kiedy tuż przed nim przeciskam się na drugą stronę drogi i ruszam w przeciwnym kierunku.

Przed sobą widzę wielki kafar, wbijający olbrzymie pale w najwyraźniej nie dość stabilny w tym miejscu grunt. Wokół niemrawo kręcą się robotnicy, wykonujący sekwencje tych samych, powtarzalnych czynności... jak w transie. Przy rytmicznym, monotonnym akompaniamencie pracującego kafara wygląda to na jakąś współczesną wersję plemiennych, rytualnych tańców. Gdyby była noc, a wokół płonęły wielkie ogniska, możnaby zupełnie ulec temu wrażeniu.

Wyjeżdżam z budowy, o czym najpierw informuje mnie koniec drogi z płyt, która doprowadza mnie do starej asfaltowej szosy, a co potem potwierdza jeszcze tabliczka z napisem „Koniec objazdu”. Niestety, jakieś 50 m dalej znów widzę tabliczkę z napisem „Objazd” i strzałką sugerującą, że powinienem skręcić w lewo. Problem w tym, że tuż za tabliczką jakiś geniusz ustawił znak... zakazujący skrętu w lewo. Nie przestając kręcić, analizuję przez moment sytuację. Postanawiam zignorować informacje o objeździe i pojechać prosto – jak się okaże, całkiem słusznie, bo jeśli nawet na drodze prowadzono w tym miejscu roboty uzasadniające konieczność objazdu, to już dawno je zakończono.

Wspinam się na niewielkie wyniesienie. Droga skręca i ustawia mnie bokiem do wiatru, który jednak nieszczególnie przeszkadza. Jadę grzbietem niewysokiego garbu, podziwiając widoki po jego obu stronach. Pola jak okiem sięgnąć. Gdzieniegdzie tylko majaczy jakiś domek, czy słup z linią przesyłową. Jedynie granica horyzontu pogrubiona jest rzęsą równiutko rosnących drzew. Prawie jak step.

Koncentruje się bardziej na tych widokach, niż na kręceniu, kiedy w pewnym momencie zrównuje się ze mną jakiś niemiłosiernie usyfiony pick-up. Zza szyby szczerzy się skośnooki gość, machając przyjacielsko. Przypominają mi się reklamy z dwoma eskimosami „surfującymi po sieci” i parskam śmiechem. Odpowiadam na pozdrowienie. Pick-up przyspiesza i po chwili znika mi z oczu. Najwyraźniej przedstawiciele „chińskiego kontyngentu” najętego do budowy autostrady.

Wjeżdżam do wsi. Nie do jednej, ale do kilku, które ze sobą graniczą, tak że o zmianie miejscowości informują jedynie tablice z ich nazwami, a nie koniec lub początek zabudowań. Wsie mają typowe dla tych terenów „założenie urbanistyczne”: po jednej stronie szosy zabudowania mieszkalne i gospodarcze, po drugiej pola. Z tego schematu wyłamuje się tylko stara, posępna stodoła, która wyglada nie jakby ją ktoś pobudował, ale raczej jakby ją porzucił pośród pól. Rzucam okiem na drugą stronę szosy i niemal naprzeciwko stodoły widzę stary, zrujnowany, ziemiański dworek, do którego prowadzi zachwaszczona aleja. Słońce wysoko, powietrze wręcz naelektryzowane tą optymistyczną, wiosenną jaskrawością, a mimo to dworek i stodoła mają w sobie coś posępnego i złowrogiego. Przystaję więc, żeby spróbować złapać tę atmosferę, ten kontrast.

Evil barn... Do you know where are your kids playing? © Dawko


Hounted house... czyli upiory ziemiaństwa © Dawko


Ruszam dalej na Bobrową i Chlebów. Fajna szosa, która swoją szerokością przypomina niemieckie ścieżki rowerowe raczej aniżeli drogi dla aut, wbija się najpierw w las, po czym lekkimi łukami wyprowadza na otwartą przestrzeń.

Expert-ka gotowa do strzału © Dawko


Wyjazd z lasu jest jak zapalenie światła w ciemnym pokoju. Różnokolorowe paski pól wiją się leniwie i lekko fałdują, a perspektywę z każdej strony domykają drzewa. Krótki i w miarę intensywny podjazd i wjeżdżam do Chlebowa. Chlebów odtwarza, ale i wzbogaca schemat wcześniejszych wsi: zabudowania po jednej stronie drogi, po drugiej jednak nie tylko pola, ale i sady. A pośród drzew owocowych garby małych ziemianek (nie mieszkanek ziemi, ale wkopanych w ziemię piwnic). Front każdej ziemianki to murowana ściana z maleńkim drzwiczkami. Przypominają nory Hobbitów.

Za Chlebowem wszystko jest święte. Najpierw święte jest po prostu Święte, potem są Święte-Laski (bez sensu... wiadomo przecież, że największy pożytek z lasek jest wtedy właśnie, kiedy nie są święte), a w końcu Święte-Nowaki (...hm... znałem paru Nowaków, ale – z całym szacunkiem – żaden na świętego mi nie wyglądał...). Przez całą tę terra sancta przejeżdża się, sunąc fajniutkim zjazdem (choć asfalt najlepsze czasy ma już za sobą), by tuż przed Makowem wdrapać się na dwa względnie krótkie, ale za to dość sztywne garby. W międzyczasie nieśmiało zaczął o sobie przypominać żołądek, więc w Makowie zatrzymuję się pod sklepem. Wrzucam w siebie węglowodany zarówno w postaci stałej, jak i ciekłej i po króciutkim odpoczynku ruszam na Godzianów, a dalej przez Kawęczyn i Drzewce docieram do Lipiec Reymontowskich. Po zmianie kierunku wiatr zaczyna jednak troszkę przeszkadzać. Mimo to jedzie się znośnie, bo lekko pofałdowany teren na podjazdach osłania nieco od podmuchów, a na zjazdach grawitacja czyni walkę z nimi troszkę łatwiejszą. Mijane miejscowości, jak większość polskich wsi, nie są szczególnie urokliwe, ale droga wijąca się między niewysokimi wzniesieniami ze wszystkich sił stara mi się to wynagrodzić. Nie bez powodzenia. Co chwila wspinam się na jakiś pagórek, z grzbietu którego rozciaga się całkiem przyjemny widoczek. Co i rusz zakręt. Zjazd i podjazd. Gdyby rzucić między te wzniesienia kilka jezior, wyszłaby z tego taka softowa wersja Mazur dla ubogich.

Między Drzewcami a Lipcami wdrapuję się na długi, choć nieszczególnie stromy podjazd. Kiedy dojeżdżam do wypłaszczonego szczytu i podnoszę oczy, na skraju jezdni widzę stado saren przymierzające się do przejścia na drugą stronę. Spostrzegają mnie i dwie z nich przeskakują przez szosę, a pozostałe pierzchają w przeciwnym kierunku. Wyciągam aparat, ale nie ma czasu na koretkę ustawień, a poza tym zbyt długo zastanawiam się, którą część rozdzielonego stada fotografować i szansa na zdjęcie przepadła.

W Lipcach nie ma nic ciekawego. Jeśli ktoś szuka reymontowskich i quasi-skansenowych klimatów, znajdzie je prędzej w Siciskach (zwłaszcza na zachodnim skraju wsi), które mija się, dojeżdżając do Lipiec od zachodu. Ja natomiast, nie tracąc czasu, skręcam na południe w kierunku Słupi. Słońce niknie za szarymi chmurami, co na szczęście nie odbija się na temperaturze. Niestety, wiatr znów dokucza mocniej, ale właściwie cały odcinek do Słupi mam z górki (poza dwiema niewysokimi hopkami), więc nie ma tragedii. Niemniej jestem już po 70 km i zaczynam odczuwać zmęczenie. Widoki już tak nie cieszą, podjazdy i walka z wiatrem kosztują więcej.

Do Krosnowej wpadam akurat wtedy, kiedy dzieciaki wychodzą ze szkoły. Wsiadają na swoje mark(et)owe, zdezelowane rowery i próbują się ze mną ścigać. Przez kilkadziesiąt metrów jadę więc w małym peletonie, przy akompaniamencie niemiłosiernie skrzypiących łańcuchów, strzelających korb, bezlitośnie katowanych przez ambitnych gówniarzy, którzy rozpaczliwie walczą, żeby utrzymać moje tempo. Odpadają jeden po drugim, jak liście jesienią i znów jadę sam.

Zatrzymuję się w Kołacinie, żeby zjeść banana. Kołacin to właściwie jedno skrzyżowanie, stacja benzynowa, stary, drewniany i wciąż pracujący młym (jeden z dwóch w tej miejscowości... zdjęcie drugiego, popadającego niestety w ruinę, już na blog wrzuciłem) i budynek straży pożarnej, na którym widnieje data 1859. Gdyby zadbać o dwa najstarsze obiekty (młyn i budynek straży) oraz ich otoczenie (zieleń, nawierzchnia chodników, jakieś ławki, śmietniki) wieś mogłaby mieć sporo uroku, tym bardziej, że położona jest tuż nad rozlewiskiem Mrogi. Niestety, młyn obudowano z jednej strony arkuszami blachy falistej i dwoma koszmarnymi silosami, a do budynku straży, który prosi się o remont, przyklejono ohydny, sześcienny koszmarek z oddziałem jakiegoś banku. Efekt jest typowy dla naszego kraju: zasyfione, brzydkie miejsce bez uroku i charakteru. Przez skrzyżowanie monotonnie suną ciężarówki, a pod spożywczakiem faceci z okolicy wykorzystują jedyny znany sobie sposób, by znieczulić... bóle egzystencjalne... a może po prostu zwalczyć nudę życia na prowincji?

Wyruszam z Kołacina w stronę Grzmiącej, do której docieram przez Bielanki. Wczołguję się na spore wyniesienie i jadąc jego odkrytym, nieosłoniętym grzbietem, mocno odczuwam siłę wiatru. Górek nie biorę już z takim animuszem jak na początku dystansu, a i zmysł obserwacji mi się przytępia. Przez Jaroszki i Moskwę docieram do krajówki między Łodzią a Rawą Mazowiecką i skręcam w stronę tej pierwszej. I jak zwykle gdy wpakuję się na taką drogę z naprzeciwka zaczyna się jakiś pieprzony festiwal ciężarówek. W moim kierunku nie jedzie żadna. Za to w przeciwnym tylko ciężarówki. Jakby wszyscy się z osobówek przesiedli. Całe konwoje ciężarówek, całe rodziny ciężarówek (tatuś tir, mamusia cysterna, i pieprzone bachory dostawczaki) budują przede mną jebany, chiński, wielki mur powietrza. Na szczęście muszę się przez niego przebijać tylko przez jakieś 7 km. Potem już jedynie króciutka rozjazdówka i zmęczony dobijam do domu. Ok. – myślę sobie – jutro może padać.

Dane wyjazdu:
40.80 km 10.00 km teren
01:53 h 21.66 km/h:
Maks. pr.:40.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Perfect weather to fly

Środa, 30 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 5

Środek dnia, pełnia słońca i... niestety pełnia blachosmrodowego szczytu. Po moim powrocie z ujarzmiania górek ruszamy z Kocuriadą na regeneracyjną przejażdżkę dokładnie wtedy, kiedy całe miasto odwaliło swoje osiem godzin pańszczyźnianej orki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wraca do domów. Skrzyżowanie w Nowosolnej oczywiście zakorkowane. Wrzucamy się na chodnik i spokojnie, niemal defiladowym tempem, przetaczamy się obok bezradnych samochodów i ich – jak to w Polsce – wkurwionych na cały świat kierowców. Facet w ciężarówce leje z ust jakąś mieszaninę żywego ognia i pomyj na stojące przed nim zagubione autko nauki jazdy. Próbujący włączyć się do ruchu kierowca autobusu wyrzeka na brak uprzejmości rodaków, którzy ani myślą ułatwić mu życia. Jakaś nieszczęsna kobieta, która chyba pierwszy raz pokonuje gwiazdę nowosolskiego skrzyżowania (ponoć jedyne takie w Polsce) wydaje się bliska histerii, a już na pewno jest nieźle spanikowana. Ruch jest masakryczny. I każdemu najwyraźniej skoczyło ciśnienie. A dzień taki piękny.

Wszystko to widzimy przez sekundę czekania na zielone światło, po czym uciekamy od tego całego syfu. Wjeżdżamy w małe zagłębie domków jednorodzinnych: „little boxes on the hillside, little boxes made of ticky tacky. Little boxes on the hillside, little boxes all the same”. Zwykle ruch jest tu niewielki, ale – jako się rzekło – mamy godzinę powrotów z pracy, więc spokojne zazwyczaj osiedle zamienia się w mrowisko. Co chwilę mijają nas samochody, które sprawnie odnajdują drogę do swoich garaży. Wszystko odbywa się z niemal wytrenowanym automatyzmem, przywodząc na myśl pływanie synchroniczne, albo świat dziecięcych zabawek. Autka z taką samą gracją podjeżdżają pod podobne do siebie domki. Wysiadają z nich podobni ludzie, w podobny sposób witani przez innych podobnych do siebie ludzi. „And the people in the houses all went to the university, where they were put in boxes and they came out all the same, and there are doctors and lawyers, and business executives, and they're all made out of ticky tacky and they all look just the same”.

Mijamy osiedle i kierujemy się na Dobieszków, zmuszeni na moment porzucić nasze rekreacyjne tempo, bo okoliczni mieszkańcy z dużą dozą nonszalancji podchodzą do kwestii opieki nad swoimi psami. Te zaś – jak to psy – nie podarują rowerzyście bezproblemowego przejazdu. Zjazd do Dobieszkowa jest niczym jakiś tunel to teletransportacji i niemal natychmiast przenosi nas na swój drugi koniec. Przejeżdżamy obok stawu czy niewielkiego zalewu, którego brzegi wyglądają dziś jak parking pod hipermarketem. Połyskujące w słońcu karoserie samochodów wyglądają niczym cielska jakichś wodno-lądowych stworzeń, które wypełzły na brzeg, żeby wygrzać się w wiosennym słońcu. Przy każdym z nich posągowo cierpliwa postać wędkarza. Oni też najwyraźniej poczuli wiosnę.

W Dobrej zjeżdżamy z asfaltu i kierujemy się na punkt widokowy. Zanim tam docieramy, spostrzegamy czerwoną chmurę, lewitującą nad płaszczyzną pól. To jakiś paralotniarz walczy skrzydłem spadochronu o choćby odrobinę siły nośnej. Rzeczywiście, idealna pogoda do latania, ale jego wysiłki przynoszą raczej mizerne skutki. Nie zmienia to jednak faktu, że unosząca się w powietrzu płachta czerwonej materii wygląda nader malowniczo. Jak jakiś gigantyczny płatek maku. Równie intrygująco prezentuje się Trek-uś, dla którego znalazłem stosowne miejsce postoju. Obserwujemy i fotografujemy ten spektakl przez moment, poczym ruszamy dalej.

Trek-uś na piedestale © Dawko


Posągowa piękność © Dawko


Przez Kiełminę docieramy do Łagiewnik i Okólnej, na której miga nam trójka bikerów. Tempo jakoś samo bardzo szybko ewoluuje od rekreacyjnego do całkiem zacnego i w niedługim czasie dochodzimy ostatniego z wspomnianych rowerzystów. Chwilę potem mijamy dwóch kolejnych, którzy siadają nam na kole i resztę tego odcinka pokonujemy w czwórkę. Rozdzielamy się za Strykowską, po minięciu której zjeżdżamy w kierunku Wódki i Dąbrówki. Odbijamy na tę ostatnią i po króciutkiej, ale przyjemnej wspinaczce wypadamy na drogę na Bukowiec. Przed nami majaczą sylwetki dwóch kolesi na szosówkach, więc półżartem półserio pytam Kocuriadę, czy tych też gonimy. Niestety, fakt, że jadą na szosach budzi w niej zbyt duży respekt, więc nie podkręcamy tempa i spokojnie docieramy do domu.

Dane wyjazdu:
34.97 km 0.50 km teren
01:21 h 25.90 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:
HR max:185 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

Sleepless George

Środa, 30 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0

Źle spałem. Sen rwał się i plątał z jawą. Karmił mnie absurdami, które – jak to we śnie – wydawały się przerażająco logiczne. Przewracałem się desperacko z boku na bok z takim zaangażowaniem, że gdyby mi podłączyć licznik kadencji, wyszła by chyba całkiem niezła średnia. „Spałem źle. W tym kraju, w którym wzorcem mężczyzny jest ksiądz albo handlarz. Spałem źle. W tym kraju, w którym znów ojczyznę a nie wiosnę zobaczą”. Nie pomagało liczenie baranów, ani gapienie się w sufit. Nie chciało mi się przyśnić nic względnie ciągłego. Nic wio-sennie znośnego, o czymś miłym nie wspominając: „przyśniła mi się idea, przyśnił mi się działacz, przyśniły mi się obowiązki i konieczność skruchy”. Żadnych rowerowych erotyków – eskapad bez zmęczenia i bez limitu kilometrów.

Wstałem zrezygnowany i zmęczony. Powlokłem się do kuchni w poszukiwaniu kofeiny, odpędzając od siebie myśli o wszystkich rzeczach, które mam do zrobienia, nim wsiądę na rower. Na szczęście każdy łyk kawy wypłukiwał ze mnie zły i przytępiający osad nocy. Jeszcze tylko krótki wyskok na miasto w sprawach zawodowych – spłata daniny dla świata za jałmużnę godzin wolności na bike’u – i mogę oddać się tylko kręceniu.

Zanim wychodzę, wpada jeszcze Evesiss, która ma dziś w planie wymianę kasety i ogólne zabiegi kosmetyczne, więc zabiera aparaturę do czyszczenia łańcucha. Króciutko podziwia Expert-kę, Trek-usia i Kocuriadowego Jakubka, poczym rozstajemy się i mogę się wpinać w pedały.

Ciepło. Nareszcie. Wiatr może specjalnie nie osłabł, ale przestał nawiewać lodowate powietrze z dupy jakiegoś polarnego niedźwiedzia. Pierwszy raz można zrzucić z siebie te wszystkie anty-skorupy i chłód-stoppery. Jaka swoboda! Po prostu bajka... a nawet bike’a.

Jak co tydzień, ruszam na podbój okolicznych górek. Łykam je dziś na twardych przełożeniach. Wiatr nie przeszkadza, więc chyba jednak osłabł, choć wydaje się mniej przewidywalny, gdy idzie o jego kierunek. Okoliczne drogi zaroiły się od rowerowej braci. Co i rusz mijam szosowców (pojedynczych, w parach, w małych peletonach), starsze małżeństwa, panów z brzuszkiem na trekkingach czy crossach. Wszyscy koniecznie w obcisłym. Wiadomo, kwestia stylu. Wszyscy rozjarzeni, jakby im banan w poprzek jamy ustnej utknął. Dzięcieca, naiwna i święta radość. Wspinam się na kolejne pagórki i czuję, że dziś produkcja mleczanów wyjątkowo zgodnie idzie w parze z wytwarzaniem endorfin. Nic więc dziwnego, że do domu docieram w stanie niemal euforycznym, którego bynajmniej nie neutralizuje świadomość, że już czeka na mnie Kocuriada i kolejna tego dnia dawka rowerowych rozkoszy.

Dane wyjazdu:
33.16 km 3.00 km teren
01:27 h 22.87 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

We have one little room and the biggest of plans

Wtorek, 29 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0

Rowerowy dzień znów zaczął się od szarpaniny z wiatrem. Ja mu z blatu, on mi prosto w twarz. Ja kontruję z drugiej tarczy, on ślizgiem nad samą nawierzchnią wyprowadza haka i tuż przede mną wyrasta ściana powietrza. Robię unik, rozpłaszczam się nad górną rurką i mostkiem, ale wiatrzysku w sukurs przychodzi podjazd i muszę wstać w pedałach. Dwóch na jednego? Złośliwe bydlęta! Jakby tego było mało, wiatr – tradycyjnie już tej wiosny – jest wkurwiająco zimny. O ileż cieplej by już było, gdyby nie nawiewał tego lodowatego powietrza. Jeśli już musi wiać, to niech chociaż ciepłe nawiewa. Na szczęście, droga do pracy nie jest długa (tzn. na szczęście nie jest długa, bo to, że jest do pracy wcale nie jest szczęśliwą okolicznością).

Kilka godzin później suniemy z Lobotomikiem do Łagiewnik, gdzie przy pierwszym tego roku bike’owym piwku snujemy mocarstwowe plany rowerowego podboju Lubelszczyzny i Litwy. Pochyleni nad mapami niczym sztabowcy w skupieniu opracowujemy strategię aneksji niewielkiego fragmentu terytorium Łotwy. Szacujemy siły wroga: ilość dywizji kilometrów, naturalne umocnienia wzniesienia, osłony od ewentualnego wiatru, etc. I cali aż drżymy z podniecenia na myśl o czerwcowej realizacji naszych imperialnych ambicji.

W takim rozgorączkowanym stanie zastaje nas Kocuriada, która niczym opatrznościowy anioł przynosi ze sobą fundusze na kolejne piwo. A piwo – jak wiadomo – jest bodaj najlepszym stymulatorem rozwiązywania wszelkich logistyczno-strategicznych problemów. Wystarczy kilka kolejnych łyków, byśmy zrozumieli, że Litwa jest przecież bardzo blisko Kaukazu, Kamczatki i Las Vegas, więc można by i tam zajrzeć niejako przy okazji. Niestety, zachód słońca i wieczorny chłód nieco ostudzają nasz zapał i zgodnie postanawiamy, że nim wyruszymy na podbój Azji i Ameryki Północnej, zajrzymy jeszcze do domów. Lobotomik uderza więc do swojego bałuckiego getta (biedak), a my z Kocuriadą kręcimy w stronę Okólnej i dalej na Wódkę. Jedzie się przyjemnie, bo po pierwsze, wiatr chyba osłabł, a po drugie, bardzo szybko ustawiamy się do niego plecami. Śmigamy sobie całkiem zacnym tempem, sprężając się na co znaczniejszych zmarszczkach i szybciutko docieramy do domu, gdzie zmęczony wytężoną pracą umysłu popadam natychmiast w stan wegetatywny, z którego po raz kolejny – niestety – nie są w stanie mnie wyrwać polscy piłkarze.

Dane wyjazdu:
27.33 km 2.50 km teren
01:02 h 26.45 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:145 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

...I will rise up

Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 29.03.2011 | Komentarze 1

W lipcu zeszłego roku, podczas rowerowych brewerii na Suwalszczyźnie, stała się rzecz straszna. Letni, słoneczny i niestety bardzo wietrzny dzień miał się właśnie ku swemu końcowi, a ja wspinałem się na dość wredny podjazd. Nachylenie nieprzyzwoicie duże, do tego luźna nawierzchnia: trochę piachu i grubego żwiru, okraszonego większymi i też słabo związanymi z podłożem kamieniami. Trudna górka, ale absolutnie do pokonania, o czym najlepiej przekonuje fakt, że rok wcześniej wjechałem na nią w nocy, bez spd, na użyczonej mi przez Lemura miejskiej damce (sic!), będąc przy tym niemiłosiernie zanietrzeźwionym (zresztą ta ostatnia okoliczność, w przeciwieństwie do pozostałych, chyba mi trochę pomogła).

Tego dnia miało być jednak inaczej. Wczołgiwałem się mozolnie na rzeczone wzniesienie, wlepiając wzrok tuż przed przednie koło i co jakiś czas popatrując spode łba (czyt. kasku) na podstawę masztu elektrowni wiatrowej posadowionej na szczycie. Nachylenie rosło, opór na korbach się wzmagał, a ja nerwowo manipulowałem przy manetkach, na polecenia których wymęczona przerzutka reagowała bardzo kapryśnie. W pewnym momencie dał się słyszeć zgrzyt. Łańcuch przeskoczył radośnie ślizgając się po zębach kasety. Paniczne próby odnalezienia rytmu, dostosowania kadencji, doboru przełożenia. Prędkość spadła, nachylenie wzrosło... być może w odwrotnej kolejności... i łańcuch znów zaczął swój szaleńczy ślizg po zębach, nie przekazując choćby ułamka siły, jaką wkładałem w napędzanie roweru. Kadencja skoczyła w sekundę do absurdalnych wartości... ale rower się zatrzymał... Mieląc rozpaczliwie korbami, dostrzegłem jeszcze tylko kątem oka, jak słup elektrowni wiatrowej i wzgórze na którym ona stoi nieubłaganie się przechylają, a droga rusza na spotkanie z moim policzkiem.

Miotając bluzgi wypełzłem spod roweru. Zajechałem go. Jak głupawy redneck z południa westernową kobyłę. Nie pierwszy raz łańcuch odstawił pokaz tańca po koronkach, ale pierwszy raz do mnie dotarło, że na przynajmniej niektóre wzniesienia już nie podjadę. To, co sześć lat wcześniej było spełnieniem moich rowerowych marzeń zdegenerowało się do kupy złomu, bo przez moją niedbałość problemem był nie tylko łańcuch, ale cały napęd.

Wróciłem z Suwalszczyzny do domu i coraz głośniej i częściej przebąkiwałem o nowym rowerze. Na szczęście mój spektakularny dzwon widziała jadąca wtedy za mną Kocuriada, więc mogłem liczyć na jej wyrozumiałość. I tak pojawiła się w domu Expert-ka. Ale nie zapomniałem o ledwo żywym, bezsilnym Treku, leżącym u stóp elektrowni wiatrowej. Wiedziałem, że popełniłem wobec niego grzech zaniechania i zaniedbania.

W epoce rzeczy jednorazowego użytku, sezonowych wyprzedaży i tygodniowych mód, ludzie po prostu zużywają rzeczy po czym je wyrzucają. Albo wyrzucają zanim zużyją, bo przecież operator ma nową ofertę, bo pojawił się nowy model, bo trzeba się z czymś nowym pokazać w towarzystwie. Ale ja nie potrafię wyleczyć się z sentymentu do kilku zespawanych i chlapniętych czerwonym i czarnym lakierem aluminiowych rurek, które sobie kiedyś wymarzyłem i które przez siedem lat pozwoliły mi nawinąć tysiące kilometrów.

Dlatego cały czas czekałem na możliwość ekspiacji. I gdy tylko zapadła decyzja o chirurgii plastycznej Expert-ki, natychmiast stało się jasnym, że będzie to też pretekst do wskrzeszenia Trek-usia. Dostał zatem w spadku korby i manetki. A starą kasetę, łańcuch i suport, zastąpiły nowe. I po kosmetycznym dociągnięciu imbusów nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy znów mogłem nim ruszyć w poszukiwaniu nieprzejechanych jeszcze kilometrów.

Pierwsze wrażenia: wbrew oznaczeniom producentów (wedle Treka ich rama ma 19’’, podczas gdy ramę Expert-ki Unibike szacuje na 17’’) rama Trek-usia jest wyraźnie mniejsza. Zwłaszcza różnica w długości górnej rurki rzuca się w oczy. Rower jest króciutki, bardziej zwarty. Łatwiej i chętniej wpisuje się w ciasne zakręty. Jest po prostu bardziej zwrotny. Zarazem jednak jest niesamowicie stabilny. Rama jest po prostu genialnie wykonana i wyważona, co widać nie tylko podczas jazdy, ale i na postojach. Trek-usiowi wystarczy 10 cm wystającego z ziemi patyka, żeby stał niewzruszenie niczym posąg. Ani Expert-ka, ani Wheel-uś, ani nawet Kocuriadowy Jakubek (ciiiiiii...) tego nie potrafią, domagając się w takich wypadkach o wiele solidniejszych punktów podparcia.

Co do osprzętu, cyngle i korby Deore sprzęgnięte z SLX-em z tyłu działają wyczuwalnie wolniej i ciężej aniżeli biżuteria Expert-ki, ale nie generuje to bynajmniej jakiegoś uczucia dyskomfortu i nie upośledza funkcjonalności roweru. Manetki wymuszają po prostu głębsze i troszkę bardziej zdecydowane ruchy palcami. Smart Samy hałasują też troszkę inaczej niż Rocket Rony, a przede wszystkim wyraźnie bardziej kleją się do asfaltu, w sensie, że stawiają większy opór.

Wszystko to zauważam na pierwszych kilometrach, pozwalając by wiatr rozpędzał Treka do fajniutkich prędkości. Suniemy dobrze nam znanymi drogami, odkrywając je i siebie jakby na nowo. Dojeżdżam do starego, cmentarza wojennego (z tej pierwszej wojny, nie drugiej), który mijałem wczoraj z Kocuriadą i postanawiam dać nieco odpocząć Trek-usiowi, a pomęczyć trochę aparat.

... który powstał z martwych... © Dawko


Jeszcze nie poległ © Dawko


Chwilę potem ruszamy dalej na spotkanie otwartych przestrzeni, które są jak obietnica tego, co jeszcze przed nami.

Zapatrzony w to, co jeszcze przed nami © Dawko


Dane wyjazdu:
19.94 km 0.50 km teren
00:42 h 28.49 km/h:
Maks. pr.:47.56 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Something to do

Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0

Radość z odzyskania Expert-ki tylko na moment ukoiła moje skołatane nerwy. Jak bowiem mógłbym być szczęśliwy, skoro drugie z moich ukochanych, rowerowych dzieci podupadło na zdrowiu i słabuje, ocierając się o stany agonalne? Niestety, nie zdążyłem z tajemnymi praktykami ozdrowieńczymi przed południem i – chcąc, nie chąc – dosiadłem Expert-ki. Pognałem do pracy (czy wspominałem już kiedyś, że praca jest do dupy?) na przekór paskudnemu wietrzysku.

Trasa objechana w dzień, w nocy, w pogodzie i w słocie, zarówno w stanie trzeźwości, jak i głębokiego zanietrzeźwienia. Mógłbym ją przejechać jak stary koń, który człapiąc, pogrążony we śnie, dociągnie do domu wóz z pijanym gospodarzem. Słowem, trudno spodziewać się jakichś niespodzianek. No chyba, że ze strony wspomnianego wiatru (ale czy to rzeczywiście jakaś niespodzianka?). Na odcinku, na którym rzadko schodzę ze średnią poniżej 28 km/h, skurwiel tak mnie wymęczył, że dojechałem z „awrydż spidem” 25 km/h.

Zanim jednak mogłem ten fakt odchorować porządną dawką wrzut kierowanych w myślach pod adresem sprawcy całego nieszczęścia (fucking wind namely), natknąłem się na Lobotomika. Ten w pierwszym momencie zignorował mnie zupełnie i rzucił się do obmacywania Expert-ki. Podręcznikowy przykład zboczka po prostu. Napęd dwa dni ma, ledwie dobija setki, syfem jeszcze nie obrósł, a ten już się za dotykanie bierze, pedofil jeden. Z drugiej strony przyznać muszę, że patrząc na matowo czarną i metalicznie srebrną powierzchnię korbek, rozumiem te Lobotomikowe mroczne żądze. Wkrótce dołączył do nas elStamper i teraz już w trójkę toczyliśmy ślinę, oddając się bikerskim debatom. Niestety, jak mawiał starożytny mędrzec Fausto Coppi, każdy łańcuch się kiedyś kończy. Musieliśmy się więc rozstać, obiecawszy sobie, że jutro dokończymy dysputę i zaplanujemy wstępnie trasę czerwcowego, litewskiego touru (Tour de Lithuania brzmi całkiem do rzeczy... a i skrót TdL poręczny).

Ruszyłem w drogę powrotną korzystając z sojuszniczej pomocy wietrzyska, które jadąc w przeciwnym kierunku tak wyklinałem (cóż... punkt widzenia zależy od... kierunku kręcenia... czy tak jakoś). Jechałem tym szybciej, że w domu czekało nie ozdrowiałe jeszcze do końca dziecię. A tylko ja wiedziałem, jak mu pomóc. W drzwiach powitała mnie Kocuriada, wyprowadzająca właśnie swojego Jakubka na spacer. Życzyłem jej szerokości, przyczepności, wiatru w plecy, pół stopy powietrza pod blatem i generalnie żeby Manitou ją błogosławił, a sam rzuciłem się wspomnianemu dziecięciu na ratunek... zaopatrując je w gripy, rogi, siodło, czyli wszystko, czego mu jeszcze do jazdy brakowało. Teraz pozostało mi już tylko jedno: wyprowadzić je na spacer... pierwszy od ośmiu miesięcy.

Dane wyjazdu:
64.30 km 2.00 km teren
02:56 h 21.92 km/h:
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fuck these dysfunctional, insecure actresses

Niedziela, 27 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0

Obowiązki zawodowe (brrrrrr!!!) wydały mnie dziś na pastwę jakiejś grubej, zapuszczonej baby w zaawansowanym stadium menopauzy, która okazała się regularną wariatką. Rzygała na mnie kosmiczną miłością, rzekomo przyrodzonym naturze ludzkiej dobrem i ogólnoludzkim ponoć pragnieniem prawdomówności. Koszmar. Przy pierwszej nadarzającej się okazji ewakuowałem się z obszaru pozostającego w zasięgu jej toksycznego oddziaływania, ale i tak zmarnowała mi godzinę życia. W każdym razie musiałem odreagować. Wziąłem szybki haust odurzająco zimnego powietrza i rzuciłem się w te pędy do domu... do Kocuriady, która powitała mnie w pełnym rowerowym rynsztunku. Migiem wciągnąłem obiad, naciągając jednocześnie gacie z pieluchą i kasując w liczniku dane wczorajszej wycieczki i... nareszcie... powietrze wokół mnie, uciekające obrazy, twardość siodełka pod tyłkiem...

Ruszamy na wschód. Docieramy do doliny Mrogi, którą będziemy przecinać dziś kilkakrotnie. W Gałkówku mijamy cmentarz żołnierzy poległych podczas I wojny światowej. Niemcy. Leżą w niewielkim lesie rzuconym między pola. Zawsze, kiedy tam przejeżdżam, zastanawia mnie, co robili mieszkańcy okolicznych wiosek, gdy tuż pod ich nosem przetaczała się cała zawierucha. Kibicowali z bezpiecznej odległości? Czy raczej pochowali się po piwnicach, ziemiankach, czekając aż awantura się skończy i nad okolicą znów zalegnie cicha monotonia codzienności? Wychodzili nocami żeby napoić i opatrzeć rannych? Czy może żeby ograbić zwłoki? Czy wojna dotyczyła ich dlatego tylko, że przypadkowym zrządzeniem ślepego losu przetoczyła się po ich polach, pod ich oknami? Czy może gdzieś daleko od domu, na drugim krańcu Europy walczyli, ginęli ich najbliżsi?

Z tych myśli wyrywa mnie podjazd. Na szczyt wdrapuję się ZA Kocuriadą, która narzuciła całkiem wymagające tempo. Najwyraźniej postanowiła przetestować swoje nowe korbki. Wjeżdżamy na wylany w zeszłym roku asfalt i jedziemy grzbietem niewielkiej dolinki. Lubię to miejsce. Z grzbietu w obu kierunkach otwierają się fajne perspektywy i zobaczyć można, jak wiosna przygotowuje się do skoku, do pierwszej eskplozji soczystej zieleni. Wymierzone prosto w niebo gałęzie stojących w równiutkich szeregach brzózek biją w słońcu wrzosowym blaskiem i widać, że gotowe są już, by zakipieć liśćmi.

Po jakimś czasie droga skręca i schodzi na dno dolinki, by pokonawszy nim niewielki odcinek, wspiąć się na przeciwległy grzbiet. Na niebie śladu chmurki, jednak nie jest szczególnie ciepło. Asfalt się psuje, ale przynajmniej jest delikatnie z górki. Po wsiach spacerują niewielkie grupki ludzi. Rodziny, znajomi. Najwyraźniej też złaknieni wiosennego słońca. Przejeżdżamy przez Tworzyjanki, które ogołocone z liści prezentują się wciąż urokliwie, ale jakby mniej imponująco. Bardziej kłują w oczy opuszczonym ośrodkiem wczasowym(?), najpewniej popeerelowskim, który straszy okaleczonymi oknami. Kiedy kilka kilometrów stąd wytyczono kolej, powstały w okolicy osiedla pięknych letniskowych, drewnianych willi warszawskiej i łódzkiej elity. W Tworzyjankach też stoją jeszcze dwie (tyle przynajmniej zauważyłem), których burżuazyjny charakter jedynie słuszna ideologia postanowiła zrównoważyć obozem wypoczynkowym dla ludu. Teraz architektoniczne manifestacje dwóch ideologicznie wrogich wizji życia zgodnie niszczeją. Historia walcem się toczy.

Z Tworzyjanek jedziemy w kierunku miejscowości o jakże obiecującej nazwie Wągry. Asfalt faktycznie jakby pokryty pryszczami. Po lewo majaczy w oddali sylwetka elewatora zbożowego w Rogowie – polska wersja gotyku a’la Notre Dame. Przecinamy przejazd kolejowy i tablica informuje nas, że wjeżdżamy do Nowych Wągrów... w mordę... najwyraźniej zaraza się rozszerza... Skręcamy pod wiatr w stronę Koluszek, przez które, niestety, będziemy musieli przejechać. Pobocze obsadzone jest drzewami, które szatkują światło słońca, rzucając na drogę jakby pooddzielane piksele. Jak na obrazach impresjonistów niemalże widać pojedyncze dotknięcia słonecznego pędzla. Drzewa jednak się kończą, słońce chowa się za chmurami i pierwszy raz tego dnia czuję, że wiatr jest perfidnie zimny. No i jak to wiatr, najzwyczajniej przeszkadza.

Tuż przed Koluszkami witają nas nieszczęśliwe psy, pozamykane w paskudnych wybiegach, pozbawionych skrawka zieleni, za to pełnych jakiegoś gruzu, śmiecia, gówna i innego syfu. Obszczekują nas zajadle, ale wyjątkowo nie mam im tego za złe. Gdybym żył w takich warunkach, też byłbym pewnie ciągle wkurwiony. Tuż przed wjazdem do Koluszek ujada kolejny nieszczęśnik. Jego długie futro, zapewne kiedyś białe, chyba nigdy nie widziało wody ani szczotki. W rezultacie zwierzę całe pokryte jest ciężkimi, oblepionymi brudem i odchodami dredami, w których z pewnością rozkwitły już jakieś przerażające, nowe formy życia. Biedak pewnie ledwo znosi letnie temperatury.

Niestety, Koluszki nie mają niczego, czym mogłyby zatrzeć to złe wrażenie, więc wyjeżdżamy z nich bezzwłocznie. Przed Justynowem Kocuriada słabnie i stwierdza, że musi pchłonąć jakieś węglowodany. Zatrzymujemy się pod sklepem. Kiedy ruszamy, swoimi długimi i obleśnymi jęzorami liże nas zimno. Jedziemy wprost pod nisko już wędrujące słońce, którego nic nie przesłania. Blask jest oślepiający, ale w żaden sposób nie przekłada się na ciepło. Za to wiatr niezwykle skutecznie konserwuje w nas uczucie chłodu. Ręce mam zgrabiałe, stopy zmarznięte, bielizna nie nadąża z odprowadzaniem potu, który natychmiast osiąga temperaturę lodu. Jest gorzej niż podczas styczniowych i lutowych eskapad. Z tym że wtedy kreska była wyraźnie poniżej zera. Sytuacja poprawia się dopiero po kilku kilometrach, ale do domu i tak docieramy nieco zziębnięci. Nic to, skoro chłód wygnał niesmak kosmicznej miłości i całej reszty bzdur, a ja dobrą herbatą wygnam teraz chłód.

Dane wyjazdu:
21.63 km 1.00 km teren
00:52 h 24.96 km/h:
Maks. pr.:47.99 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Under this weather such shadows are blossoming

Sobota, 26 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 2

Po odzyskaniu Expert-ki z rąk rowerowych konowałów (sorry, chłopaki... tak naprawdę doceniam waszą robotę) i nocnym (a jakże) rozdziewiczeniu jej nowiutkiego napędu, wstałem rankiem zdradzając nieomylne symptomy rowerowego głodu. Wczorajsza spacerowa drobnostka tylko mnie rozdrażniła. Co komu po karmelowym piwku, kiedy ma się ochotę na setę? Ba, na pół litra czyściochy, albo litr siwuchy! Chciałem więcej, chciałem dalej, chciałem szybciej i chciałem JUŻ! Tym bardziej, że zaraz po tym, jak wstałem z łóżka, natknąłem się na Kocuriadowego Jakubka... o żesz w... wpakowała w niego tyle rowerowego botoksu, że wygląda teraz jak bolid, a raczej (skoro o botoksie mowa) jak jakaś cholerna Natalie Portman z biustem Pameli Anderson, pośladkami Jay Lo... i w dodatku jeszcze na sterydach... masakra po prostu. Gdybym to ja jeździł na tym rowerze, miałbym chyba cały czas wrażenie, że drwiąco mówi do mnie: „no dawaj, cieniasie! Co tak wolno?” No ale nie jeżdżę. No właśnie. Jeżdżę na Expert-ce. A Expert-ka od wczoraj kusi mnie nową kasetą, nowymi manetkami, nowymi korbami i nowym łańcuszkiem.

Nowe serce EXPERT-ki © Dawko


Co prawda, kasetka miała być dopiero w przyszłym sezonie, ale po demontażu starej (celem oczyszczenia) okazało się, że najczęściej używane przełożenia przypominają raczej piłę tarczową, a nie zębatkę... się jeździ, się zużyło. No i także pod tym względem trzeba było podrasować Expert-kę nieco wcześniej niż zakładałem.

Zerknąłem na nią czule, z kwadratowym wdziękiem Arnolda Sz. rzuciłem nieśmiertelne „I’ll be back” i opanowawszy ślinotok ruszyłem do kuchni. Podszedłem do okna i... znienawidziłem świat. Normalnie nie darzę świata przesadnie serdecznym uczuciem, ale pieprzona biała kurzawa na zewnątrz przysłoniła mi zupełnie te kilka dobrych stron, które świat (mimo wszystko) niewątpliwie posiada. Jak ja, kurwa, nie znoszę zimy. We wszelkich jej możliwych postaciach. Nawet tej wigiliowo-zakupowo-watowo-słodkiej nienawidzę, skoro jeszcze w marcu muszę za nią płacić jebany haracz. I tych lukrowanych lodem widoczków z gór też nie cierpię. A tzw. białe szaleństwo, jako szaleństwo właśnie proponuję leczyć. Małysz i spółka mają igielit (zresztą Małysz już się nie chce bawić w tej piaskownicy, a spółka średnio panuje nad foremkami i szpadelkiem), Kowalczyk może dostać jakieś nartorolki. I po ch... komu zima?

Odwróciłem się od okna i najwyraźniej miałem coś straszliwego w oczach, bo koty rozpierzchły się przede mną, chowając się po kątach. Wróciłem do Expert-ki i widokiem jej wdzięków próbowałem przegonić zły nastrój. Chwilę później wstała Kocuriada i podziwialiśmy rowerowe cudeńka oboje. Dzień mijał, a my z trudem oderwawszy się od bike’owych piękności przypomnieliśmy sobie o codziennych obowiązkach. Nie uszło jednak naszej uwadze, że pogoda zaczęła się poprawiać. I z każdym centymetrem wysychającego asfaltu rosła nasza nadzieja, że jednak wytoczymy dziś na drogi nasze Neue Wunderwaffen, siejąc strach i zamęt w okolicznych wioskach.

Nasz sen ziścił się koło 16. Wyjechaliśmy wolniutko, rozkoszując się cichym szmerem nowej biżuterii. Choć tak zupełnie cichutkie to nasze napędy jeszcze nie są. Ewidentnie potrzebują jakiejś stówki, może dwóch, na dotarcie. Nowe manetki sprawiają wrażenie wyraźnie szybszych, zwłaszcza podczas redukcji. Rok temu, po przesiadce na korby Deore wydawało mi się, że po minięciu najniższego położenia, korba jakby oddaje włożoną w nią wcześniej siłę. Teraz kiedy przesiadłem się na SLX nie mam takiego odczucia. Korby wydają się za to ... niesamowicie... lekkie... nie wiem, nie potrafię lepiej tego nazwać (rzeczywista różnica masy nie jest przecież aż tak duża, by noga czuła to tak wyraźnie (?) ). Próbowałem wyciągnąć od Kocuriady coś na temat jej wrażeń z kręcenia XT-kami, ale z błyskiem rowerowego zabójcy w oczach rzuciła tylko: „w domu... bo powietrze zimne”.

Po 10km zatrzymałem się, co by sporządzić małą dokumentację fotograficzną. Kocuriada, zniesmaczona zimnem i urzeczona swoimi nowymi korbkami, pognała dalej, jakby nie mogła się od nich odkleić. Próbowałem ją potem ścignąć, zmieniając drugą część wycieczki w małą tempówkę, ale najwyraźniej za dużo czasu zmitrężyłem z aparatem, a Kocuriada się nie oszczędzała. Tak czy inaczej, mimo że jakieś 80% pozostałego dystansu stanowił podjazd, sunęło się naprawdę zacnie. W międzyczasie zaczął, co prawda, pruszyć bardzo delikatny śnieżek, ale w tej temperaturze płatki niknęły na moich oczach, zanim jeszcze zdążyły dotknąć asfaltu. Z dziką Schadenfreude zaśmiałem się zimie prosto w twarz i podkręciłem tempo, jakbym w ten sposób mógł przyśpieszyć jej agonię. Do domu wpadłem niedługo po Kocuriadzie i wzajemnie się przekrzykując, pląsając, cytując wieszczów i śpiewając pieśni – o zgrozo – patriotyczne, zaczęliśmy wymieniać się wrażeniami. A potem pożarliśmy KASZANKĘ! Kaszankę XTR – taka dobra była.

Dane wyjazdu:
8.39 km 0.50 km teren
00:25 h 20.14 km/h:
Maks. pr.:29.53 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Baby's coming back to me

Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 0

Prawie trzy doby przymusowej rozłąki. Prawie 72 godziny nerwowego obgryzania paznokci. Prawie 4320 minut bez apetytu. Prawie 259200 sekund odpędzania od siebie złych myśli, wątpliwości i pełnych lęku pytań. Jak zniesie operację? Czy będzie taka jak dawniej? Kto zabił Kennedy’ego? Czy Elvis naprawdę żyje? Co pali Kaczyński?
Słowem, sam siebie skazałem na przydługi seans odchodzenia od zmysłów (podręcznikowy przypadek syndromu odstawienia). I kiedy w mojej głowie poczęły się już z desperacji wykluwać coraz to bardziej chore pomysły (myślałem o zgoleniu brwi, o biegu wzdłuż peletonu TdF w samych kabaretkach, o przyjęciu obywatelstwa Korei Północnej)... wreszcie, po krótkim telefonie i informacji o wybudzeniu z narkozy... jest... cała... zdrowa... subtelniejsza, ale jakby silniejsza zarazem... nie nowa, a przecież odmieniona i świeższa... po prostu piękna. Zadziwiająco dobrze zniosła transplantację (specjaliści mówią o ponadprzeciętnych możliwościach regeneracyjnych, twierdzą, że rehabilitacja właściwie jest zbędna) i tam, gdzie jeszcze do niedawna ciemną gwiazdę jej serca obracało czerniące się ramię Deore, teraz pyszni się srebrzyście SLX. Tam, gdzie na polecenia mych palców czekały telegraficzne czułki M530, teraz czatują drapieżne pazury cyngli SL-M660 – cisi zabójcy, perfekcyjni i bezlitośni. Mimo że pora już późna, wybieramy się na króciuteńki spacerek, budząc nowymi błyskotkami Expert-ki zazdrość samego księżyca.

Dane wyjazdu:
101.02 km 2.00 km teren
04:20 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:WHEEL-uś

Your lows will have their complement of highs

Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 4

Wstałem dziś rano i drżącą ręką odsłoniłem okno. Wiadomo, zima ma wydać swoje ostatnie pierdnięcie swój ostatni oddech. Wszystkie media od kilku dni o tym mendzą. Zatem z bikerską duszą na ramieniu zerkam przez szyby, a tam... słońce. Suchutkie drogi zalane jaskrawością o najwyższym możliwym stężeniu (taka świetlista wersja spirytusu... wiem, wiem... spirytus sam w sobie też jest... hm... świetlisty... jakby) rozkosznie kłują w oczy. Tym mocniej, że kontrastują z mrokiem zacienionych fragmentów. Tylko drzewa znów się gną, niemiłosiernie targane wiatrem. Nie tylko go widzę, ale i słyszę, kiedy dudni w kominach wentylacyjnych. Nie umiem się tym jednak dłużej przejmować. W nastroju brykającego źrebaka, który już czuje, że będzie dziś wypuszczony na wybieg, ruszyłem, wesoło pląsając, do kuchni i zaaplikowałem sobie węglowodanowe megaśniadanie. Potem jeszcze kontrolne szperanie po pogodowych portalach, konfrontowanie i weryfikacja informacji, ustalanie kierunku wiatru no i oczywiście planowanie trasy. A wszystko to w boskich oparach kofeinowego naparu. Cudowny początek cudownego dnia.

Ponieważ wczorajsze górki pozostawiły po sobie mleczanowe wspomnienie w mych udach, postanowiłem, że dziś będzie spokojnie, wytrzymałościowo, troszkę turystycznie. Tym bardziej, że wobec przymusowego rozbratu z Expert-ką, musiałem odkurzyć bądź co bądź statecznego już Wheel-usia. Wykombinowałem, że zacznę pod wiatr, zupełnie z nim jednak nie walcząc. Ruszyłem więc w stronę Ozorkowa przez Zgierz i Grotniki. Konsekwentnie realizowałem „założenia taktyczne” i w pewnym momencie skonstatowałem zdziwiony, że przebijanie się przez pędzące w przeciwnym kierunku masy powietrza wcale nie musi być jakoś szczególnie męczące. Co prawda, dzieje się to kosztem prędkości. Ale jeśli tylko okiełznać swoje ambicje odnośnie tego parametru, można sobie trochę mrówczo a trochę żółwio z wiatru kpić.

Tak czy owak (yes wether ov’yes, jak mawiają Anglosasi), jechało się zaskakująco łatwo, lekko i przyjemnie. Łagiewnik prawie nie zauważyłem. Przez Zgierz przemknąłem, patrząc z pewnym żalem na drewniane, chyba tkackie chatki, z których większość naznaczona już jest piętnem skazanych: uginają się pod ciężarem tablic z napisami „Do wyburzenia” albo „Grozi zawaleniem”. Zgierz to w ogóle jest miejscowość w pewnym sensie „modelowa”. W typowy dla mniejszych miast sposób mieszają się tu relikty starego porządku i wątpliwej jakości symbole konsumpcjonistycznego raju. Spore, wyraźnie niedoinwestowane kwartały poprzetykane są nijakimi cielskami marketów i nowoczesnych stacji benzynowych. Budynki niegdysiejszych fabryk rozpaczliwie próbują się odnaleźć w swych nowych funkcjach. Godzą się na nachalny makijaż hurtowni, fitness clubów, salonów piękności, nim ostatecznie popadną w ruinę. Oczywiście w największych miastach rzeczy mają się podobnie. Tam jednak powstają także swego rodzaju enklawy, świątynie transformacji, brave new worlds, które swoją krzykliwą fasadą przynajmniej na chwilę maskują wszechobecny syf. Poza tym Zgierz jest „modelowy” także pod innym względem. Jeśli ktoś chce się przekonać, co oznacza bliskość Warszawy dla Łodzi, może się przejechać do Zgierza, by zrozumieć, co dla tego ostatniego oznacza sąsiedztwo miasta włókniarzy. Przy uwzględnieniu oczywistych proporcji mechanizmy ogólnego drenażu pozostają chyba podobne.

Wydostaję się ze Zgierza i odbijam na Grotniki. Wiatr przeszkadza troszkę mocniej, na co cichymi jękami zaczyna się skarżyć prawy pedał. Staruszek, po ponad dziesięciu latach eksploatacji popiskuje już, że ma dość, że to była jego ostatnia zima. Na przejeździe kolejowym w Jedliczach w króciutki dialog wchodzi z nim szarpana ręką wiatru struna trakcji kolejowej. Chwilę później wbijam się w las i bez najmniejszej ingerencji z mojej strony tempo rośnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez moment walczę z sobą, by nie wykorzystać tej sytuacji jako okazji do jakiejś tempówki. W końcu ma być rekreacyjnie. W panice sięgam więc do kieszeni i wyciągam aparat. Kręce korbami swobodnie i ulegając syndromowi japońskiego turysty zaczynam strzelać co popadnie. Niestety, po wyjeździe z Grotnik (Grotników?) atmosferę sielanki najpierw nadwątlają stosy śmieci po obu stronach jezdni. Zaraz potem kończy się las a z nim znika sielanka: wpadam na wiadukt nad A2, na którym wymieniam pozdrowienia z jadącym z naprzeciwka bikerem, i do samego Ozorkowa znoszę szaleństwa wiatru, ćwicząc się w stoicyzmie.

Za Ozorkowem wreszcie mogę odzyskać od wiatru to, co mi do tej pory zabrał. Wyjeżdżam drogą na Stryków, która stanowi teraz przedziwną przeplatankę wyremontowanych i niemal zupełnie zniszczonych odcinków asfaltu. Prędkość znów bez specjalnych starań z mojej strony błyskawicznie rośnie. Jest ciepło i tak cudownie jasno. Niestety, mój żołądek nie potrafi się tym cieszyć, bo najwyraźniej właśnie zaczął się „wgryzać” we własne ścianki. Przypominam sobie natychmiast o zabranych z domu bananach i zatrzymuję się, widząc miejsce, w którym być może uda się zrobić kilka zdjeć. Zjadam jedną, żółtą, węglowodanową torpedę, zachowując drugą na później i zaczynam króciutką zabawę z aparatem.

Świat zza szprych, czyli oczami bike'era © Dawko


Nie wszyscy zdążyli się załapać na ofensywę na Berlin © Dawko


Dyskretny urok... kruszejących tynków © Dawko


Kadruję właśnie kolejne zdjęcie, gdy na szosie zatrzymuje się biały, stary volkswagen. Zerkam z nad aparatu i nie wierzę w to, co widzę. Na szosie żadnego ruchu, a w samochodzie siedzi jakiś chłop, zapewne z jednej z okolicznych wiosek, i czeka cierpliwie aż skończę, nie chcąc wjechać mi w kadr akurat w momencie, gdy nacisnę migawkę. Pstrykam szybko i dziękuję facetowi. Ten przygląda mi się badawczo i odwzajemnia gest, poczym odjeżdża. Ja też ruszam dalej.

Droga fajnie się wije i wspina na niewysokie wzniesienia, których dzięki sile wiatru właściwie nie zauważam. Przejeżdżam przez mijankę, przy której pracuje ekipa remontująca drogę, i wjeżdżam do Modlnej. Wieś jak wieś: kilka nieciekawych zabudowań, peerelowski pawilon sklepu, pod którym stoi ładny, biały, szosowy Author... i nagle w tym nieciekawym pejzażu prosty drewniany kościółek (po powrocie sprawdziłem, że z XVII wieku). Cały pochylony, jakby ze zmęczenia. A może to przygnębienie? Przylega do niego niczym narośl jakaś murowana, zdaje się, że barokowa kaplica i przekrzywiony kościółek wygląda jakby chciał się od niej odsunąć. Przed nim kilka rzędów podłużnych, przykrytych czarną folią przedmiotów. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak trumny, albo ciała tragicznie zmarłych, może poległych, ale to tylko zainstalowane na powietrzu ławki, zabezpieczone na zimę.

Zostawiam ten obrazek za sobą i skręcam na Gieczno. Wiatr smaga mnie teraz z boku, ale niespecjalnie przeszkadza. Dobijam do kolejnej wsi, wokół której widziane z daleka szeregi ciasno ustawionych tuneli foliowych z powodzeniem udają małe jeziora. Po kawałku pola sunie traktor i wokół roznosi się ostra woń nawozu oraz krzyk chmary krążących nad ciągnikiem ptaków. Wrzeszczą tak, że wystarczyłoby zamknąć oczy, by uwierzyć, że jest się nie w centralnej Polsce, tylko gdzieś nad morzem. No może gdyby nie ten zapach. Droga skręca i znów wieje w plecy. Błyskawicznie dojeżdżam do Gieczna i sunę dalej do Kwilna. Kwilno wygląda na bardzo biedną, ale przez to nie pozbawioną uroku wieś. Wjeżdżając do niej od strony Gieczna widzi się co chwila jakieś wciąż jeszcze zamieszkałe drewniane chatynki, których spodziewać by się można raczej w skansenie. Gdzieniegdzie tylko straszy betonowy koszmarek jakiegoś bogatszego gospodarza. Niestety, później te proporcje się zmieniają. Pojawiają się jakieś zrujnowane (post-pegeerowskie?) zabudowania, zdewastowana zlewnia mleka, na poboczu walają się śmieci.

Uciekam z Kwilna korzystając z przychylności wiatru. Mimo że w międzyczasie pożarłem już drugiego banana, w brzuchu szaleje pustka większa niż w głowie dresa. Co prawda, noga wciąż podaje, ale wiem, że jeśli zignoruję żądania żołądka, prąd może się skończyć w każdej chwili. A najpewniej stanie się to wtedy, kiedy będę najbardziej sił potrzebował: na jakimś podjeździe albo na odcinku przy przeszkadzającym wietrze. Na szczęście docieram do krzyżówki w Gozdowie, na której widzę sklep. Wpadam do środka ledwie się powstrzymując, by nie ryknąć niczym drapieżnik szukający ofiary. Wystarczy mi sekunda na zlustrowanie asortymentu i dostrzeżenie rogala wręcz monstrualnych rozmiarów. Rogal obleśnie ocieka lukrem, a do tego ma w sobie coś, co pozwala mi sądzić, że jest nadziewany jakimś serem czy innym budyniem. Bez zbędnych ceregieli żądam wydania rogala. Oczywiście nie odmawiam uiszczenia należności. Nim wyjdę, dostrzegam jeszcze równiutkie rzędy flaszek z Powerade’em i wiem, że jestem uratowany. Wychodzę przed sklep i stojąc w słońcu chciwie pochłaniam rogala (faktycznie, nadziany budyniem), popijając Powerade’em. Zerkam leniwie w prawo, zerkam w lewo i widzę drogowskaz na Wrzask... hm... ciekawe jak się nazywa mieszkaniec wsi Wrzask – zaczynam się zastanawiać... może Krzykacz? Podjeżdża gimbus, z którego wysypuje się kilkoro dzieciaków. Rzucają „dzień dobry”, przypatrując mi się ciekawsko, a nawet wścibsko, poczym rozchodzą się w trzy strony świata wyznaczone przez drogi tworzące krzyżówkę. Odprowadzam je współczującym spojrzeniem, bo wyobraziłem sobie jak to musi wyglądać zimą. Kończę rogala i Powerade’a. Jeszcze tylko pełen skruchy telefon do Kocuriady, że jestem przed Strykowem, więc prawdopodobnie nie zdążę z obiadem przed jej powrotem i mogę ruszać w drogę.

Pierwsze kilometry są straszne. Wiatr wieje z boku, a co gorsza, nawiał jakieś ciemne chmurska, odcinając świat od słońca, w rezultacie czego nie mogę się zagrzać. Dygotając przejeżdżam Koźle, gdzie jakiś megaloman wpadł na pomysł przerobienia zagrody na pieprzony pałac (Cygan jakiś?). Dopiero po kolejnych 5-7 kilometrach, ponownym wyjściu słońca i ustawieniu się znów plecami do wiatru udaje mi się uwolnić od uczucia zimna.

Wjeżdżam do Strykowa. Rzut oka na licznik i już wiem, że wracając tak, jak planowałem (czyli przez Sierżnię, Skoszewy, Byszewy), skończę na jakichś 95 kilometrach... hm... głupio trochę, żeby piątki brakło do stówki – myślę sobie. Szybki przegląd dostępnych opcji i decyduję się wracać krajową 14. Co prawda, w huku blachosmrodów i w towarzystwie całych stad ciężarówek, ale prawie na całym odcinku jest pas awaryjny... no i setka powinna pęknąć. Wyjeżdżam ze Strykowa i znów dostaję zimnym powietrzem w bok. Niestety, teraz już nie tylko chłodzi, ale i ewidentnie przeszkadza. Po drodze co chwila jakaś hopka, którą wiatr i kilometry w nogach nobilitują niezasłużenie do rangi jakiejś Mont Ventoux. Wykończony docieram do granic lasu łagiewnickiego. Uciekam w Rogach od hałasu tirów, który w międzyczasie zaczął mi przeszkadzać niemal tak samo, jak wiatr i ołów w nogach. Doczołguję się do Wycieczkowej i w końcu znów mogę się wypiąć na wiatr. Stopniowo odzyskuję siły i dotaczam się do domu, ostrząc sobie zęby na wypasiony obiadek... gdybym jeszcze tylko nie musiał czekać, aż go przygotuję.