Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Wpisy archiwalne w kategorii
1. Infernum <...50>
Dystans całkowity: | 943.30 km (w terenie 53.50 km; 5.67%) |
Czas w ruchu: | 37:07 |
Średnia prędkość: | 25.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 48.86 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 200 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 168 (0 %) |
Liczba aktywności: | 32 |
Średnio na aktywność: | 29.48 km i 1h 09m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
37.10 km
0.00 km teren
01:22 h
27.15 km/h:
Maks. pr.:36.22 km/h
Temperatura:
HR max:196 (%)
HR avg:168 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Forget the horror here...
Czwartek, 19 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 3
Po porannym preludium z Kocuriadą, ruszam wczesnym popołudniem samotnie, żeby przypomnieć nogom i płucom do czego są zdolne. Słońce ewidentnie funduje sobie (i nam) wiosenną rozgrzewkę przed letnimi skwarami, doprowadzając do rozpaczy leniwe grubasy, sercowców i pogodowych dewiantów o polarnych upodobaniach. Mnie jednak przegrzana słoneczna żarówka nie przeszkadza. Nie należę do żadnej z trzech w/w kategorii. Lubię jeździć w upał. Stęskniłem się za nim.Dlatego ruszam powoli (znów te jebane progi), żeby się nim nacieszyć, zanim pęd powietrza zacznie nieco łagodzić odczucie gorąca. Rozkręcam się powoli, narzucając dyscyplinę nogom, które – czuję to wyraźnie – chciałyby już kręcić szybciej. Powstrzymuję je jeszcze przez kilka minut, ale po minięciu dwóch hopek zaczynam cieszyć się tym, jak rośnie kadencja, a z nią prędkość i pęd powietrza.
Zieleń po obu stronach jezdni zlewa się w jedną plamę a rozsiane na jej tle punkciki kwiecia maści wszelakiej wydłużają się w różnobarwne kreski. Cudownie odmóżdżający stan. Zupełnie jakby powietrze wywiewało z głowy wszystkie złe myśli – żadna trauma się nie uchowa. Czaszka i kask – bliźniacze puste skorupy. Zapomnienie w technologii in-mold.
Przyspieszam jeszcze by zintesyfikować to wrażenie, ale dojeżdżam do przejazdu kolejowego... tory... i tyle w temacie zapominania o traumach. Zwalniam i megaostrożnie przejeżdżam przez torowisko. Dalej jest skrzyżowanie. Za nim droga wbija się długą prostą w skraj lasu. To peryferie miasta, które od dawna poszatkowano na rekreacyjne działki. Teraz cała okolica przekształca się powoli w dzielnicę willową – proces, który obserwować można na granicach każdego z większych miast.
Do weekendu jeszcze daleko, ale na większości działek coś się dzieje: tu jakieś dzieciaki z młodym psem biegają za piłką, tam niemiłosiernie upocony grubas dźwiga pordzewiałe wiadra, gdzie indziej brzydka kobieta w bikini o rozmiarach małego namiotu przepycha kosiarkę przez wysokie trawsko... a na leżaku nieopodal z piwem w ręku przygląda jej się mężczyzna... pewnie mąż... równouprawnienie po polsku.
Wyjeżdżam z lasu i wjeżdżam do wsi, którą już niedługo przetnie na pół A1. Stąd też na kilku posesjach pojawiły się ogłoszenia o chęci ich sprzedaży. Przy jednej z nich jakiś pacan maluje płot pistoletem pneumatycznym (taka przerośnięta wersja areografu), nie bacząc przy tym ani na kierunek wiatru, ani na to, czy szosą pod płotem ktoś akurat nie przejeżdża.
Być może białe kropeczki farby, którymi w zeszłym roku w niewyjaśnionych okolicznościach upstrzone zostały Trek-uś, Kona i mój samochód, powstały przez podobnego idiotę.
Nie zastanawiam się jednak nad tym długo, bo dokładnie w chwili, w której wyjeżdżam ze wsi, w jednej sekundzie całkowicie odcina mi prąd. Tempo siada błyskawicznie i mimo że jest płasko, nie mogę go podkręcić. Raptem 27 kilometr, a ja już puchnę... rozpacz... Dodatkowo, równie niespodziewanie odzywa się próżnia w brzuchu. Ledwo przepycham korby, czując jak żołądek niemal owija mi się wokół kręgosłupa. A przecież nie więcej niż pół godziny przed startem zjazdłem podręcznikowy, kolarski obiad.
W stanie przedagonalnym wjeżdżam na ścieżkę rowerową. Przed sobą dostrzegam dwóch bikerów. Jednego dochodzę, ale na drugiego nie starcza mi już sił. Wiem, że muszę odpocząć, zjeść coś... Życie ratuje mi to, że do domu rodziców jest blisko. Rzucam się na solidną porcję paliwa, podziwiając chłopaków jadących w Giro, poczym ruszam do siebie. I choć wybieram najkróstszą drogę, głowę znów pustoszy mi cudowne, rowerowe zapomnienie.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
34.10 km
0.00 km teren
01:23 h
24.65 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
This too shall pass
Środa, 18 maja 2011 · dodano: 19.05.2011 | Komentarze 2
Najtrudniej jest zacząć. Nie znoszę banałów, ale tak właśnie jest. Dopóki wszystko jest w porządku, nie zauważa się tych wszystkich ścięgien, mięśni, stawów, które biorą udział w ruszaniu, hamowaniu, składaniu się w zakręcie. Wszystko odbywa się niejako automatycznie, czyli nie angażując świadomości. Nic dziwnego więc, że tak wiele jej umyka.Kiedy miałem zdrową rękę, nie zdawałem sobie sprawy, jak duży ciężar przenoszę na kierownicę przy ruszaniu. Pierwszy po kontuzji obrót korbami i kurewsko potężne rwanie w łokciu uświadamia mi to nader dojmująco. Muszę nauczyć się ruszać od nowa, opierając się przede wszystkim na zdrowej ręce. Trochę w tym kaskaderki, bo nigdy do końca nie wiem, jak zareaguje bike przy takim niesymetrycznym rozkładzie sił na kierownicy. Ale jeśli mam jeździć, nie mam – zdaje się - innego wyjścia.
Ruszam zatem ostrożnie i asekurancko dobierając asfalty wymykam się z peryferyjnego uścisku miasta. Jadę dzisiaj na Trek-usiu i przez pierwsze kilometry ręka troszkę nie pozwala mi się na nim odnaleźć. Stąd też, choć wiosna z właściwym jej brakiem umiaru jest dziś równie cudownie przytłaczająca, co wczoraj, to bardziej od niej absorbuje mnie kontuzjowany łokieć. Wiem już, że oprócz ruszania muszę też uważać na hamowanie, kiedy ręce, zapierając się o kierę, walczą z siłami bezwładności, jakim z całą konsekwencją bezmyślnej kupy mięcha poddaje się ciało.
Generalnie więc kręcę trochę tak, jakbym dopiero się uczył jazdy na rowerze: ruszam chwiejnie, hamuje dużo za wcześnie i cały czas jadę dziwnie przegięty, z jedną ręką bardziej zgiętą w łokciu, którego – póki co – mocniej wyprostować nie mogę. Słowem, kalekie ucieleśnienie kunktatorstwa (włoskiego wręcz, co chyba bardziej mi dokucza, niż ten pieprzony łokieć). Przypomina to wszystko próbę transportu kopy jajek po pijaku (tzn. po pijaku jest transportujący, czyli ja, a nie jaja).
Jadę nieśpiesznym tempem. Wiatr jest chyba troszkę mocniejszy niż wczoraj, ale w przeciwieństwie do swych marcowych braci jest cieplutki. Jakoś łatwiej mi dzięki temu wspaniałomyślnie wybaczyć mu, że na niektórych odcinkach trzeba się z nim troszkę posiłować. Przemykam przez wiejską zabudowę. Wsie niemal zawsze wyglądają troszkę sennie. Jakby były wyludnione. Albo jakby czas stanął w miejscu i zatrzymał się w momencie zbiorowej, poobiedniej drzemki.
Ta atmosfera zdaje się też udzielać wachlarzom liści, rozwiniętym bądź rozwijającym się kwiatom i szybującym, obżartym świeżo wyklutym robactwem ptakom. Patrzę na ten leniwy, wiosenny tour de force i wydaje mi się, że poza mną wszystko porusza się jakby w zwolnionym tempie. Dalej wiejskie zabudowania ustępują nowej dzielnicy willowej, ale niczego to nie zmienia w ogólnie sennym nastroju.
Wdrapuję się na mały podjazd (w zasadzie nie jest taki mały, ale ja wyjeżdżam z bocznej drogi na jego końcówkę), mijam zakręt i docieram do Lobotomika, który dziś wyjątkowo wita mnie w cywilu... tzn. bez spd, bez gaci z pieluchą... nonszalancja i totalna wzgarda dla praw aerodynamiki. Niedzielny rowerzysta po prostu (z całym szacunkiem dla wszystkich braci bikerów... i dla sióstr takoż). Do tego, chyba w ramach wyposażenia dodatkowego, dzierży jakąś zieloną torbę. What da fuck – myślę sobie zatrzumując się obok. Czyżby Lobo postawił sobie za punkt honoru zwycięstwo w konkursie cycle chic na najbardziej szykownego rowerzystę miesiąca?
Okazuje się, że nie... że najpierw ruszamy po prostu do Luki, bo Lobotomik – nadzieja polskiego ogrodnictwa na zbliżające się wielkimi krokami Igrzyska Olimpijskie Działkowców – walczy dzielnie o renensans swej truskawkowej plantacji (która ucierpiała dotkliwie przez zimową sraczkę, jaka nawiedziła kraj w początkach maja) i musi podrzucić Luce rzeczony koszyk-torbę na sadzonki. Po dopełnieniu tego świętego obowiązku snujemy się swobodnie po okolicy, ciesząc się temperaturą i bardziej koncentrując się na rozmowie, aniżeli na kręceniu.
Postanawiamy zrobić niewielką pętelkę po okolicy i odstawić mnie do domu, by nasz rowerowy reunion zwieńczyć w jedynie słuszny sposób, mianowicie zanurzając się w przesyconych słońcem oparach jęczmienia, rozkosznym chłodzie gorzkawo zacienionego chmielu, oraz w uroczym towarzystwie upasionych słodem drożdży piwnych. W końcu finis coronat opus.
Niestety, realizacja tego szlachetnego planu oznacza jazdę troszkę bardziej zatłoczonymi (czyt. zablachosmrodzonymi) drogami. Na szczęście większość kierowców zachowuje się dziś w dość cywilizowany sposób. Tempo troszkę nam się rozkręca, bo ze względu na ruch rzadziej mamy okazję do swobodnej rozmowy. W dość przypadkowy sposób wychodzimy sobie na zmiany i po jakimś czasie docieramy do ulicy, gdzie znów możemy jechać obok siebie. Pomiędzy wiejskimi, starymi zabudowaniami, poprzetykanymi nowobogackimi willami, wylano tutaj jakieś dwa lata temu nowiutki dywanik gładziutkiego asfaltu. Zdaje się jednak, że zapomniano przy tym o solidnej podbudowie jezdni, skutkiem czego ta ostatnia z zadziwiającą regularnością poczęła się zapadać. W konsekwencji jazda tym odcinkiem przypomina raczej narciarstwo na muldach, aniżeli rowerowanie. Bardziej nas to dziś jednak bawi niż denerwuje.
Domykamy pętle. Przed nami jeszcze dwie większe hopki. Wiatr teoretycznie powinien nam przeszkadzać, ale mimo to wdrapujemy się na pierwszą z nich całkiem sprawnie. Tuż za szczytem przecinamy granicę gmin, co manifestuje się w typowy dla naszego kraju sposób, mianowicie pogorszeniem nawierzchni. Lobotomik daje mi zmianę, domyślając się, że będę teraz jechał bardziej asekurancko. Lawirujemy między kolejnymi pęknięciami, dziurami, kruszejącymi łatami – śladami rozpaczliwej walki o utrzymanie w kupie erodującego asfaltu. W pewnym momencie, na nieco sztywniejszym fragmencie podjazdu zapominam się i żeby utrzymać koło bardziej instynktownie niż świadomie wstaję w pedałach. W sekundę uświadamiam sobie z przerażeniem co właśnie zrobiłem i natychmiast przyklejam tyłek z powrotem do siodełka, zanim ręka zacznie prostestować. Mija kolejny ułamek sekundy i dociera do mnie, że mimo większego obciążenia łokcia, żadnego protestu z jego strony nie było i dojeżdżając do szczytu z tego powodu popadam niemal w euforię. Choć póki co, nie decyduję się na powtórzenie jazdy na stojąco - wbrew temu, co twierdził Einstein głupota ma swoje granice... w każdym razie moja głupota.
Zgodnie z założeniami uświetniamy skromny dystansik piwem, które zawsze najlepiej smakuje po nawinięciu choćby niewielkiej ilości kilometrów w ciepły, słoneczny dzień. W cieniu jakiegoś iglastego badziewia gadamy o rowerach, które kochamy i o tych, które będziemy kochać... no i o tym ile będzie nas ta miłość kosztować... słowem, typowe męskie rozmowy... ja zaś co chwila zerkam na swój łokieć... póki co sprawny jedynie w jakichś 50%... ale po krótkiej stójce na podjeździe nie mogę się jego obecnym stanem dołować... coz’ I know this too shall pass.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
24.59 km
0.00 km teren
00:58 h
25.44 km/h:
Maks. pr.:33.97 km/h
Temperatura:
HR max:200 (%)
HR avg:166 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Back in the game
Wtorek, 17 maja 2011 · dodano: 18.05.2011 | Komentarze 6
Ostatnia moja przejażdżka skończyła się w szpitalu. Dziś, żeby po sześciu pieprzonych tygodniach wreszcie wsiąść na rower, musiałem dzień od szpitala zacząć. Wczesne przedpołudnie miałem zatem upiorne. Tym bardziej, że do wszystkich „uroków” szpitalnej rzeczywistości, z którymi w ostatnich tygodniach miałem nieszczęście się zaznajomić, dołączyła – zdaje się, że z powodu wiosennych temperatur – kolejna. Otóż wystarczyła mi sekunda spędzona w poczekalni, bym zapałał przemożnym i nieodpartym pragnieniem, co by się naTENtychmiast oflagować i – dokonując jednocześnie samospalenia – rzucić się ze szpitalnego dachu z rozdzierającym apelem do rodaków na ustach: LUDZIE! KURWA!! MYJCIE SIĘ!!!Przez ponad dwie godziny czekania przeżyłem olfaktoryczny horror. Zły los rzucił mnie najpierw prosto w mdławe opary moczu, jaki roztaczać musiała brudna bielizna jednego z dwu grubasów, którzy mnie sadystycznie obsiedli. Uciekłem... tylko po to – jak się okazało – by wylądować w chmurze zjełczałego potu, niedomycia i przeciwmolowej naftaliny. Porażająca mieszanka. Wstrzymałem oddech i odwróciłem twarz. Zaczerpnąłem chciwie powietrze i... ogarnęła mnie rozpacz... rozpacz straszna... rozpacz głęboka... wwiercająca się bezlitośnie w moje bezbronne nozdrza wonią źle strawionego, właśnie wypacanego czosnku... litości – zawyłem niemo.
Ten biedny i posępny naród nie potrzebuje żadnych rzekomo genialnych papieskich nauk (których i tak nie zna, choć uwielbia się na nie powoływać). Nie potrzebuje też beatyfikacyjno-martyrologicznych festyniarskich histerii, jakie sobie funduje średnio co kwartał. To czego ten naród potrzebuje to pieprzone korepetycje z higieny osobistej! Gdyby w nadchodzących wyborach pojawiła się partia, która na swych sztandarach wymalowałaby hasło „Mniej krzyży, więcej mydła... i asfaltu!” – mogłaby liczyć na mój głos.
W każdym razie, po rzeczonych dwóch godzinach tego koszmaru dostąpiłem wreszcie łaski i zostałem przyjęty na audiencji u lekarza (audiencji, bo on się bynajmniej nie zachowywał jakby to była po prostu wizyta). Okazało się, że trafiłem do tego samego gbura, który przyjmował mnie do szpitala. Potraktował mnie równie „uprzejmie”, jak poprzednio, ale... pisałem już, co o nim myślę, więc nie będę się powtarzał. Zwłaszcza że to, co naprawdę istotne, to to, że już chwilę później ląduję u gipsiarza, który wreszcie wyzwala mnie z tej pieprzonej gipsowej trumny, w jakiej przez ponad miesiąc spoczywała moja ręka.
Jeszcze tylko prześwietlenie (litościwie przemilczę wszystkie biurokratyczno-administracyjne absurdy, jakie mu towarzyszyły) i znów wracam do lekarza gbura. Ten gapi się w monitor, na którym widzi już zdjęcia mojego łokcia. „Jest średnio dobrze” – mówi nie patrząc na mnie... „Do końca się Pan jeszcze nie zrósł” – kontynuuje i ku mojemu zdziwieniu nawet przez myśl mu nie przechodzi, by dokładniej obejrzeć moją rękę o jej dotykaniu nie wspominając... żadnych pytań, żadnego sprawdzenia ruchomości stawu... nic. „Tu ma Pan skierowanie do poradni rehabilitacyjnej i po sześciu tygodniach zgłosi się Pan do nas ponownie”. Zdrową ręką sięgam po skierowanie. Wydaje mi się, że skandalicznie głośno przełykam ślinę i pytam:
„... – a kiedy będę mógł wsiąść na rower?”
„ – dwa miesiące” – rzuca z nad papierów lekarz, tradycyjnie nie racząc na mnie spojrzeć...
Powtarzam w myślach „dwa miesiące... dwa miesią... DWA, KURWA, MIESIĄCE???”
Czuję, że robi mi się gorąco a twarz pąsowieje. Jeden wyjazd w tym roku już kurwa straciłem, a teraz wychodzi na to, że nie będę też mógł pojechać na drugi. Patrzę na zajętego wypełnianiem dokumentacji przedstawiciela jednej z moich ulubionych grup zawodowych. „Co ty, kurwa, wiesz o rowerowaniu – tu zerkam na stempel skierowania na rehabilitację... lek. med. Jarosław... – Jaruś...” – myślę sobie... „Nie chcę mi się z tobą gadać, gnoju” – dodaję w myślach po efektownej pauzie i wychodzę. W drzwiach rzucam jeszcze „miłego dnia”. Bez odpowiedzi.
Ale nie potrafię dłużej roztrząsać chamstwa lekarza. Dzisiaj to bez znaczenia. Dzisiaj ważne jest to, że na ręce nie mam gipsu, jest wiosna i nie pada deszcz, a w domu czeka rower. Siłą rzeczy, jedyne zmartwienie to dostać się do niego jak najszybciej.
Pół godziny później przebieram się już w gacie z pieluchą. Palce mi drżą, co chwila syczę z bólu, urażając niezupełnie jeszcze sprawny staw. Koty przyglądają mi się z zaciekawieniem i – jak mi się wydaje – rozbawieniem, kiedy biegam bez sensu po mieszkaniu w poszukiwaniu kasku, rękawiczek, okularów, butów, choć – poza tymi ostatnimi – wszystko leży przecież w jednym miejscu.
Wreszcie stwierdzam, że jestem gotowy do jazdy i – przejęty chyba jak laska podczas swych pierwszych eksperymentów z makijażem – powoli zaczynam kręcić... ostrożnie i niepewnie... czuję się trochę jakbym stąpał po lodzie a nie jeździł. Obiecałem sobie, że po pierwszych kilkuset metrach zadecyduję czy jazda w ogóle ma sens. Stwierdzam, że generalnie rewelacyjnie nie jest, ale panuję nad bike’iem, więc starannie omijając wszelkie nierówności decyduję jechać dalej. I już po kilikudziesięciu sekundach dostaję takiego endorfinowego kopa, jakiego chyba zaznaje pedofil wchodzący na szkolny basen.
Rower to jest jednak magia – banał, ale to jak mnie zaczyna atakować wiosna podczas jazdy da się podsumować tylko w ten sposób. Przesadnie wręcz soczysta zieleń wciska się wszystkimi zmysłami, niemal wybucha mi prosto w oczy. A przecież nie jest tak, że przez ostatnie tygodnie siedziałem w domu i nie widziałem jak się to wszystko wykluwa. Jednak widzieć to wszystko z okna, albo zza szyb samochodu, to co najwyżej widzieć połowę wiosennego rozpasania.
Pociskam po znanych sobie ścieżkach, wybierając te, których nawierzchnia może być najmniej uciążliwa dla mojej ręki. Na początku, za każdym razem, gdy mija mnie jakiś blachosmród, spinam się troszkę i łokieć przeszywa wredne ukłucie. Na szczęście chwilę później oswajam się na nowo z ruchem i problem znika.
Wiatr jest boczny i trochę przeszkadza. Targa niemiłosiernie grzywami liści i kolorowymi kropkami rzuconymi beztrosko na zielone tło łąk. Mimo jego podmuchów prędkości są jednak w miarę ok. Najwyraźniej sześć tygodni przerwy nie wyssało z nóg wszystkich sił. Gorzej z wydolnością, bo pulsometr pokazuje jakieś kosmiczne wartości. Albo się popsuł (co przecież wcale nie jest takie rzadkie... w co jednak wątpię), albo moje maksymalne tętno było jak dotąd mocno niedoszacowane. Tak czy inaczej, wbrew kardiologicznym alarmom wszczynanym co chwila przez bezmyślne urządzenie, jedzie mi się zadziwiająco dobrze, choć po pewnym czasie zdrowa, prawa ręka zaczyna odczuwać zmęczenie. Musi dźwigać niemal cały ciężar, jaki normalnie rozkłada się na dwie ręce. Niestety, jej lewa siostra nie jest jeszcze w stanie jej pomóc: gdy tylko przypadkiem czy przez nieuwagę obciążam ją nieco bardziej, protestuje gwałtownym i kurewsko nieprzyjemnym szarpnięciem.
Na szczęście, gdzieś po połowie dystansu sytuacja się poprawia. Coraz pewniej ściskam kierę i mam wrażenie, że łokieć lepiej (czyt. mniej dojmująco dla mnie) znosi jazdę, choć wciąż nie mogę go obciążać. Banan na twarzy rozrasta mi się do takich rozmiarów, że chyba zaczynam przypominać szczerbaty kombajn: jeszcze trochę i zacznę nim kosić przydrożne słupki i rysować mijające mnie blachosmrody.
Zawracam i zaczynam przepychać się z wiatrem. Normalnie pewnie by mnie to nużyło. Normalnie pewnie uległbym lekkiemu wkurwowi. Normalnie przykleiłbym się do mostka i zaciskają zęby wlepiłbym posępny wzrok w asfalt tuż przed przednim kołem. Po sześciu tygodniach przymusowej, rowerowej abstynencji nic jednak nie jest normalne i wietrzny sabotaż cieszy mnie jak masochistę rozżarzona igła w tyłku.
Przede mną z podporządkowanej drogi wyjeżdża błyszczący nowością ciągnik (...zawsze chciałem mieć takie coś – nucę w myślach...) i zaczyna wczołgiwać się na lekkie wzniesienie. Przez moment szacuję dystans jaki mnie od niego dzieli (na oko jakieś 20 metrów) i postanawiam go dojść. Przede mną dwie większe zmarszczki pod wiatr, więc dobrze byłoby się za nim schować – na własny użytek racjonalizuję decyzję i zaczynam mocniej kręcić. Rozkręcam się jednak do 30km/h a odległość nie maleje. Próbuję podkręcić jeszcze trochę, ale wiatr rzuca mi jakąś żałosną jałmużne w postaci dodatkowych 2-3 km/h. Zaczyna się pierwszy z podjazdów i ku mojej radości dystans nieco maleje. Przez moment zastanawiam się, czy górka jest rzeczywiście wymagająca nie tylko dla mnie, ale i dla maszyny, czy może traktorzysta, widząc mnie w lusterku, trochę się ze mną droczy. Jakkolwiek by nie było, zapamiętale kręcę dalej. Nie starczy mi jednak sił, by dojść traktor przed szczytem. Wdrapuje się na wzniesienie i widzę jak zsuwający się z niego ciągnik znów zyskuje nade mną kilkanaście metrów przewagi. Rzut oka na pulsometr, który domaga się, by ktoś natychmiast rozpoczął moją reanimację i postanawiam ostatnie kilometry pokonać w rozjazdowym tempie... „kiedyś cię jeszcze dojdę” – rzucam na pożegnanie ciągnikowi i po chwili okrężną (ech... ten przymus unikania wertepów) drogą docieram do domu. I chce mi się śmiać, płakać, wrzeszczeć... nawet hymn mógłbym odśpiewać, miksując go na żywo z międzynarodówką... bo przecież...
after six fuckin’ weeks and millions of minutes
I am back in the game,
Thought I was done, man… Thought I was finished
But I am back in the game.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
40.14 km
0.50 km teren
01:35 h
25.35 km/h:
Maks. pr.:47.04 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Tell me why I don’t like mondays*/ **/ ***
Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · dodano: 11.04.2011 | Komentarze 19
* Jeśli masz problem z przyswojeniem tekstów dłuższych niż przeciętny sms, na końcu wpisu znajdziesz obrazki, które opowiedzą Ci „całą” historię... skoro potrafisz zrozumieć tylko to, co zobaczysz.** Jeśli interesują Cię tylko rowerowe fakty, przejdź do opisu samej wycieczki (pkt. V), albo poprzestań na analizie danych wyjazdu (szara ramka po prawej).
*** Jeśli jesteś lekarzem... obyś miał prawo do nadziei, że należysz do tych nielicznych, którzy nie zasługują na ZDROWĄ nienawiść.
I
Jest poniedziałek. Dokładnie tydzień temu trafiłem do szpitala, z którego wyszedłem w miniony piątek. Cztery dni w ortopedycznej rzeźni. Cztery noce wśród zapachu środków odkażających, farmaceutyków, lizolu, moczu. W atmosferze chorych, spoconych ciał oraz nachalnego współczucia i wszędobylskiej obojętności zarazem (ot, szpitalny paradoks).
Po zmroku niezliczone minuty bezsilnego wsłuchiwania się w maszynowe serie chrapnięć całego stada okulałych grubasów. Za dnia cieknące jak białko surowego jajka chwile, strawione na zrezygnowanym, mimowolnym przyswajaniu analiz losów bohaterów „Klanu” czy innych „Tańców... na plebanii”. Rozpaczliwe próby ucieczki od banałów wyklepywanych uczonym tonem przez rozczarowane życiem panie po 40-ce – hospitalizowane fanki Harlequinów i kolorowych pisemek o niczym. Ranne antylopy i ich wersja high life’u.
Przez cały ten czas ze ścian spełza na mnie jakaś na wpół przysyfiała, na wpół wyblakła bezpłciowość: coś jakby zdegenerowna żółć... czy niedorobiony beżyk... po protu śliczności. Jedyne urozmaicenie to siateczka mikropęknięć na tynku. Całość przypomina przyozdobione fatalnym makijażem oblicze starej, styranej życiem kurwy.
No i oczywiście jest ból – wierny skurwysyn. Ćmi po partyzancku, jak ognik papierosa, którego nie można skiepować. Albo wgryza się w ciało z furią czołowego zderzenia, przeżuwając mnie w wielkich, krowich, stalowych szczękach. Leżę... zaciskam zęby... wstaję... syczę... (sit down... stand up)... dwa kroki w przód... dwa w tył... (walk into the jaws of hell)... jak osaczone zwierzę... Ból jest cierpliwy. Ból ma zawsze czas... za dużo czasu.
Poza tym są jeszcze spojrzenia tych innych... tych lepszych – zdrowych. Lekarzy i odwiedzających. Ci drudzy przynoszą ze sobą zawsze mieszaninę nieoswojonej ciekawości i zażenowania. Jakby zawstydzało ich, że są zdrowi i że to dostrzegają (bo przecież, jak uczy nas TV, wszyscy jesteśmy równi... tolerancja i asertywność... dysleksja i apopleksja... hallelujah i dyskalkulia...). Skrywają więc nieudolnie przed chorymi inność zdrowia i choroby pod maską współczucia, zza której nieodmiennie przeziera naturalne poczucie wyższości (F.N. miał rację).
Lekarze z kolei zawsze pojawiają się znienacka, przemykają błyskawicznie i znikają równie szybko. Czasem tylko zdążą prześlizgnąć się po anonimowym cierpieniu pacjenta swoim nieobecnym, półboskim niemal spojrzeniem. Jeszcze rzadziej zadadzą jakieś pytanie. Prawie nigdy nie czekając przy tym na odpowiedź.
Kilka godzin po operacji ordynator oddziału chirurgii urazowo-ortopedycznej, kazał mi poruszyć palcami operowanej ręki. Spróbowałem wykonać polecenie... palce nawet nie drgnęły. „Nie mogę” – wymamrotałem zaskoczony i przybity. „No niech się pan nie wygłupia!” – wypalił w odpowiedzi lekarz, a w jego słowach dało się słyszeć lekkie poirytowanie. Ponownie skupiłem całą siłę woli na palcach... ponownie bez rezultatu. Bezradny, podniosłem wzrok z palców na lekarza, a ten... po prostu wyszedł. Bez słowa komentarza, bez wyjaśniena, czy to normalny objaw (po jego zachowaniu można było wnosić, że nie), czy może powinienem się zacząć martwić (a martwiłem się... kurwa, byłem przerażony... jestem dość mocno przywiązany do swojej lewej ręki – mam ją w końcu od urodzenia – i wolałbym, aby nadal miała ruchome palce, które coś czują).
II
I pomyśleć, że ledwie dzień wcześniej po wielokroć zamykałem palce na gripie kiery, naciskałem klamkę hamulca, manipulowałem przy cynglach przerzutki, niezwracając na ten mały cud najmniejszej uwagi.
Później jednak, czyli koło 4 nad ranem we wtorek, leżałem już na stole operacyjnym. Zimne światło kłuje moje umęczone oczy, kiedy pochyla się nade mną pani anestezjolog. Twarz ukryta za chirurgiczną maską, ale coś mi każe sądzić, że ma drobne usta ułożone cały czas w tzw. „dziubek”. Okrągłe, grube oprawki okularów, postura niepozorna, oczy bez wyrazu. I to ma być kapłanka Hypnosa i czcicielka Morfeusza? Wygląda jakoś tak niepoważnie i przychodzi mi na myśl, że przypomina postaci z kreskówek.
Niestety, jak najbardziej realnie acz delikatnie odchyla moją uszkodzoną rękę i z tą typową dla lekarzy, rozbrajającą szczerością oświadcza, że zaraz wbije mi w pachę dziesięciocentymetrową igłę (że kurwa co?!?). „Dostanę się do splotu ramiennego. Poczuje pan wtedy jakby porażenie prądem, proszę mi zaraz o tym powiedzieć”. Widząc moje oczy wlepione w strzykawkę w jej rękach, dodaje jeszcze: „Może niech pan sobie w drugą stronę spojrzy”. Posłusznie odwracam wzrok i analizuję chaotyczne pęknięcia na starej glazurze. Nie mija pięć sekund i moje odchylone ramię, przeszyte prądem, podskakuje mimowolnie. Nie muszę niczego mówić. Pani anestezjolog już wie, że dotarła swoją igłą tam, gdzie chciała. Rozpoczyna powolną iniekcję i moja ręka stopniowo drętwieje. Zdejmuje rękawiczki z gracją właściwą psychopatycznym mordercom i wydaje mnie na pastwę krwiożerczych (czy ten przymiotnik gdziekolwiek pasuje lepiej?) chirurgów. Ci czekają jeszcze, aż niższy personel medyczny wybuduje malutki parawanik, przesłaniający moim oczom to, co będzie się działo z moim ramieniem. Nic jednak nie przesłania mych uszu. Mogę więc śledzić dokładnie harce psycholi w białych kitlach z moją znieczuloną kończyną. I słyszę kolejno wiertarkę... jakieś skrobanie... młotek, po uderzeniach którego całe moje ciało bezwładnie się kolebie... Jedno muszę przyznać, pani anestezjolog zna się na swojej robocie: bólu nie czuję żadnego. W międzyczasie docierają też do mnie rozmowy chirurgów: „– przyciągnij... nie tu... – nie trzyma... – dociśnij z drugiej, a ja dokręcę... wtedy załapie... – dobra...”. Gdyby mnie tam nie było, a ktoś nagrał ten zabieg i odtworzył mi potem tylko dźwięk, przysiągłbym, że to raczej dwóch mechaników przy pracy w warsztacie, a nie lekarze w szpitalu.
Tymczasem „mechanicy” wypytują mnie też o okoliczności kontuzji i okazuje się, że jeden z nich jest zapalonym motocyklistą, więc generalnie kuma bazę, czai klimat i w ogóle solidaryzuje się, bo przecież dwa koła, poetyka drogi i wiatr we włosach, itd. Wdajemy się więc w pogawędkę, ale jakoś nie mogę mu wybaczyć, że mnie właśnie kroi i tak sobie myślę, co też on może wiedzieć o tym wietrze, skoro „walczy” z nim za pomocą ruchów nadgarstka. Jest w tym jakieś oszustwo, że każdy podmuch, każdy podjazd netralizujesz odkręceniem manetki gazu... bez potu, przyspieszonego oddechu, płomieni w udach.
Kiedy o tym myślę, któraś z osób asystujących przy zabiegu pompuje mi przez welflon w zdrowej ręce jakąś substancję, poczym wątek zaczyna mi się nieco plątać a obraz rozmywać. Odnotowuję jeszcze, że wywożą mnie z bloku operacyjnego. Nad jego drzwiami jest wielki zegar. Jest za pięć szósta. Zamykam oczy, wydaje mi się, że na moment, ale kiedy znów je otwieram, wwożą mnie właśnie do sali. Podróż windą i korytarzami gdzieś mi zatem umknęła.
III
Nafaszerowany żelastwem i prochami zasypiam w objęciach świeżego gipsu. Wreszcie. Jest wtorkowy ranek, a ja o to szpitalne łóżko walczyłem od poniedziałkowego wieczoru. Koło 18 było już jasne, że ból ręki to nie wybicie albo stłuczenie, lecz – niestety – coś poważniejszego. Problem w tym, że po kolejnych reformach tzw. służby zdrowia („tzw.”, bo nie jestem przekonany, czy rzeczywiście zdrowiu owa służba służy), centralną stację pogotowia, która „obsługiwała” całe miasto, zastąpiono stacjami dzielnicowymi. Niby lepiej, niby bliżej pacjenta, tylko nikt jakoś nie wie, gdzie są te nowe, dzielnicowe stacje. Kiedy udaje się nam (mnie i Kocuriadzie) to ustalić i dotrzeć na miejsce, okazuje się, że nową dzielnicową stację pogotowia zastąpiono już (czyli po bodaj niecałym miesiącu od wprowadzenia reformy) nowszą dzielnicową stacją pogotowia. Żeby było śmieszniej, ta najnowsza stacja, obsługująca największą pod względem powierzchni dzielnicę miasta, znajduje się... poza jego administracyjnymi granicami (sic!). Hmm... widać, że nad całym planem dumał jakiś lepszy specjalista od absurdów. Chcąc, nie chcąc, jedziemy za miasto. Tam okazuje się jednak, że dzielnicowa, choć pozamiejska stacja pomocy medycznej... nie udziela pomocy ortopedycznej (sic!). No genialnie – myślę sobie o autorze/rach całego projektu. Dowiadujemy się, że musimy jechać do dowolnego szpitala z oddziałem ortopedycznym lub szpitala pracującego w reżimie ostrego dyżyru, albo też do... centralnej stacji pogotowia ratunkowego, rzekomo przecież zlikwidowanej.
Wybieramy najbliżej położony szpital. Na szczęście ma oddział ortopedyczny. Pół godziny czekania i pojawia się lekarz. Znów mamy szczęście, bo w przeciwieństwie do większości uczniów Hipokratesa, facet okazuje się cierpliwy, nie zasłania się zdawkowymi odpowiedziami, wyjaśnia nam wszystko dokładnie i jasno. A my potrzebujemu trochę czasu, bo po kolejnych trzydziestu minutach i rentgenie wyszło właśnie na jaw, że złamałem wyrostek stawu łokciowego. „To niedobrze...” – komentuje słysząca diagnozę pielęgniarka – „...bo my tu nie mamy gipsowni”. Szpital z oddziałem ortopedycznym bez gipsowni... nieźle – myślę sobie. Pewnie pomysł tego samego debila, który „reformował” pogotowie. Gościu musi być fanem Kafki... albo trawki... a nawet trafki.
Z tych myśli wyrywa mnie głos lekarza, który monotonnie klaruje mi, że albo decyduję się na sześć tygodni gipsu, ale bez żadnych gwarancji sukcesu, albo godzę się na zabieg chirurgiczny, po którym niemal na pewno odzyskam przynajmniej 95% sprawności. Rehabilitację będę mógł rozpocząć w niedługim czasie po operacji i w okolicach lipca łokieć powinien już być względnie sprawny.
Znów zapadam się w siebie. Gdzieś nad moją głową brzęczy jarzeniówka. Za cztery tygodnie mieliśmy jechać na Lubelszczyznę. W połowie czerwca wyprawa na Litwę... kurwa... wszystkie rowerowe plany poszły w πzdu... the bubble burst... dreams died... W każdym razie czeka mnie przynajmniej sześć tygodni rowerowej śmierci...
Z jej objęć – póki co – wyrywają mnie lekarz i Kocuriada, pytający co postanowiłem. Potrzebuję jeszcze krótkiej konsultacji i decyduję się na zabieg. Wtedy lekarz oznajmia, że w tym szpitalu będzie go można wykonać dopiero za jakieś trzy dni, a najkorzystniej z medycznego punktu widzenia byłoby oczywiście zrobić to jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś. W tym celu powinienem pojechać do szpitala z ostrym dyżurem. Nosz kurwa... służba zdrowia nie przestanie mnie dziś chyba zaskakiwać – pomyślałem... i była to oczywiście myśl prorocza.
Na pożegnanie dostajemy jeszcze cd ze zdjęciami rtg łokcia i ruszamy do kolejnego szpitala, zahaczając po drodzę o dom, celem zabrania piżamy, ręczników, szczoteczki do zębów i innych typowo męskich gadżetów, jak np... waciki.
IV
Wreszcie (zdaje się, że koło jedenastej) docieramy do kolejnego szpitala. Krótka przeprawa przez jaśniejącą obietnicą cudu ozdrowienia izbę przyjęć i czekamy na ortopedę. W międzyczasie okazuje się, że konowały nie są w stanie uruchomić płytki ze zdjęciami rtg, jaką dostałem w pierwszym szpitalu. Koniecznie jest więc zrobienie nowych zdjęć. Wysyłają nas w tym celu na drugi koniec budynku, który podobny jest do większości szpitali w tym kraju (i w jakiejś mierze jest też tego kraju symbolem). Sale i korytarze układają się w przedziwne puzzle: dopiero co odnowione (choć już nieco przysyfione) części szpitalnego kompleksu przeplatają się bez jakiegoś dostrzegalnego zamysłu z reliktami minionej epoki. Wyremontowany, dobrze oświetlony korytarz w neutralnej kolorystyce prowadzi do ziejącej brudem klatki schodowej, którą wieki temu chlapnięto koszmarną, łuszczącą się teraz farbą olejną w odcieniach rzadkiego gówna. Na styku obu obszarów informacja, że remont finansowano ze środków unijnych. Jak tabliczka na granicy... granicy między Wschodem i Zachodem, między Azją a Europą.
Zanurzamy się w azjatycką, gównianą czeluść klatki schodowej, która piętro wyżej ponownie wypluwa nas prosto w nowy, wspaniały, europejski świat pracowni rtg. Dobre pół godziny zajmuje nam dobudzenie personelu i po wykonaniu zdjęć wracamy do gabinetu ortopedycznego.
Wewnątrz wita mnie sympatyczna pielęgniarka i wyraźnie zaspany, poirytowany (chyba moją obecnością) doktor buc. W ogóle na mnie nie patrzy i generalnie mową ciała komunikuje wyraźnie, że mnie po prostu lekceważy: jestem dla niego kolejną tej nocy upierdliwością, kawałkiem psiego gówna, które trzeba zetrzeć z podeszwy. Niezadając sobie trudu choćby pozornych oględzin mojej ręki, powtarza mi diagnozę jaką słyszałem już w pierwszym szpitalu i pyta czy zgadzam się na zabieg. Mimo jego dezynwoltury (nieświadomej... a może świadomej i nieudolnie maskowanej...) postanawiam naiwnie zapytać, czy rzeczywiście w moim przypadku najlepszym wyjściem będzie operacja – może jednak można by uniknąć krojenia i leczyć mnie zachowawczo? Facet wypala z mieszanką tumiwisizmu i irytacji: „Proszę pana, został pan już zdiagnozowany w innym szpitalu... zostaje pan u nas na zabieg czy nie?” Brzmi to tak, że równie dobrze mógłby powiedzieć: „Przestań mi tu pierdolić”... Patrzę w milczeniu na tego chujka i myślę, jak łatwo przychodzi nam zrzucanie odpowiedzialności... jakże proste i naturalne jest wykorzystywanie instytucjonalnej wyższości (instytucjonalnej, bo jestem tu raczej petentem a nie pacjentem)... jak instynktownie zdrowe zwierzę wyczuwa swoją przewagę nad zwierzęciem chorym, które właśnie jako chore nie może już stanowić zagrożenia. Nie zasługuje już więc na szacunek, nie jest równoprawnym partnerem w dialogu. Przez kolejne cztery dni będę mógł obserwować działanie tego mechanizmu wiekrotnie.
„Zostaję na zabieg” – mówię chujkowi, który wciąż nie raczy na mnie spojrzeć. W odpowiedzi rzuca, że po 10 dniach od zabiegu będę miał usunięte szwy, po 6 tygodniach zdejmą mi gips, a po 3 miesiącach usuną mi z łokcia śruby i drut. Pięknie, kurwa, pięknie – myślę sobie... ależ tani, psychologiczny chwyt poniżej pasa... te kutasy o szczegółach kuracji informują dopiero wtedy, kiedy wyrazisz na nią zgodę. Skoro jest to najlepsze wyjście z możliwych, to wystarczy mnie, kurwa, o tym przekonać, a nie bawić się ze mną w jakieś jebane półprawdy, jak z przedszkolakiem u dentysty. Przecież ostatecznie chodzi tu o moje pierdolone zdrowie, o moją serdeczną rękę, do kurwy ostatniej.
Przez sekundę waham się, czy nie wylać z siebie całej żółci, całej frustracji nagromadzonej tego dnia, i wyjawić temu gburowi całą jego chujowatość... ale tak jak on wyczuwa instynktownie swoją wyższość, tak ja w równie naturalny sposób wyczuwam niższość swego położenia. Przez bliżej jeszcze nieokreślony czas wydany przecież będę na łaskę i niełaskę jego i jego kumpli-konowałów. Zagryzam więc wargi i czekam na wypełnienie dokumentacji.
Potem jeszcze krótkie oczekiwanie w izbie przyjęć, przebieralnia i jakoś przed pierwszą w nocy trafiam na szpitalne łóżko. Żegnam się z Kocuriadą. Mam przed sobą ponad dwie godziny czekania na operację. Nie mogę zasnąć.
V
Kurwa, a dzień zaczął się tak pięknie... to znaczy... właściwie normalnie się zaczął: toaleta, śniadanie, kawa, znów toaleta. Prasówka w sieci i sprawdzenie prognozy pogody. Wiatr silny, dodatkowo po 16 przelotne deszcze. Nie szkodzi. Powinienem zdążyć wrócić z pracy przed nimi. Do pracy ruszam wcześniej i okrężną drogą. Postanawiam zafundować sobie dwie piramidki interwałowe, choć troszkę się obawiam, że wiatr może zniweczyć te plany. Wieje rzeczywiście mocnawo i wydaje mi się, że na prostych, gdzie zwykle bawię się w interwały, dmuchało będzie z boku. Kiedy do nich docieram, moje przewidywania co do kierunku wiatru potwierdzają się. Poza tym ruch jest spory. Dzieciaki wychodzą ze szkoły, kurierzy i kierowcy ciężarówek ścigają się z czasem. Tylko emeryci zastygli na ławeczkach i autystycznie obserwują cały ten rozgardiasz. Mimo wszystko zaczynam pierwszą piramidkę i... znoszę ją zaskakująco dobrze. Gorzej z opoczynkiem przed kolejną, bo skręcam centralnie pod wiatr. Do tego odcinek jest mniej płaski, więc uspokojenie tętna trwa trochę dłużej niż planowałem. Na szczęście ruch zrobił się jakby mniejszy i drugą piramidkę rozpoczynam na puściutkiej drodze na przemysłowych peryferiach miasta. Jej prawa strona, pozostawiona póki co przyrodzie, kontrastuje z lewą – industrialnym cmentarzyskiem, na którym jeszcze gdzieniegdzie widać wciąż funkcjonujące przemysłowe zombi.
Kończę interwały z dobrym samopoczuciem. Obiecuję sobie w związku z tym bardziej forsowną powtórkę za tydzień i ruszam do pracy, gdzie spotykam się z Lobotomikiem. Kiedy mamy wychodzić, niebo rzyga strumieniami deszczu, który jak zwykle w dupie ma przewidywania meteorologów: przyszedł dobrą godzinę za wcześnie, no i z pewnością nie jest przelotny. Chowamy się pod okapem i przez kilka minut szacujemy, ile ta miniatura potopu może jeszcze potrwać. W końcu, mimo niesłabnących opadów, Lobotomik postanawia ruszać do domu. Ja też ruszyłbym już w swoją stronę, ale mocuję się ciągle z ekspresem przeciwdeszczówki, który ostatnio jakby zapomniał na czym polega jego robota. Ostatecznie udaje mi się nakłonić go do współpracy i jestem gotowy do drogi. Sprawdzam jeszcze wskazania licznika... dystans: 30,01 km, czas: 1:07 h, prędkość średnia: 28,04 km/h... hm... przyzwoicie – myślę z satysfakcją. Może by tak poprawić średnią i dobić do 30 km/h? Do domu mam jakieś 10 km, ale za to cały czas powinno być z wiatrem. Postanawiam spróbować, ale bez specjalnej napinki.
Ruszam i wystarczy jakieś 100m, żebym był całkowicie mokry (z wyjątkiem tułowia schowanego pod przeciwdeszczówką). Mimo deszczu jest jednak ciepło, a wiatr rzeczywiście mi pomaga, więc uśmiecham się do siebie i systematycznie rozkręcam tempo. Przeszkadzają w tym trochę kawalkady sunących w deszczu samochodów. Jadę obok nich, między nimi, co chwila przyjmując na siebie kolejne chluśnięcia płynącej ulicami wody. Chodnikami przemykają ludzie. Pod parasolkami i bez, w kapturach i z gołymi głowami, samotnie, w parach, w większych grupach – wszyscy solidarnie wpatrzeni w metr kwadratowy chodnika tuż przed ich stopami. Szare tynki zaniedbanych budynków noszą kamuflaż z olbrzymich łat wilgoci, które przypominają plamy po tłuszczu
W kolumnie samochodów zbliżam się do miejsca, w którym biegnące dotąd środkiem jezdni tory tramwajowe przecinają jej prawy pas, by dalej biec zupełnie z boku, równolegle do niej. Zaraz za tym przecięciem, obok dotychczasowego, jedynego pasa ruchu, pojawia się równoległy pas do lewoskrętu. I mimo, że wszystko jest klarownie i wyraźnie opisane znakami, wieśniakom w blachosmrodach zdarza się w tym miejscu głupieć (ostatniej zimy widziałem nawet „artystę”, który pojechał za zjeżdżającym z jezdni tramwajem, pakując się za nim na torowisko). Zbliżam się właśnie do przecięcia. Przede mną pokonuje je srebrne Renault i obserwując jego zachowanie, mogę niemal „zobaczyć” procesy myślowe kierowcy: „ojej... tory w jedną, jezdnia w drugą stronę... do tego dwa pasy... ojej... i co ja mam wybrać?” No i wybiera... hamowanie... najwyraźniej dylemat jest tak trudny, że procesor w jego pustym łbie potrzebuje więcej czasu na obróbkę danych. I gdybyż to był tylko jego problem...
Niestety, jego hamowanie wymusza moje hamowanie... a ja właśnie przecinam mokre od desczu torowisko. Mija ułamek milisekundy od momentu, w którym naciskam klamki i przez kolejny ułamek zamieniam się z rowerem miejscami: on jest na górze, ja na dole... następną sekundę sunę po mokrym asfalcie, słysząc gdzieś z tyłu pisk ostro hamujących samochodów.
Podnoszę się szybko. Boli mnie biodro i ręka. Za mną stoi van do przewozu niepełnosprawnych (kurwa, jakaś wróżba czy co?). Z boku mija go pomarańczowiutki kurier rowerowy i przejeżdża obok mnie. Wsiadam szybko na rower, żeby nie tamować ruchu. Poza tym, chcę usiąść na kole kurierowi i nie forsując się ochłonąć po całym zdarzeniu. Dochodzę go błyskawicznie, ale jedzie za wolno... a we mnie buzuje adrenalinowa mieszanka wkurwa i bólu. Wyprzedzam więc kuriera i dalej pociskam w deszczu somotnie.
Coraz mniej dociera do mnie z tego, co się dzieje wokół, a coraz mocniej przeszywa mnie ból. Na początku wydaje mi się jeszcze, że to pewnie porządne stłuczenie, że zaraz będzie troszkę znośniej. Jutro pewnie będzie rwało jak skurwysyn, ale trochę rivanolu i tydzień bez roweru załatwią sprawę. Jednak już po kilometrze dociera do mnie, że sytuacja jest poważniejsza: nie mogę zacisnąć palców na gripie. Żeby utrzymać kierownicę na coraz koszmarniejszych nierównościach ustawiam dłoń jak do powitania i wpycham grip między palce. Jednocześnie, popychany wiatrem kręcę jak w amoku. Ból ręki się nasila. Całe przedramię szarpie mnie pulsująco, a przy nieopatrznych próbach zaciśnięcia dłoni, czuję przez całą długość ręki jakieś palące ścięgno czy nerw. Gdy tylko nawierzchnia na to pozwala, prowadzę rower jedną ręką, kuląc i przyciskając drugą do tułowia. A wszystko cały czas w strugach deszczu, przy prędkości oscylującej w granicach 30 km/h. Jadę niemal ślepy z bólu.
Zbliżam się do skrzyżowania i w ostatniej chwili dostrzegam samochód jadący drogą z pierwszeństwem przejazdu. Za późno żeby hamować... bardziej instynktownie niż świadomie kilka razy naciskam mocniej korby i przelatuję tuż przed maską. Facet za kierownicą nawet nie trąbi... nie wiem, czy przez zaskoczenie, czy może raczej wyrozumiałość (deszcz).
Wylatuję na odcinek z głębszymi koleinami, które wyglądają teraz jak rwące kanały ściekowe. Wyrzucam się więc na środek jezdni, żeby nie brodzić w tym syfie. Tym bardziej, że pod mętną powierzchnią wody czaić się mogą nierówności, na których mógłbym nie utrzymać kiery. Przejężdżam w ten sposób dosłownie kilkanaście metrów, a już jakiś niedowartościowany pajac w dziesięcioletniej beemce leczy swoje kompleksy za pomocą klaksonu. Ignoruję go zupełnie i dalej ciągnę środkiem... kurwa, czy naprawdę tak trudno zakumać, że jako rowerzysta (nieważne czy ze sprawną ręką czy nie) mam jednak na drodzę trochę trudniej... zwłaszcza w taką pogodę, kiedy ulewny deszcz zmienia jezdnie w rzeki. Ostatecznie, ile czasu potrzebował później ten jełop, żeby nadrobić tę drobną zwłokę, spowodowaną kilkusetmetrowym odcinkiem jazdy za mną? Jechałem szybciej niż przeciętny traktor – czy gdybym jechał jebanym ciągnikiem, też by na mnie idiota trąbił?
Jedyny pożytek z tej sytuacji jest taki, że na chwilę zapominam o bólu. Przypominam sobie jednak o nim natychmiast, gdy pajac w beemce mnie wyprzedza i przez moment rozważam „pobłogosławienie” go środkowym palcem. W obawie przed reakcją mojej ręki i idioty za kierownicą zarzucam szybko ten pomysł... „peace, love and understanding... chuju” – żegnam czule oddalające się błyskawicznie auto.
Kręcę dalej coraz bardziej zamroczony bólem. Koncentruję się tylko na odliczaniu tych kilku niewielkich wzniesień jakie mi pozostały. Nie wiem, co/kto mnie mija, ani co/kogo mijam ja. Nie wiem też jak przejechałem ostatni odcinek z pokruszonych, betonowych płyt – najkrótsza, ale koszmarnie nierówna droga do domu. Nie pamiętam, jak wniosłem do niego rower. Pamiętam, że potrzebowałem pół godziny żeby się rozebrać. Potem przyjechała Kocuriada i zaczęła się nasza wycieczka po szpitalach.
I tak skończyła się moja ostatnia przejażdżka. Mija tydzień bez roweru... pierwszy tydzień z kilku miesięcy... ale w czerwcu POJADĘ na Litwę... coz’ nothing... kurwa, nothing’s gonna change my world.
Historia pewnego upadku© Dawko
Teraz jest tu dżem chujowy, ale będzie staw łokciowy© Dawko
Za dokumentację zdjęciową, codzienną zmianę opatrunków, cierpliwość i czułą opiekę dziękuję mojej kochanej Kocuriadzie.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
34.97 km
0.50 km teren
01:21 h
25.90 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:
HR max:185 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Sleepless George
Środa, 30 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0
Źle spałem. Sen rwał się i plątał z jawą. Karmił mnie absurdami, które – jak to we śnie – wydawały się przerażająco logiczne. Przewracałem się desperacko z boku na bok z takim zaangażowaniem, że gdyby mi podłączyć licznik kadencji, wyszła by chyba całkiem niezła średnia. „Spałem źle. W tym kraju, w którym wzorcem mężczyzny jest ksiądz albo handlarz. Spałem źle. W tym kraju, w którym znów ojczyznę a nie wiosnę zobaczą”. Nie pomagało liczenie baranów, ani gapienie się w sufit. Nie chciało mi się przyśnić nic względnie ciągłego. Nic wio-sennie znośnego, o czymś miłym nie wspominając: „przyśniła mi się idea, przyśnił mi się działacz, przyśniły mi się obowiązki i konieczność skruchy”. Żadnych rowerowych erotyków – eskapad bez zmęczenia i bez limitu kilometrów.Wstałem zrezygnowany i zmęczony. Powlokłem się do kuchni w poszukiwaniu kofeiny, odpędzając od siebie myśli o wszystkich rzeczach, które mam do zrobienia, nim wsiądę na rower. Na szczęście każdy łyk kawy wypłukiwał ze mnie zły i przytępiający osad nocy. Jeszcze tylko krótki wyskok na miasto w sprawach zawodowych – spłata daniny dla świata za jałmużnę godzin wolności na bike’u – i mogę oddać się tylko kręceniu.
Zanim wychodzę, wpada jeszcze Evesiss, która ma dziś w planie wymianę kasety i ogólne zabiegi kosmetyczne, więc zabiera aparaturę do czyszczenia łańcucha. Króciutko podziwia Expert-kę, Trek-usia i Kocuriadowego Jakubka, poczym rozstajemy się i mogę się wpinać w pedały.
Ciepło. Nareszcie. Wiatr może specjalnie nie osłabł, ale przestał nawiewać lodowate powietrze z dupy jakiegoś polarnego niedźwiedzia. Pierwszy raz można zrzucić z siebie te wszystkie anty-skorupy i chłód-stoppery. Jaka swoboda! Po prostu bajka... a nawet bike’a.
Jak co tydzień, ruszam na podbój okolicznych górek. Łykam je dziś na twardych przełożeniach. Wiatr nie przeszkadza, więc chyba jednak osłabł, choć wydaje się mniej przewidywalny, gdy idzie o jego kierunek. Okoliczne drogi zaroiły się od rowerowej braci. Co i rusz mijam szosowców (pojedynczych, w parach, w małych peletonach), starsze małżeństwa, panów z brzuszkiem na trekkingach czy crossach. Wszyscy koniecznie w obcisłym. Wiadomo, kwestia stylu. Wszyscy rozjarzeni, jakby im banan w poprzek jamy ustnej utknął. Dzięcieca, naiwna i święta radość. Wspinam się na kolejne pagórki i czuję, że dziś produkcja mleczanów wyjątkowo zgodnie idzie w parze z wytwarzaniem endorfin. Nic więc dziwnego, że do domu docieram w stanie niemal euforycznym, którego bynajmniej nie neutralizuje świadomość, że już czeka na mnie Kocuriada i kolejna tego dnia dawka rowerowych rozkoszy.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
40.80 km
10.00 km teren
01:53 h
21.66 km/h:
Maks. pr.:40.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Perfect weather to fly
Środa, 30 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 5
Środek dnia, pełnia słońca i... niestety pełnia blachosmrodowego szczytu. Po moim powrocie z ujarzmiania górek ruszamy z Kocuriadą na regeneracyjną przejażdżkę dokładnie wtedy, kiedy całe miasto odwaliło swoje osiem godzin pańszczyźnianej orki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wraca do domów. Skrzyżowanie w Nowosolnej oczywiście zakorkowane. Wrzucamy się na chodnik i spokojnie, niemal defiladowym tempem, przetaczamy się obok bezradnych samochodów i ich – jak to w Polsce – wkurwionych na cały świat kierowców. Facet w ciężarówce leje z ust jakąś mieszaninę żywego ognia i pomyj na stojące przed nim zagubione autko nauki jazdy. Próbujący włączyć się do ruchu kierowca autobusu wyrzeka na brak uprzejmości rodaków, którzy ani myślą ułatwić mu życia. Jakaś nieszczęsna kobieta, która chyba pierwszy raz pokonuje gwiazdę nowosolskiego skrzyżowania (ponoć jedyne takie w Polsce) wydaje się bliska histerii, a już na pewno jest nieźle spanikowana. Ruch jest masakryczny. I każdemu najwyraźniej skoczyło ciśnienie. A dzień taki piękny.Wszystko to widzimy przez sekundę czekania na zielone światło, po czym uciekamy od tego całego syfu. Wjeżdżamy w małe zagłębie domków jednorodzinnych: „little boxes on the hillside, little boxes made of ticky tacky. Little boxes on the hillside, little boxes all the same”. Zwykle ruch jest tu niewielki, ale – jako się rzekło – mamy godzinę powrotów z pracy, więc spokojne zazwyczaj osiedle zamienia się w mrowisko. Co chwilę mijają nas samochody, które sprawnie odnajdują drogę do swoich garaży. Wszystko odbywa się z niemal wytrenowanym automatyzmem, przywodząc na myśl pływanie synchroniczne, albo świat dziecięcych zabawek. Autka z taką samą gracją podjeżdżają pod podobne do siebie domki. Wysiadają z nich podobni ludzie, w podobny sposób witani przez innych podobnych do siebie ludzi. „And the people in the houses all went to the university, where they were put in boxes and they came out all the same, and there are doctors and lawyers, and business executives, and they're all made out of ticky tacky and they all look just the same”.
Mijamy osiedle i kierujemy się na Dobieszków, zmuszeni na moment porzucić nasze rekreacyjne tempo, bo okoliczni mieszkańcy z dużą dozą nonszalancji podchodzą do kwestii opieki nad swoimi psami. Te zaś – jak to psy – nie podarują rowerzyście bezproblemowego przejazdu. Zjazd do Dobieszkowa jest niczym jakiś tunel to teletransportacji i niemal natychmiast przenosi nas na swój drugi koniec. Przejeżdżamy obok stawu czy niewielkiego zalewu, którego brzegi wyglądają dziś jak parking pod hipermarketem. Połyskujące w słońcu karoserie samochodów wyglądają niczym cielska jakichś wodno-lądowych stworzeń, które wypełzły na brzeg, żeby wygrzać się w wiosennym słońcu. Przy każdym z nich posągowo cierpliwa postać wędkarza. Oni też najwyraźniej poczuli wiosnę.
W Dobrej zjeżdżamy z asfaltu i kierujemy się na punkt widokowy. Zanim tam docieramy, spostrzegamy czerwoną chmurę, lewitującą nad płaszczyzną pól. To jakiś paralotniarz walczy skrzydłem spadochronu o choćby odrobinę siły nośnej. Rzeczywiście, idealna pogoda do latania, ale jego wysiłki przynoszą raczej mizerne skutki. Nie zmienia to jednak faktu, że unosząca się w powietrzu płachta czerwonej materii wygląda nader malowniczo. Jak jakiś gigantyczny płatek maku. Równie intrygująco prezentuje się Trek-uś, dla którego znalazłem stosowne miejsce postoju. Obserwujemy i fotografujemy ten spektakl przez moment, poczym ruszamy dalej.
Trek-uś na piedestale© Dawko
Posągowa piękność© Dawko
Przez Kiełminę docieramy do Łagiewnik i Okólnej, na której miga nam trójka bikerów. Tempo jakoś samo bardzo szybko ewoluuje od rekreacyjnego do całkiem zacnego i w niedługim czasie dochodzimy ostatniego z wspomnianych rowerzystów. Chwilę potem mijamy dwóch kolejnych, którzy siadają nam na kole i resztę tego odcinka pokonujemy w czwórkę. Rozdzielamy się za Strykowską, po minięciu której zjeżdżamy w kierunku Wódki i Dąbrówki. Odbijamy na tę ostatnią i po króciutkiej, ale przyjemnej wspinaczce wypadamy na drogę na Bukowiec. Przed nami majaczą sylwetki dwóch kolesi na szosówkach, więc półżartem półserio pytam Kocuriadę, czy tych też gonimy. Niestety, fakt, że jadą na szosach budzi w niej zbyt duży respekt, więc nie podkręcamy tempa i spokojnie docieramy do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
33.16 km
3.00 km teren
01:27 h
22.87 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
We have one little room and the biggest of plans
Wtorek, 29 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0
Rowerowy dzień znów zaczął się od szarpaniny z wiatrem. Ja mu z blatu, on mi prosto w twarz. Ja kontruję z drugiej tarczy, on ślizgiem nad samą nawierzchnią wyprowadza haka i tuż przede mną wyrasta ściana powietrza. Robię unik, rozpłaszczam się nad górną rurką i mostkiem, ale wiatrzysku w sukurs przychodzi podjazd i muszę wstać w pedałach. Dwóch na jednego? Złośliwe bydlęta! Jakby tego było mało, wiatr – tradycyjnie już tej wiosny – jest wkurwiająco zimny. O ileż cieplej by już było, gdyby nie nawiewał tego lodowatego powietrza. Jeśli już musi wiać, to niech chociaż ciepłe nawiewa. Na szczęście, droga do pracy nie jest długa (tzn. na szczęście nie jest długa, bo to, że jest do pracy wcale nie jest szczęśliwą okolicznością).Kilka godzin później suniemy z Lobotomikiem do Łagiewnik, gdzie przy pierwszym tego roku bike’owym piwku snujemy mocarstwowe plany rowerowego podboju Lubelszczyzny i Litwy. Pochyleni nad mapami niczym sztabowcy w skupieniu opracowujemy strategię aneksji niewielkiego fragmentu terytorium Łotwy. Szacujemy siły wroga: ilość
W takim rozgorączkowanym stanie zastaje nas Kocuriada, która niczym opatrznościowy anioł przynosi ze sobą fundusze na kolejne piwo. A piwo – jak wiadomo – jest bodaj najlepszym stymulatorem rozwiązywania wszelkich logistyczno-strategicznych problemów. Wystarczy kilka kolejnych łyków, byśmy zrozumieli, że Litwa jest przecież bardzo blisko Kaukazu, Kamczatki i Las Vegas, więc można by i tam zajrzeć niejako przy okazji. Niestety, zachód słońca i wieczorny chłód nieco ostudzają nasz zapał i zgodnie postanawiamy, że nim wyruszymy na podbój Azji i Ameryki Północnej, zajrzymy jeszcze do domów. Lobotomik uderza więc do swojego bałuckiego getta (biedak), a my z Kocuriadą kręcimy w stronę Okólnej i dalej na Wódkę. Jedzie się przyjemnie, bo po pierwsze, wiatr chyba osłabł, a po drugie, bardzo szybko ustawiamy się do niego plecami. Śmigamy sobie całkiem zacnym tempem, sprężając się na co znaczniejszych zmarszczkach i szybciutko docieramy do domu, gdzie zmęczony wytężoną pracą umysłu popadam natychmiast w stan wegetatywny, z którego po raz kolejny – niestety – nie są w stanie mnie wyrwać polscy piłkarze.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
19.94 km
0.50 km teren
00:42 h
28.49 km/h:
Maks. pr.:47.56 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Something to do
Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0
Radość z odzyskania Expert-ki tylko na moment ukoiła moje skołatane nerwy. Jak bowiem mógłbym być szczęśliwy, skoro drugie z moich ukochanych, rowerowych dzieci podupadło na zdrowiu i słabuje, ocierając się o stany agonalne? Niestety, nie zdążyłem z tajemnymi praktykami ozdrowieńczymi przed południem i – chcąc, nie chąc – dosiadłem Expert-ki. Pognałem do pracy (czy wspominałem już kiedyś, że praca jest do dupy?) na przekór paskudnemu wietrzysku.Trasa objechana w dzień, w nocy, w pogodzie i w słocie, zarówno w stanie trzeźwości, jak i głębokiego zanietrzeźwienia. Mógłbym ją przejechać jak stary koń, który człapiąc, pogrążony we śnie, dociągnie do domu wóz z pijanym gospodarzem. Słowem, trudno spodziewać się jakichś niespodzianek. No chyba, że ze strony wspomnianego wiatru (ale czy to rzeczywiście jakaś niespodzianka?). Na odcinku, na którym rzadko schodzę ze średnią poniżej 28 km/h, skurwiel tak mnie wymęczył, że dojechałem z „awrydż spidem” 25 km/h.
Zanim jednak mogłem ten fakt odchorować porządną dawką wrzut kierowanych w myślach pod adresem sprawcy całego nieszczęścia (fucking wind namely), natknąłem się na Lobotomika. Ten w pierwszym momencie zignorował mnie zupełnie i rzucił się do obmacywania Expert-ki. Podręcznikowy przykład zboczka po prostu. Napęd dwa dni ma, ledwie dobija setki, syfem jeszcze nie obrósł, a ten już się za dotykanie bierze, pedofil jeden. Z drugiej strony przyznać muszę, że patrząc na matowo czarną i metalicznie srebrną powierzchnię korbek, rozumiem te Lobotomikowe mroczne żądze. Wkrótce dołączył do nas elStamper i teraz już w trójkę toczyliśmy ślinę, oddając się bikerskim debatom. Niestety, jak mawiał starożytny mędrzec Fausto Coppi, każdy łańcuch się kiedyś kończy. Musieliśmy się więc rozstać, obiecawszy sobie, że jutro dokończymy dysputę i zaplanujemy wstępnie trasę czerwcowego, litewskiego touru (Tour de Lithuania brzmi całkiem do rzeczy... a i skrót TdL poręczny).
Ruszyłem w drogę powrotną korzystając z sojuszniczej pomocy wietrzyska, które jadąc w przeciwnym kierunku tak wyklinałem (cóż... punkt widzenia zależy od... kierunku kręcenia... czy tak jakoś). Jechałem tym szybciej, że w domu czekało nie ozdrowiałe jeszcze do końca dziecię. A tylko ja wiedziałem, jak mu pomóc. W drzwiach powitała mnie Kocuriada, wyprowadzająca właśnie swojego Jakubka na spacer. Życzyłem jej szerokości, przyczepności, wiatru w plecy, pół stopy powietrza pod blatem i generalnie żeby Manitou ją błogosławił, a sam rzuciłem się wspomnianemu dziecięciu na ratunek... zaopatrując je w gripy, rogi, siodło, czyli wszystko, czego mu jeszcze do jazdy brakowało. Teraz pozostało mi już tylko jedno: wyprowadzić je na spacer... pierwszy od ośmiu miesięcy.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
27.33 km
2.50 km teren
01:02 h
26.45 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:145 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
...I will rise up
Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 29.03.2011 | Komentarze 1
W lipcu zeszłego roku, podczas rowerowych brewerii na Suwalszczyźnie, stała się rzecz straszna. Letni, słoneczny i niestety bardzo wietrzny dzień miał się właśnie ku swemu końcowi, a ja wspinałem się na dość wredny podjazd. Nachylenie nieprzyzwoicie duże, do tego luźna nawierzchnia: trochę piachu i grubego żwiru, okraszonego większymi i też słabo związanymi z podłożem kamieniami. Trudna górka, ale absolutnie do pokonania, o czym najlepiej przekonuje fakt, że rok wcześniej wjechałem na nią w nocy, bez spd, na użyczonej mi przez Lemura miejskiej damce (sic!), będąc przy tym niemiłosiernie zanietrzeźwionym (zresztą ta ostatnia okoliczność, w przeciwieństwie do pozostałych, chyba mi trochę pomogła).Tego dnia miało być jednak inaczej. Wczołgiwałem się mozolnie na rzeczone wzniesienie, wlepiając wzrok tuż przed przednie koło i co jakiś czas popatrując spode łba (czyt. kasku) na podstawę masztu elektrowni wiatrowej posadowionej na szczycie. Nachylenie rosło, opór na korbach się wzmagał, a ja nerwowo manipulowałem przy manetkach, na polecenia których wymęczona przerzutka reagowała bardzo kapryśnie. W pewnym momencie dał się słyszeć zgrzyt. Łańcuch przeskoczył radośnie ślizgając się po zębach kasety. Paniczne próby odnalezienia rytmu, dostosowania kadencji, doboru przełożenia. Prędkość spadła, nachylenie wzrosło... być może w odwrotnej kolejności... i łańcuch znów zaczął swój szaleńczy ślizg po zębach, nie przekazując choćby ułamka siły, jaką wkładałem w napędzanie roweru. Kadencja skoczyła w sekundę do absurdalnych wartości... ale rower się zatrzymał... Mieląc rozpaczliwie korbami, dostrzegłem jeszcze tylko kątem oka, jak słup elektrowni wiatrowej i wzgórze na którym ona stoi nieubłaganie się przechylają, a droga rusza na spotkanie z moim policzkiem.
Miotając bluzgi wypełzłem spod roweru. Zajechałem go. Jak głupawy redneck z południa westernową kobyłę. Nie pierwszy raz łańcuch odstawił pokaz tańca po koronkach, ale pierwszy raz do mnie dotarło, że na przynajmniej niektóre wzniesienia już nie podjadę. To, co sześć lat wcześniej było spełnieniem moich rowerowych marzeń zdegenerowało się do kupy złomu, bo przez moją niedbałość problemem był nie tylko łańcuch, ale cały napęd.
Wróciłem z Suwalszczyzny do domu i coraz głośniej i częściej przebąkiwałem o nowym rowerze. Na szczęście mój spektakularny dzwon widziała jadąca wtedy za mną Kocuriada, więc mogłem liczyć na jej wyrozumiałość. I tak pojawiła się w domu Expert-ka. Ale nie zapomniałem o ledwo żywym, bezsilnym Treku, leżącym u stóp elektrowni wiatrowej. Wiedziałem, że popełniłem wobec niego grzech zaniechania i zaniedbania.
W epoce rzeczy jednorazowego użytku, sezonowych wyprzedaży i tygodniowych mód, ludzie po prostu zużywają rzeczy po czym je wyrzucają. Albo wyrzucają zanim zużyją, bo przecież operator ma nową ofertę, bo pojawił się nowy model, bo trzeba się z czymś nowym pokazać w towarzystwie. Ale ja nie potrafię wyleczyć się z sentymentu do kilku zespawanych i chlapniętych czerwonym i czarnym lakierem aluminiowych rurek, które sobie kiedyś wymarzyłem i które przez siedem lat pozwoliły mi nawinąć tysiące kilometrów.
Dlatego cały czas czekałem na możliwość ekspiacji. I gdy tylko zapadła decyzja o chirurgii plastycznej Expert-ki, natychmiast stało się jasnym, że będzie to też pretekst do wskrzeszenia Trek-usia. Dostał zatem w spadku korby i manetki. A starą kasetę, łańcuch i suport, zastąpiły nowe. I po kosmetycznym dociągnięciu imbusów nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy znów mogłem nim ruszyć w poszukiwaniu nieprzejechanych jeszcze kilometrów.
Pierwsze wrażenia: wbrew oznaczeniom producentów (wedle Treka ich rama ma 19’’, podczas gdy ramę Expert-ki Unibike szacuje na 17’’) rama Trek-usia jest wyraźnie mniejsza. Zwłaszcza różnica w długości górnej rurki rzuca się w oczy. Rower jest króciutki, bardziej zwarty. Łatwiej i chętniej wpisuje się w ciasne zakręty. Jest po prostu bardziej zwrotny. Zarazem jednak jest niesamowicie stabilny. Rama jest po prostu genialnie wykonana i wyważona, co widać nie tylko podczas jazdy, ale i na postojach. Trek-usiowi wystarczy 10 cm wystającego z ziemi patyka, żeby stał niewzruszenie niczym posąg. Ani Expert-ka, ani Wheel-uś, ani nawet Kocuriadowy Jakubek (ciiiiiii...) tego nie potrafią, domagając się w takich wypadkach o wiele solidniejszych punktów podparcia.
Co do osprzętu, cyngle i korby Deore sprzęgnięte z SLX-em z tyłu działają wyczuwalnie wolniej i ciężej aniżeli biżuteria Expert-ki, ale nie generuje to bynajmniej jakiegoś uczucia dyskomfortu i nie upośledza funkcjonalności roweru. Manetki wymuszają po prostu głębsze i troszkę bardziej zdecydowane ruchy palcami. Smart Samy hałasują też troszkę inaczej niż Rocket Rony, a przede wszystkim wyraźnie bardziej kleją się do asfaltu, w sensie, że stawiają większy opór.
Wszystko to zauważam na pierwszych kilometrach, pozwalając by wiatr rozpędzał Treka do fajniutkich prędkości. Suniemy dobrze nam znanymi drogami, odkrywając je i siebie jakby na nowo. Dojeżdżam do starego, cmentarza wojennego (z tej pierwszej wojny, nie drugiej), który mijałem wczoraj z Kocuriadą i postanawiam dać nieco odpocząć Trek-usiowi, a pomęczyć trochę aparat.
... który powstał z martwych...© Dawko
Jeszcze nie poległ© Dawko
Chwilę potem ruszamy dalej na spotkanie otwartych przestrzeni, które są jak obietnica tego, co jeszcze przed nami.
Zapatrzony w to, co jeszcze przed nami© Dawko
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
21.63 km
1.00 km teren
00:52 h
24.96 km/h:
Maks. pr.:47.99 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Under this weather such shadows are blossoming
Sobota, 26 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 2
Po odzyskaniu Expert-ki z rąk rowerowych konowałów (sorry, chłopaki... tak naprawdę doceniam waszą robotę) i nocnym (a jakże) rozdziewiczeniu jej nowiutkiego napędu, wstałem rankiem zdradzając nieomylne symptomy rowerowego głodu. Wczorajsza spacerowa drobnostka tylko mnie rozdrażniła. Co komu po karmelowym piwku, kiedy ma się ochotę na setę? Ba, na pół litra czyściochy, albo litr siwuchy! Chciałem więcej, chciałem dalej, chciałem szybciej i chciałem JUŻ! Tym bardziej, że zaraz po tym, jak wstałem z łóżka, natknąłem się na Kocuriadowego Jakubka... o żesz w... wpakowała w niego tyle rowerowego botoksu, że wygląda teraz jak bolid, a raczej (skoro o botoksie mowa) jak jakaś cholerna Natalie Portman z biustem Pameli Anderson, pośladkami Jay Lo... i w dodatku jeszcze na sterydach... masakra po prostu. Gdybym to ja jeździł na tym rowerze, miałbym chyba cały czas wrażenie, że drwiąco mówi do mnie: „no dawaj, cieniasie! Co tak wolno?” No ale nie jeżdżę. No właśnie. Jeżdżę na Expert-ce. A Expert-ka od wczoraj kusi mnie nową kasetą, nowymi manetkami, nowymi korbami i nowym łańcuszkiem.Nowe serce EXPERT-ki© Dawko
Co prawda, kasetka miała być dopiero w przyszłym sezonie, ale po demontażu starej (celem oczyszczenia) okazało się, że najczęściej używane przełożenia przypominają raczej piłę tarczową, a nie zębatkę... się jeździ, się zużyło. No i także pod tym względem trzeba było podrasować Expert-kę nieco wcześniej niż zakładałem.
Zerknąłem na nią czule, z kwadratowym wdziękiem Arnolda Sz. rzuciłem nieśmiertelne „I’ll be back” i opanowawszy ślinotok ruszyłem do kuchni. Podszedłem do okna i... znienawidziłem świat. Normalnie nie darzę świata przesadnie serdecznym uczuciem, ale pieprzona biała kurzawa na zewnątrz przysłoniła mi zupełnie te kilka dobrych stron, które świat (mimo wszystko) niewątpliwie posiada. Jak ja, kurwa, nie znoszę zimy. We wszelkich jej możliwych postaciach. Nawet tej wigiliowo-zakupowo-watowo-słodkiej nienawidzę, skoro jeszcze w marcu muszę za nią płacić jebany haracz. I tych lukrowanych lodem widoczków z gór też nie cierpię. A tzw. białe szaleństwo, jako szaleństwo właśnie proponuję leczyć. Małysz i spółka mają igielit (zresztą Małysz już się nie chce bawić w tej piaskownicy, a spółka średnio panuje nad foremkami i szpadelkiem), Kowalczyk może dostać jakieś nartorolki. I po ch... komu zima?
Odwróciłem się od okna i najwyraźniej miałem coś straszliwego w oczach, bo koty rozpierzchły się przede mną, chowając się po kątach. Wróciłem do Expert-ki i widokiem jej wdzięków próbowałem przegonić zły nastrój. Chwilę później wstała Kocuriada i podziwialiśmy rowerowe cudeńka oboje. Dzień mijał, a my z trudem oderwawszy się od bike’owych piękności przypomnieliśmy sobie o codziennych obowiązkach. Nie uszło jednak naszej uwadze, że pogoda zaczęła się poprawiać. I z każdym centymetrem wysychającego asfaltu rosła nasza nadzieja, że jednak wytoczymy dziś na drogi nasze Neue Wunderwaffen, siejąc strach i zamęt w okolicznych wioskach.
Nasz sen ziścił się koło 16. Wyjechaliśmy wolniutko, rozkoszując się cichym szmerem nowej biżuterii. Choć tak zupełnie cichutkie to nasze napędy jeszcze nie są. Ewidentnie potrzebują jakiejś stówki, może dwóch, na dotarcie. Nowe manetki sprawiają wrażenie wyraźnie szybszych, zwłaszcza podczas redukcji. Rok temu, po przesiadce na korby Deore wydawało mi się, że po minięciu najniższego położenia, korba jakby oddaje włożoną w nią wcześniej siłę. Teraz kiedy przesiadłem się na SLX nie mam takiego odczucia. Korby wydają się za to ... niesamowicie... lekkie... nie wiem, nie potrafię lepiej tego nazwać (rzeczywista różnica masy nie jest przecież aż tak duża, by noga czuła to tak wyraźnie (?) ). Próbowałem wyciągnąć od Kocuriady coś na temat jej wrażeń z kręcenia XT-kami, ale z błyskiem rowerowego zabójcy w oczach rzuciła tylko: „w domu... bo powietrze zimne”.
Po 10km zatrzymałem się, co by sporządzić małą dokumentację fotograficzną. Kocuriada, zniesmaczona zimnem i urzeczona swoimi nowymi korbkami, pognała dalej, jakby nie mogła się od nich odkleić. Próbowałem ją potem ścignąć, zmieniając drugą część wycieczki w małą tempówkę, ale najwyraźniej za dużo czasu zmitrężyłem z aparatem, a Kocuriada się nie oszczędzała. Tak czy inaczej, mimo że jakieś 80% pozostałego dystansu stanowił podjazd, sunęło się naprawdę zacnie. W międzyczasie zaczął, co prawda, pruszyć bardzo delikatny śnieżek, ale w tej temperaturze płatki niknęły na moich oczach, zanim jeszcze zdążyły dotknąć asfaltu. Z dziką Schadenfreude zaśmiałem się zimie prosto w twarz i podkręciłem tempo, jakbym w ten sposób mógł przyśpieszyć jej agonię. Do domu wpadłem niedługo po Kocuriadzie i wzajemnie się przekrzykując, pląsając, cytując wieszczów i śpiewając pieśni – o zgrozo – patriotyczne, zaczęliśmy wymieniać się wrażeniami. A potem pożarliśmy KASZANKĘ! Kaszankę XTR – taka dobra była.
Kategoria 1. Infernum <...50>