Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2011

Dystans całkowity:497.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:19:34
Średnia prędkość:25.45 km/h
Maksymalna prędkość:48.86 km/h
Maks. tętno maksymalne:200 (0 %)
Maks. tętno średnie:168 (0 %)
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:41.49 km i 1h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
34.10 km 0.00 km teren
01:23 h 24.65 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś

This too shall pass

Środa, 18 maja 2011 · dodano: 19.05.2011 | Komentarze 2

Najtrudniej jest zacząć. Nie znoszę banałów, ale tak właśnie jest. Dopóki wszystko jest w porządku, nie zauważa się tych wszystkich ścięgien, mięśni, stawów, które biorą udział w ruszaniu, hamowaniu, składaniu się w zakręcie. Wszystko odbywa się niejako automatycznie, czyli nie angażując świadomości. Nic dziwnego więc, że tak wiele jej umyka.

Kiedy miałem zdrową rękę, nie zdawałem sobie sprawy, jak duży ciężar przenoszę na kierownicę przy ruszaniu. Pierwszy po kontuzji obrót korbami i kurewsko potężne rwanie w łokciu uświadamia mi to nader dojmująco. Muszę nauczyć się ruszać od nowa, opierając się przede wszystkim na zdrowej ręce. Trochę w tym kaskaderki, bo nigdy do końca nie wiem, jak zareaguje bike przy takim niesymetrycznym rozkładzie sił na kierownicy. Ale jeśli mam jeździć, nie mam – zdaje się - innego wyjścia.

Ruszam zatem ostrożnie i asekurancko dobierając asfalty wymykam się z peryferyjnego uścisku miasta. Jadę dzisiaj na Trek-usiu i przez pierwsze kilometry ręka troszkę nie pozwala mi się na nim odnaleźć. Stąd też, choć wiosna z właściwym jej brakiem umiaru jest dziś równie cudownie przytłaczająca, co wczoraj, to bardziej od niej absorbuje mnie kontuzjowany łokieć. Wiem już, że oprócz ruszania muszę też uważać na hamowanie, kiedy ręce, zapierając się o kierę, walczą z siłami bezwładności, jakim z całą konsekwencją bezmyślnej kupy mięcha poddaje się ciało.

Generalnie więc kręcę trochę tak, jakbym dopiero się uczył jazdy na rowerze: ruszam chwiejnie, hamuje dużo za wcześnie i cały czas jadę dziwnie przegięty, z jedną ręką bardziej zgiętą w łokciu, którego – póki co – mocniej wyprostować nie mogę. Słowem, kalekie ucieleśnienie kunktatorstwa (włoskiego wręcz, co chyba bardziej mi dokucza, niż ten pieprzony łokieć). Przypomina to wszystko próbę transportu kopy jajek po pijaku (tzn. po pijaku jest transportujący, czyli ja, a nie jaja).

Jadę nieśpiesznym tempem. Wiatr jest chyba troszkę mocniejszy niż wczoraj, ale w przeciwieństwie do swych marcowych braci jest cieplutki. Jakoś łatwiej mi dzięki temu wspaniałomyślnie wybaczyć mu, że na niektórych odcinkach trzeba się z nim troszkę posiłować. Przemykam przez wiejską zabudowę. Wsie niemal zawsze wyglądają troszkę sennie. Jakby były wyludnione. Albo jakby czas stanął w miejscu i zatrzymał się w momencie zbiorowej, poobiedniej drzemki.
Ta atmosfera zdaje się też udzielać wachlarzom liści, rozwiniętym bądź rozwijającym się kwiatom i szybującym, obżartym świeżo wyklutym robactwem ptakom. Patrzę na ten leniwy, wiosenny tour de force i wydaje mi się, że poza mną wszystko porusza się jakby w zwolnionym tempie. Dalej wiejskie zabudowania ustępują nowej dzielnicy willowej, ale niczego to nie zmienia w ogólnie sennym nastroju.

Wdrapuję się na mały podjazd (w zasadzie nie jest taki mały, ale ja wyjeżdżam z bocznej drogi na jego końcówkę), mijam zakręt i docieram do Lobotomika, który dziś wyjątkowo wita mnie w cywilu... tzn. bez spd, bez gaci z pieluchą... nonszalancja i totalna wzgarda dla praw aerodynamiki. Niedzielny rowerzysta po prostu (z całym szacunkiem dla wszystkich braci bikerów... i dla sióstr takoż). Do tego, chyba w ramach wyposażenia dodatkowego, dzierży jakąś zieloną torbę. What da fuck – myślę sobie zatrzumując się obok. Czyżby Lobo postawił sobie za punkt honoru zwycięstwo w konkursie cycle chic na najbardziej szykownego rowerzystę miesiąca?

Okazuje się, że nie... że najpierw ruszamy po prostu do Luki, bo Lobotomik – nadzieja polskiego ogrodnictwa na zbliżające się wielkimi krokami Igrzyska Olimpijskie Działkowców – walczy dzielnie o renensans swej truskawkowej plantacji (która ucierpiała dotkliwie przez zimową sraczkę, jaka nawiedziła kraj w początkach maja) i musi podrzucić Luce rzeczony koszyk-torbę na sadzonki. Po dopełnieniu tego świętego obowiązku snujemy się swobodnie po okolicy, ciesząc się temperaturą i bardziej koncentrując się na rozmowie, aniżeli na kręceniu.

Postanawiamy zrobić niewielką pętelkę po okolicy i odstawić mnie do domu, by nasz rowerowy reunion zwieńczyć w jedynie słuszny sposób, mianowicie zanurzając się w przesyconych słońcem oparach jęczmienia, rozkosznym chłodzie gorzkawo zacienionego chmielu, oraz w uroczym towarzystwie upasionych słodem drożdży piwnych. W końcu finis coronat opus.

Niestety, realizacja tego szlachetnego planu oznacza jazdę troszkę bardziej zatłoczonymi (czyt. zablachosmrodzonymi) drogami. Na szczęście większość kierowców zachowuje się dziś w dość cywilizowany sposób. Tempo troszkę nam się rozkręca, bo ze względu na ruch rzadziej mamy okazję do swobodnej rozmowy. W dość przypadkowy sposób wychodzimy sobie na zmiany i po jakimś czasie docieramy do ulicy, gdzie znów możemy jechać obok siebie. Pomiędzy wiejskimi, starymi zabudowaniami, poprzetykanymi nowobogackimi willami, wylano tutaj jakieś dwa lata temu nowiutki dywanik gładziutkiego asfaltu. Zdaje się jednak, że zapomniano przy tym o solidnej podbudowie jezdni, skutkiem czego ta ostatnia z zadziwiającą regularnością poczęła się zapadać. W konsekwencji jazda tym odcinkiem przypomina raczej narciarstwo na muldach, aniżeli rowerowanie. Bardziej nas to dziś jednak bawi niż denerwuje.

Domykamy pętle. Przed nami jeszcze dwie większe hopki. Wiatr teoretycznie powinien nam przeszkadzać, ale mimo to wdrapujemy się na pierwszą z nich całkiem sprawnie. Tuż za szczytem przecinamy granicę gmin, co manifestuje się w typowy dla naszego kraju sposób, mianowicie pogorszeniem nawierzchni. Lobotomik daje mi zmianę, domyślając się, że będę teraz jechał bardziej asekurancko. Lawirujemy między kolejnymi pęknięciami, dziurami, kruszejącymi łatami – śladami rozpaczliwej walki o utrzymanie w kupie erodującego asfaltu. W pewnym momencie, na nieco sztywniejszym fragmencie podjazdu zapominam się i żeby utrzymać koło bardziej instynktownie niż świadomie wstaję w pedałach. W sekundę uświadamiam sobie z przerażeniem co właśnie zrobiłem i natychmiast przyklejam tyłek z powrotem do siodełka, zanim ręka zacznie prostestować. Mija kolejny ułamek sekundy i dociera do mnie, że mimo większego obciążenia łokcia, żadnego protestu z jego strony nie było i dojeżdżając do szczytu z tego powodu popadam niemal w euforię. Choć póki co, nie decyduję się na powtórzenie jazdy na stojąco - wbrew temu, co twierdził Einstein głupota ma swoje granice... w każdym razie moja głupota.

Zgodnie z założeniami uświetniamy skromny dystansik piwem, które zawsze najlepiej smakuje po nawinięciu choćby niewielkiej ilości kilometrów w ciepły, słoneczny dzień. W cieniu jakiegoś iglastego badziewia gadamy o rowerach, które kochamy i o tych, które będziemy kochać... no i o tym ile będzie nas ta miłość kosztować... słowem, typowe męskie rozmowy... ja zaś co chwila zerkam na swój łokieć... póki co sprawny jedynie w jakichś 50%... ale po krótkiej stójce na podjeździe nie mogę się jego obecnym stanem dołować... coz’ I know this too shall pass.

Dane wyjazdu:
24.59 km 0.00 km teren
00:58 h 25.44 km/h:
Maks. pr.:33.97 km/h
Temperatura:
HR max:200 (%)
HR avg:166 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Back in the game

Wtorek, 17 maja 2011 · dodano: 18.05.2011 | Komentarze 6

Ostatnia moja przejażdżka skończyła się w szpitalu. Dziś, żeby po sześciu pieprzonych tygodniach wreszcie wsiąść na rower, musiałem dzień od szpitala zacząć. Wczesne przedpołudnie miałem zatem upiorne. Tym bardziej, że do wszystkich „uroków” szpitalnej rzeczywistości, z którymi w ostatnich tygodniach miałem nieszczęście się zaznajomić, dołączyła – zdaje się, że z powodu wiosennych temperatur – kolejna. Otóż wystarczyła mi sekunda spędzona w poczekalni, bym zapałał przemożnym i nieodpartym pragnieniem, co by się naTENtychmiast oflagować i – dokonując jednocześnie samospalenia – rzucić się ze szpitalnego dachu z rozdzierającym apelem do rodaków na ustach: LUDZIE! KURWA!! MYJCIE SIĘ!!!

Przez ponad dwie godziny czekania przeżyłem olfaktoryczny horror. Zły los rzucił mnie najpierw prosto w mdławe opary moczu, jaki roztaczać musiała brudna bielizna jednego z dwu grubasów, którzy mnie sadystycznie obsiedli. Uciekłem... tylko po to – jak się okazało – by wylądować w chmurze zjełczałego potu, niedomycia i przeciwmolowej naftaliny. Porażająca mieszanka. Wstrzymałem oddech i odwróciłem twarz. Zaczerpnąłem chciwie powietrze i... ogarnęła mnie rozpacz... rozpacz straszna... rozpacz głęboka... wwiercająca się bezlitośnie w moje bezbronne nozdrza wonią źle strawionego, właśnie wypacanego czosnku... litości – zawyłem niemo.

Ten biedny i posępny naród nie potrzebuje żadnych rzekomo genialnych papieskich nauk (których i tak nie zna, choć uwielbia się na nie powoływać). Nie potrzebuje też beatyfikacyjno-martyrologicznych festyniarskich histerii, jakie sobie funduje średnio co kwartał. To czego ten naród potrzebuje to pieprzone korepetycje z higieny osobistej! Gdyby w nadchodzących wyborach pojawiła się partia, która na swych sztandarach wymalowałaby hasło „Mniej krzyży, więcej mydła... i asfaltu!” – mogłaby liczyć na mój głos.

W każdym razie, po rzeczonych dwóch godzinach tego koszmaru dostąpiłem wreszcie łaski i zostałem przyjęty na audiencji u lekarza (audiencji, bo on się bynajmniej nie zachowywał jakby to była po prostu wizyta). Okazało się, że trafiłem do tego samego gbura, który przyjmował mnie do szpitala. Potraktował mnie równie „uprzejmie”, jak poprzednio, ale... pisałem już, co o nim myślę, więc nie będę się powtarzał. Zwłaszcza że to, co naprawdę istotne, to to, że już chwilę później ląduję u gipsiarza, który wreszcie wyzwala mnie z tej pieprzonej gipsowej trumny, w jakiej przez ponad miesiąc spoczywała moja ręka.
Jeszcze tylko prześwietlenie (litościwie przemilczę wszystkie biurokratyczno-administracyjne absurdy, jakie mu towarzyszyły) i znów wracam do lekarza gbura. Ten gapi się w monitor, na którym widzi już zdjęcia mojego łokcia. „Jest średnio dobrze” – mówi nie patrząc na mnie... „Do końca się Pan jeszcze nie zrósł” – kontynuuje i ku mojemu zdziwieniu nawet przez myśl mu nie przechodzi, by dokładniej obejrzeć moją rękę o jej dotykaniu nie wspominając... żadnych pytań, żadnego sprawdzenia ruchomości stawu... nic. „Tu ma Pan skierowanie do poradni rehabilitacyjnej i po sześciu tygodniach zgłosi się Pan do nas ponownie”. Zdrową ręką sięgam po skierowanie. Wydaje mi się, że skandalicznie głośno przełykam ślinę i pytam:
„... – a kiedy będę mógł wsiąść na rower?”
„ – dwa miesiące” – rzuca z nad papierów lekarz, tradycyjnie nie racząc na mnie spojrzeć...

Powtarzam w myślach „dwa miesiące... dwa miesią... DWA, KURWA, MIESIĄCE???”
Czuję, że robi mi się gorąco a twarz pąsowieje. Jeden wyjazd w tym roku już kurwa straciłem, a teraz wychodzi na to, że nie będę też mógł pojechać na drugi. Patrzę na zajętego wypełnianiem dokumentacji przedstawiciela jednej z moich ulubionych grup zawodowych. „Co ty, kurwa, wiesz o rowerowaniu – tu zerkam na stempel skierowania na rehabilitację... lek. med. Jarosław... – Jaruś...” – myślę sobie... „Nie chcę mi się z tobą gadać, gnoju” – dodaję w myślach po efektownej pauzie i wychodzę. W drzwiach rzucam jeszcze „miłego dnia”. Bez odpowiedzi.

Ale nie potrafię dłużej roztrząsać chamstwa lekarza. Dzisiaj to bez znaczenia. Dzisiaj ważne jest to, że na ręce nie mam gipsu, jest wiosna i nie pada deszcz, a w domu czeka rower. Siłą rzeczy, jedyne zmartwienie to dostać się do niego jak najszybciej.

Pół godziny później przebieram się już w gacie z pieluchą. Palce mi drżą, co chwila syczę z bólu, urażając niezupełnie jeszcze sprawny staw. Koty przyglądają mi się z zaciekawieniem i – jak mi się wydaje – rozbawieniem, kiedy biegam bez sensu po mieszkaniu w poszukiwaniu kasku, rękawiczek, okularów, butów, choć – poza tymi ostatnimi – wszystko leży przecież w jednym miejscu.

Wreszcie stwierdzam, że jestem gotowy do jazdy i – przejęty chyba jak laska podczas swych pierwszych eksperymentów z makijażem – powoli zaczynam kręcić... ostrożnie i niepewnie... czuję się trochę jakbym stąpał po lodzie a nie jeździł. Obiecałem sobie, że po pierwszych kilkuset metrach zadecyduję czy jazda w ogóle ma sens. Stwierdzam, że generalnie rewelacyjnie nie jest, ale panuję nad bike’iem, więc starannie omijając wszelkie nierówności decyduję jechać dalej. I już po kilikudziesięciu sekundach dostaję takiego endorfinowego kopa, jakiego chyba zaznaje pedofil wchodzący na szkolny basen.

Rower to jest jednak magia – banał, ale to jak mnie zaczyna atakować wiosna podczas jazdy da się podsumować tylko w ten sposób. Przesadnie wręcz soczysta zieleń wciska się wszystkimi zmysłami, niemal wybucha mi prosto w oczy. A przecież nie jest tak, że przez ostatnie tygodnie siedziałem w domu i nie widziałem jak się to wszystko wykluwa. Jednak widzieć to wszystko z okna, albo zza szyb samochodu, to co najwyżej widzieć połowę wiosennego rozpasania.

Pociskam po znanych sobie ścieżkach, wybierając te, których nawierzchnia może być najmniej uciążliwa dla mojej ręki. Na początku, za każdym razem, gdy mija mnie jakiś blachosmród, spinam się troszkę i łokieć przeszywa wredne ukłucie. Na szczęście chwilę później oswajam się na nowo z ruchem i problem znika.
Wiatr jest boczny i trochę przeszkadza. Targa niemiłosiernie grzywami liści i kolorowymi kropkami rzuconymi beztrosko na zielone tło łąk. Mimo jego podmuchów prędkości są jednak w miarę ok. Najwyraźniej sześć tygodni przerwy nie wyssało z nóg wszystkich sił. Gorzej z wydolnością, bo pulsometr pokazuje jakieś kosmiczne wartości. Albo się popsuł (co przecież wcale nie jest takie rzadkie... w co jednak wątpię), albo moje maksymalne tętno było jak dotąd mocno niedoszacowane. Tak czy inaczej, wbrew kardiologicznym alarmom wszczynanym co chwila przez bezmyślne urządzenie, jedzie mi się zadziwiająco dobrze, choć po pewnym czasie zdrowa, prawa ręka zaczyna odczuwać zmęczenie. Musi dźwigać niemal cały ciężar, jaki normalnie rozkłada się na dwie ręce. Niestety, jej lewa siostra nie jest jeszcze w stanie jej pomóc: gdy tylko przypadkiem czy przez nieuwagę obciążam ją nieco bardziej, protestuje gwałtownym i kurewsko nieprzyjemnym szarpnięciem.

Na szczęście, gdzieś po połowie dystansu sytuacja się poprawia. Coraz pewniej ściskam kierę i mam wrażenie, że łokieć lepiej (czyt. mniej dojmująco dla mnie) znosi jazdę, choć wciąż nie mogę go obciążać. Banan na twarzy rozrasta mi się do takich rozmiarów, że chyba zaczynam przypominać szczerbaty kombajn: jeszcze trochę i zacznę nim kosić przydrożne słupki i rysować mijające mnie blachosmrody.

Zawracam i zaczynam przepychać się z wiatrem. Normalnie pewnie by mnie to nużyło. Normalnie pewnie uległbym lekkiemu wkurwowi. Normalnie przykleiłbym się do mostka i zaciskają zęby wlepiłbym posępny wzrok w asfalt tuż przed przednim kołem. Po sześciu tygodniach przymusowej, rowerowej abstynencji nic jednak nie jest normalne i wietrzny sabotaż cieszy mnie jak masochistę rozżarzona igła w tyłku.

Przede mną z podporządkowanej drogi wyjeżdża błyszczący nowością ciągnik (...zawsze chciałem mieć takie coś – nucę w myślach...) i zaczyna wczołgiwać się na lekkie wzniesienie. Przez moment szacuję dystans jaki mnie od niego dzieli (na oko jakieś 20 metrów) i postanawiam go dojść. Przede mną dwie większe zmarszczki pod wiatr, więc dobrze byłoby się za nim schować – na własny użytek racjonalizuję decyzję i zaczynam mocniej kręcić. Rozkręcam się jednak do 30km/h a odległość nie maleje. Próbuję podkręcić jeszcze trochę, ale wiatr rzuca mi jakąś żałosną jałmużne w postaci dodatkowych 2-3 km/h. Zaczyna się pierwszy z podjazdów i ku mojej radości dystans nieco maleje. Przez moment zastanawiam się, czy górka jest rzeczywiście wymagająca nie tylko dla mnie, ale i dla maszyny, czy może traktorzysta, widząc mnie w lusterku, trochę się ze mną droczy. Jakkolwiek by nie było, zapamiętale kręcę dalej. Nie starczy mi jednak sił, by dojść traktor przed szczytem. Wdrapuje się na wzniesienie i widzę jak zsuwający się z niego ciągnik znów zyskuje nade mną kilkanaście metrów przewagi. Rzut oka na pulsometr, który domaga się, by ktoś natychmiast rozpoczął moją reanimację i postanawiam ostatnie kilometry pokonać w rozjazdowym tempie... „kiedyś cię jeszcze dojdę” – rzucam na pożegnanie ciągnikowi i po chwili okrężną (ech... ten przymus unikania wertepów) drogą docieram do domu. I chce mi się śmiać, płakać, wrzeszczeć... nawet hymn mógłbym odśpiewać, miksując go na żywo z międzynarodówką... bo przecież...
after six fuckin’ weeks and millions of minutes
I am back in the game,
Thought I was done, man… Thought I was finished
But I am back in the game.