Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Wpisy archiwalne w kategorii
1. Infernum <...50>
Dystans całkowity: | 943.30 km (w terenie 53.50 km; 5.67%) |
Czas w ruchu: | 37:07 |
Średnia prędkość: | 25.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 48.86 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 200 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 168 (0 %) |
Liczba aktywności: | 32 |
Średnio na aktywność: | 29.48 km i 1h 09m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
8.39 km
0.50 km teren
00:25 h
20.14 km/h:
Maks. pr.:29.53 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Baby's coming back to me
Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 0
Prawie trzy doby przymusowej rozłąki. Prawie 72 godziny nerwowego obgryzania paznokci. Prawie 4320 minut bez apetytu. Prawie 259200 sekund odpędzania od siebie złych myśli, wątpliwości i pełnych lęku pytań. Jak zniesie operację? Czy będzie taka jak dawniej? Kto zabił Kennedy’ego? Czy Elvis naprawdę żyje? Co pali Kaczyński?Słowem, sam siebie skazałem na przydługi seans odchodzenia od zmysłów (podręcznikowy przypadek syndromu odstawienia). I kiedy w mojej głowie poczęły się już z desperacji wykluwać coraz to bardziej chore pomysły (myślałem o zgoleniu brwi, o biegu wzdłuż peletonu TdF w samych kabaretkach, o przyjęciu obywatelstwa Korei Północnej)... wreszcie, po krótkim telefonie i informacji o wybudzeniu z narkozy... jest... cała... zdrowa... subtelniejsza, ale jakby silniejsza zarazem... nie nowa, a przecież odmieniona i świeższa... po prostu piękna. Zadziwiająco dobrze zniosła transplantację (specjaliści mówią o ponadprzeciętnych możliwościach regeneracyjnych, twierdzą, że rehabilitacja właściwie jest zbędna) i tam, gdzie jeszcze do niedawna ciemną gwiazdę jej serca obracało czerniące się ramię Deore, teraz pyszni się srebrzyście SLX. Tam, gdzie na polecenia mych palców czekały telegraficzne czułki M530, teraz czatują drapieżne pazury cyngli SL-M660 – cisi zabójcy, perfekcyjni i bezlitośni. Mimo że pora już późna, wybieramy się na króciuteńki spacerek, budząc nowymi błyskotkami Expert-ki zazdrość samego księżyca.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
37.68 km
0.50 km teren
01:29 h
25.40 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:
HR max:185 (%)
HR avg:144 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
It's just a state of incomprehension, a lack of meaning and lack of attention
Wtorek, 22 marca 2011 · dodano: 23.03.2011 | Komentarze 1
Cholerny „świat” znów się upomniał o swoje prawa, pożerając większą część dnia. Na szczęście ocalały jakieś resztki popołudnia żeby pokręcić, więc ruszyłem szukać formy na szczytach okolicznych górek. Choć ściślej rzecz biorąc, węszyłem za nią już u ich stóp (węszenie u stóp??... no no... ciekawe, co by Freud na to...). Miałem nadzieję, że wstrzelę się może w ten moment, gdy odchodzący dzień zabiera ze sobą wiatr, a noc jeszcze nie zdąży przyjść ze swoim. Ale ostatnio to zjawisko jakby nie występuje. To znaczy... dni oczywiście się kończą i przychodzą po nich noce, ale wiatr się nie poddaje bez względu na porę. Choć trzeba przyznać, że powietrzem dmucha jakby odrobinkę cieplejszym. Dobre i to. Wrażenia z podjazdów mieszane. Praca – owszem – intensywna: wpatrzony w asfalt tuż przed kołem (równie beznamiętnie, jak prostytutka w sufit), koncentrowałem się na przyłożeniu równej siły w każdym punkcie obrotu korbą. Opór – jak to na podjeździe – rósł, noga jednak miała siłę z nim walczyć. Z drugiej strony gwałtowne podmuchy wybijały z rytmu i nie podjeżdżałem z takimi prędkościami, z jakimi już się w tym roku na te, przepraszam za wyrażenie, wzgórki wspinałem. Nie pomagała mi też słaba koncentracja. Gdzieś w mojej głowie wciąż budziły się z przeciągłym jękiem upiory rzeczy do zrobienia... na dziś, na jutro, na pojutrze. Rezultat był taki, że na podjazdach nie deptałem tak mocno, jakbym mógł, zaś na zjazdach kręciłem mocniej niż powinienem. Mimo to frajda duża. Jak zawsze, gdy na pustoszejących ulicach można pościgać się ze zmierzchem. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
42.31 km
2.00 km teren
01:49 h
23.29 km/h:
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Running with the dogs today
Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0
Ponieważ wczoraj wyeksploatowałem się nieco testem, a Kocuriada podmęczyła swoje boskie ciało dziarskim podrzucaniem ciężarów, weekendowe zwieńczenie tygodnia zapowiadało się rekreacyjnie. Tym bardziej, że nie mieliśmy wystarczająco czasu, by porywać się na jakiś większy dystans. Wybraliśmy dobrze sobie znaną i – przynajmniej w części – kilka razy pokonaną już w tym roku trasę, ciesząc się optymistycznym wydźwiękiem większości prognoz (prognóz?) pogody. Niestety, po raz kolejny okazało się, że wbrew swej nazwie meteorologia ma więcej wspólnego z wróżbiarstwem, aniżeli z nauką. Osobie, która na portalu pogodynki zamieściła informację o sile wiatru rzędu 3 m/s, gratulujemy dowcipu. Wystarczył kilometr, by zorientować się, że wiatr jest około dwóch razy mocniejszy.Poza tym drobnym rozczarowaniem można było jednak cieszyć się spokojną jazdą. Ruch był niewielki. Niebo spowiły sine, jakby napuchnięte chmury, przez które co jakiś czas malowniczo przebijała się szpilka słonecznego promienia, wydobywając z pulchnych mas nowe odcienie i kształty. Zabroniłem sobie najczęściej używanych przełożeń, wybierając te bardziej miękkie i pracując na całym dystansie (no... z jednym małym wyjątkiem) nad kadencją. Po drodze spotykamy w sumie bodaj czterech bike’erów (a właściwie trzech plus jedną bike’erkę), którzy reagują na nasze pozdrowienia, co przecież nie zawsze jest regułą.
Spokojnym tempem docieramy do dróg o coraz niższym priorytecie odśnieżania i doświadczamy zniszczeń, jakie pozostawiła po sobie cierpliwa furia zimy. Jasne, temat jest wyświechtany. W końcu, cóż nam wychodzi lepiej niż narzekanie, a wśród utyskiwań któreż powtarzają się częściej aniżeli te, dotyczące stanu dróg. Niemniej jednak uderza mnie, że odcinki, które jeszcze w styczniu od biedy mogły uchodzić za asfalt, dziś przeistoczyły się w podręcznikowe przykłady dróg gruntowych i to co najwyżej średnio utwardzonych. Zupełnie jakby cofały się w cywilizacyjnym, drogowym rozwoju. Podobnie zresztą jak nasi specjaliści od drogownictwa, którzy dla usuwania dużych pęknięć i wyrw wynaleźli sobie genialną i jakże nowatorską technologię, polegającą na usypywaniu uroczego kopczyka z jakiegoś gruzu, ziemi, gliny oraz innego badziewa maści wszelakiej oprócz... asfaltu. Spotykam je na okolicznych trasach coraz częściej. Rowerem przemyka się po nich w sumie dość sprawnie, ale samochodom zaczynam nieomal współczuć.
Jadąc z wiatrem w plecy wjeżdżamy kilka kilometrów dalej na odcinek, który przypomina jako żywo ścieżkę rowerową lub chodnik ze źle położonej kostki brukowej. Asfalt skruszał tu zupełnie, przyjmując postać małych kawałków o nieregularnych kształtach – archipelag gęsto ułożonych wysepek, rozdzielonych poplątaną siecią pęknięć. Poszczególne fragmenty tej chaotycznej, jednobarwnej mozaiki niezwiązane są przy tym z podłożem i przetaczający się po nich rower wydobywa z nich serię głuchych tąpnięć.
Wszystko to dociera do mnie jakby w zwolnionym tempie a zarazem ze zdwojoną intensywnością. Podnoszę oczy spod kół i przy właśnie mijanej posesji widzę pierwsze w tym roku kwiaty (białe jakieś... nie znam się). Kocuriada sunie za mną, o czym wiem dzięki spontanicznie wypracowanej metodzie komunikacji: po prostu słyszę, jak z właściwym sobie wdziękiem pociąga nosem (co tylko – a jest to jedyny taki znany mi przypadek – przydaje jej sex appealu), a że robi to, co najmniej równie rytmicznie i z tą samą konsekwentą powtarzalnością, z jaką pedałuje, nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że utrzymuje koło.
Skręcamy na Buczek, gdzie z drogi rozciąga się całkiem przyjemny widok na okoliczne wzniesienia. Ciężki granat chmur fajnie kontrastuje z niepokrytą jeszcze ciepłym mchem zieleni rdzą odkrytej ziemi. Zatrzymuję się i wyjmuję aparat, żeby zabrać ten obrazek ze sobą, pozwalając odjechać Kocuriadzie, która najwyraźniej nie ma dziś ochoty na niepotrzebne postoje.
Expert-ka under the blue sky© Dawko
Ufo pod Łodzią... agenci Scully i Mulder są już podobno w drodze...© Dawko
Chwilę później ruszam za nią. Podkręcam tempo do raczej mało regeneracyjnego. Zjeżdżam do zawsze urokliwych Jaroszek i zaczynam się wspinać do Moskwy. Niby nie jedzie się źle, ale jednak czuję w nogach wczorajsze harce. Kocuriada jest już pewnie daleko, więc robię sobie małą tempówkę, żeby dojść ją jak najszybciej. Ścinam zakręt i wychodzę na długą, płaską prostą. Rozkręcam się do 39-40 km/h i przecinam wieś wypatrując Kocuriadowych turkusów gdzieś na styku szosy i horyzontu. Nagle słyszę tuż obok jakieś wredne charczenie. Zerkam w dół i po lewej stronie widzę pędzącego obok mnie kundla, szczerzącego wściekle kły. Rzut oka na licznik – 39 km/h. Zawzięte bydlę – myślę sobie i rozkręcam się do 45 km/h. Dopiero wtedy pies zostaje w tyle i odpuszcza.
Tymczasem ja wypadam z asfaltu na około stumetrowy odcinek pokryty czarnym, rozmokłym szutrem. Typowa sytuacja z pogranicza gmin: asfalt się kończy, by po kilkudziesięciu czy kilkuset metrach zacząć się znów, bo żadna z gmin nie uznaje tego fragmentu terenu za swój. Ziemia niczyja. Zjeżdżam z szutru cały uflagany i widzę Kocuriadę. Ruszamy razem dalej. Chmury coraz częściej pozwalają słońcu liznąć ziemię. Droga wije się łagodnymi łukami. Tuż przy niej, na długości jakichś stu metrów, soczystą zielenią połyskują w słońcu dziesiątki (jeśli nie setki)... butelek po Heinekenie. Na tle rdzawo-brunatnych, zeszłorocznych traw wyglądają jak beztrosko i dziko rosnące, wielkie kwiaty o osobliwym kształcie – niemal ładnie. Zostawiamy je za sobą, zanim to estetyczne wrażenie zdławi do reszty świadomość, że to żadne kwiaty, tylko zwykłe śmieci, porzucone przez jakiegoś buraka. Kierujemy się w stronę domu i niespecjalnie walcząc z coraz silniejszym wiatrem docieramy do celu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
36.38 km
2.00 km teren
01:29 h
24.53 km/h:
Maks. pr.:40.41 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Dear darkness
Wtorek, 15 marca 2011 · dodano: 16.03.2011 | Komentarze 2
Przypałętało sie kilka wymagających załatwienia spraw i na rower wsiadłem razem z szarówką. Wypad przerodził się więc szybko w nocny objazd kilku okolicznych górek. Większość ludzi z gatunku tzw. normalnych wróciła już do domu. W oświetlonych oknach migały ich zmęczone całym dniem sylwetki, celebrujące sukcesy czy razem z kolacją trawiące porażki ostatnich 12 godzin. Żony, mężowie, dzieci. Zdający sobie nawzajem relacje z najświeższych wydarzeń, albo gapiące się w milczeniu w telewizor na mdłą wersję życia na miarę ich wyobrażeń, sprzedawaną w „K jak kiła”, „Larwach nieSzczęścia”, czy w jakiejś innej „Na Chujnej”. Poza tym telewizyjnym migotaniem okien, wsie i osiedla jak wymarłe. Czasem tylko przejeżdża samochód, albo ciemność wypluwa z siebie nagle spóźnionego pieszego, któremu nie chciało się czekać na podmiejski autobus.Tempo niezbyt imponujące, dostosowane do warunków, bo w tych ciemnościach jestem na wpół ślepy. Mam, co prawda, lampkę, ale wyławia ona dziury i pęknięcia w wyjątkowo okrutnie przeoranym pazurem zimy asfalcie na tyle późno, że nie zawsze starczy mi czasu na reakcję. Mijam pogrążony już w mroku cmentarz. Gdzieniegdzie tylko, pomiędzy ciasno ustawionymi nagrobkami, drga poświata osamotnionego znicza. Tuż za cmentarzem... wysypisko śmieci. Przez sekundę zastanawiam się, czy ktoś, kto wydał decyzję o takim właśnie zagospodarowaniu okolicznego terenu, był wrażliwy na symbolizm tego rozwiązania, czy też może w ogóle go nie dostrzegał... i dochodzę do wniosku, że raczej to drugie.
Dalej zaczyna się około kilometrowy i dość przykry podjazd, więc skupiam się na kręceniu. Góra jest z tych wrednych, sztywniejących po sam koniec. Jakby nie chciała wpuścić na szczyt. Przypomina dziewczynę, która spostrzegłszy na swojej bluzce jakiegoś robaka, zerka z przerażeniem w dół i obciągając materiał usiłuje strzepnąć z niego insekta. Ale ja jestem już za wysoko – już wpełzam jej za dekolt. Niestety zamiast gładkiej skóry piersi muszę się przedrzeć przez skruszałą, nierówną powierzchnie betonowych płyt. Co chwila wpadam w jakąś większą dziurę, czemu towarzyszą ciche jęknięcia – roweru i moje. Na szczęście nawierzchnia się poprawia i w całkowitych ciemnościach sunę stromawym zjazdem. Dłonie na klamkach, oczy wytrzeszczone niemal do bólu, wypatrujące w mroku jakiegoś ciemniejszego kształtu.
Wreszcie znów wpadam między domy. Trochę więcej światła. Odpoczynek dla oczu. No i dla nóg, bo wciąż mam z górki. Niedługo jednak. Najpierw znów wbijam się w nieprzeniknioną ciemność, a potem rozpoczyna się podjazd. Już się zbieram do intesywniejszego kręcenia, gdy z zza grzbietu wyskakuje jakiś blachosmród na długich. Nic nie widzę i niemal wypadam z drogi. W sumie takich przygód będę miał dziś jeszcze trzy. Miotam przekleństwa i próbuję znów złapać rytm. Wdrapuję się na górę i jadę teraz długim wypłaszczonym grzbietem, z wolna przechodzącym w zjazd. Na tle mroku odcinają się ciemniejsze kontury lasów, wzgórz, odległą szoszą leci świetlik samochodu, przywoływany migotliwie przez światła chaotycznie rozrzuconych domów. Czuję, że powoli robi się coraz zimniej, a przede mną jeszcze dwa podjazdy. Przyspieszam więc, wpatrzony hipnotycznie w krawędź jezdni, żeby z niej przypadkiem w tych ciemnościach nie zjechać. Pokonuję w ten sposób ostatnie górki i znów latarnie dają oczom odrobinę wytchnienia. Jeszcze jakiś kilometr, dwa i zasłużonym odpoczynkiem mogą się także cieszyć nogi.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
31.16 km
8.00 km teren
01:06 h
28.33 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Just too much work for me
Poniedziałek, 14 marca 2011 · dodano: 15.03.2011 | Komentarze 7
Niewinne trzy dyszki w ciepłych objęciach wiosny. Co prawda, przez pierwsze dwie musiałem się mocno siłować z wiatrem, ale takie właściwie było założenie. Przyznać jednak muszę, że po 15 km zacząłem modyfikować trasę tak, by się przed wiatrem trochę schować, kluczyłem więc, zjeżdżałem w teren, licząc na to, że las i jakieś pagórki, czy wały ziemne dadzą mi trochę wytchnienia. Czułem się jak zając pod ostrzałem, kluczący w poszukiwaniu jakiegoś w miarę bezpiecznego (czytaj: bezwietrznego) miejsca. Przelicytowałem jednak, bo wiatr wcale nie był mniej dokuczliwy, a na prędkości dodatkowo odbiła się terenowa nawierzchnia. Nie dość więc, że jechałem wolniej przy porównywalnym wysiłku, to jeszcze uwalałem się cały błotem. Na szczęście ostatnia dyszka z wiatrem w plecy.Wjeżdżając na wiadukt na Pomorskiej przez moment widziałem na jego przeciwległym końcu chłopaka na szosówce. Kiedy sam miałem już wiadukt za sobą, z podporządkowanej wyjechał przede mną kolejny biker. Podjeżdżaliśmy pod niewielki podjazd i zacząłem kręcić intensywniej, żeby go dojść. Na kole usiadłem mu tuż przed szczytem i razem zjechaliśmy do kolejnego skrzyżowania, na którym znów zobaczyłem chłopaka na szosówce. Pomyślałem, że może spróbuję utrzymać mu koło, ale po przejechaniu skrzyżowania zwolnił niemalże do stójki. Chyba czekał na kogoś, z kim się umówił w tym miejscu. W tej sytuacji pociągnąłem dalej sam.
W domu zafundowałem Expert-ce małe spa, bo wyglądała już tak, jakbym używał jej w charakterze rozrzutnika nawozu. Z rozpędu wyszorowałem też Kocuriadowego Jakubka, po raz kolejny poprzysięgając, że tak długo, jak długo ja myję bike’i, jest to ostatni biały rower w naszym domu. Jeśli Kocuriada sama będzie myć rowery, to proszę bardzo. Może sobie nawet sprawić sprzęt w jeszcze bardziej kobiecym kolorze, choćby i w sinopapuziastym w różową kratkę. Ale póki to ja robię za myjnie, rowery mają być w kolorach „niebrudzących”. Zgoda, Kocuriadowy Jakubek to bardzo ładny bike, ale on po prostu nie chce być czysty. Każda próba usunięcia jakiegoś drobnego zabrudzenia generuje tuż obok zabrudzenia nowe. Można się przy tych operacjach poczuć jak jakiś pieprzony Syzyf, który dla odmiany porzucił na chwilę kamień, by równie bezowocnie pobawić się gąbeczkami, szmateczkami i szczoteczkami. Po całej tej operacji byłem bardziej zmęczony, niż po wcześniejszych trzech dyszkach.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
24.22 km
1.00 km teren
01:02 h
23.44 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Piwne Kryterium Uliczne
Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 2
Po szybkim obiedzie wypad do Łagiewnik na umówione spotkanie przy piwku z Lemurem i Lobotomikiem. Przedobiednia wycieczka wymogła na Kocuriadzie postanowienie, by dotrzeć na miejsce tempem rekreacyjnym, mnie nakazując dla odmiany małą czasówkę, żebym zminimalizował złe wrażenie wywołane naszym drobnym spóźnieniem. Ona przedzierała się przez pola i lasy, ja natomiast wśród blachosmrodów i jak zwykle nieuprzejmych, krótkowzrocznych i generalnie mało kumatych kierowców. Nie byli jednak w stanie popsuć mi tego fajnego, ciepłego dnia, który dodatkowo wciąż jeszcze nęcił mnie obietnicą piwka w miłym towarzystwie. Dojechałem do Lemura i Lobotomika i wystarczyło kilka zdań i jeden łyk, bym całkowicie uległ krzepnącemu we mnie przez cały dzień złudzeniu, że świat nie jest jednak taki zły. Ciepły wiosenny dzień, kilkadziesiąt kilometrów w nogach, fajni ludzie i piwo – bezcenne. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
28.75 km
12.50 km teren
01:03 h
27.38 km/h:
Maks. pr.:42.66 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Shotgun
Poniedziałek, 7 marca 2011 · dodano: 07.03.2011 | Komentarze 0
Lubię to marcowe, ostre słońce. Z jednej strony jeszcze zbyt słabe, by na dobre rozgrzać powietrze, z drugiej przyjemnie razi oczy, kłuje wiosenną już jasnością. Cóż, w końcu jak uczy tzw. ludowa mądrość, marzec to miesiąc kontrastów. Mógłbym nawet tę słoneczną słabość zupełnie zignorować, rozgrzany pracą nóg, gdyby sople zimnego powietrza nie dźgały mnie tak boleśnie po samo dno płuc. Zaraz po wyjeździe mogłem się jeszcze przed nim bronić, zaciskając zęby, ale z każdym kilometrem mięśnie robiły się coraz bardziej zachłanne na tlen, więc – chcąc nie chcąc – zacząłem w końcu połykać lodowate hausty. Na szczęście dzisiejszy dystans był króciutki. Najpierw szybki strzał do miasta, potem powrót zygzakiem, zjeżdżając z asfaltu, żeby nogi za bardzo nie przyzwyczaiły się do równego tempa. Choć, tak po prawdzie, różnica między aslfaltem i nie-asfaltem po zimie jest nader często jedynie werbalna. Mimo wszystko luźna nawierzchnia wymaga jednak troszkę więcej siłowego kręcenia i tak sobie pomyślałem, że to jest właśnie to, czego mi dziś potrzeba. No i przejechałem się dawno nie odwiedzanymi ścieżkami. Teren to jest jednak czysty żywioł, dzikość, rozkoszna szarpanina. O ile szosa daje radość z utrzymywania na długich odcinkach wysokich prędkości, równomiernego tempa, o tyle poza asfaltem przyjemność rwie się na frajdę z pokonywania kolejnych, drobnych (bądź całkiem sporych) upierdliwości. Chodzi mi o to, że na twardym i gładkim (no, w miarę...) radość z jazdy ma jakby bardziej linearny charakter, a ta w terenie – bardziej punktowy. Cokolwiek to znaczy. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
46.42 km
5.00 km teren
01:50 h
25.32 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Just how easy it is to please me
Piątek, 4 marca 2011 · dodano: 05.03.2011 | Komentarze 0
Zaczęło się od niespodzianki: starczyło jakieś 3km by stało się jasne, że w porównaniu z dniem poprzednim wiatr diametralnie zmienił kierunek. Stąd też wymagające okazały się zupełnie inne fragmenty trasy niż zakładałem. Pomysł na trasę był zaś taki, by znów zahaczyć o Nowostawy, tym razem dojeżdżając do nich od strony Strykowa. Najpierw przebiłem się więc przez fragment PKWŁ. Ruch żaden. Mijam jedynie niemiłosiernie hałasujący ciągnik ekipy obcinającej zbędne gałęzie przydrożnych drzew. Poza tym pusto. Słońce. Sucho. Pełna euforia. Pierwszy raz w tym roku skręcam na zjazd do Dobieszkowa (względnie podjazd do Borchówki), co zaraz na jego początku uświetnia (a może oznajmnia?) obstukujący bezlistne jeszcze drzewo dzięcioł. W biegu próbuję go ustrzelić (fotograficznie rzecz jasna), ale prędkość i nawierzchnia pozwalają na jedną tylko próbę. Koncentruję się więc na kręceniu.Spodziewałem się, że trochę się na tym zjeździe uflagam, ale okazuje się zaskakująco suchy. Po obu stronach drogi coraz szybciej pędzą szeregi drzew oraz badyli wszelakich i las błyskawicznie wypluwa mnie na asfalt w Dobieszkowie. Ruszam w stronę Dobrej. Droga niebawem odbija na zachód i po raz pierwszy tego dnia muszę powalczyć z wiatrem... i z asfaltem, który przypomina w tym miesjcu skórę staruszki.
W Dobrej na szczęście trasa znów ustawia się bokiem do wiatru. Boczny wiatr zasadniczo występuje w trzech postaciach: boczny-przeszkadzający, boczny-pomagający i boczny-neutralny (hm... wiatr w ogóle występuje chyba w tych trzech postaciach). W tym miejscu dmuchał ten ostatni, więc mogłem pokręcić nieco swobodniej. Kręcę zatem w stronę Zelgoszcza i Swędowa. Przed wiaduktem przecinającym A2 droga wspina się niewymagająco, to znów zsuwa się z niewysokich zmarszczek. Meandruje nieco chaotycznie, jakby przy jej wytyczaniu ktoś za punkt honoru postawił sobie, by pokonywała ten króciuteńki odcinek w możliwie najdłuższy sposób. Kilka położonych przy niej gospodarstw nie tworzy jednego skupiska. Są swobodnie rozrzucone, nieco nieudolnie naśladując w tym wsie na Suwalszczyźnie. Uśmiecham się do tej myśli.
Starając się nie wytracać prędkości, składam się w kolejnych, ocienionych pięknymi, wiekowymi drzewami zakrętach. Biorę je ciasno. Korzystając z całkowitego braku ruchu, ścinam jeden po drugim i czuję, że jarzę się jeszcze bardziej. Just how easy it is to please me – myślę sobie i widzę już wiadukt nad A2. Za nim niestety nie jest już tak malowniczo, ale wynagradza mi to tempo: do Strykowa docieram właściwie nie schodząc poniżej 32km/h.
Stryków, jak to Stryków: kościół, zalew i mnóstwo blachosmrodów. Uciekam więc stamtąd jak najszybciej. Wyjeżdżam drogą na Brzeziny i funduję sobie pierwszą serię sprintów (4x30sekund z 30 sekundowymi przerwami między kolejnymi sprintami). W ten sposób docieram do kolejnego wiaduktu nad autostradą, z którego rozpościera się teraz widok na mały, budowlany armagedon: rozjeżdżona ciężkim sprzętem ziemia, skupisko zawsze paskudnych baraków, wymierzone w niebo pociski silosów (chyba na cement, albo kruszywo), mnóstwo kręcących się na pozór chaotycznie wywrotek, koparek, buldożerów i innych wynalazków. Całość przypomina budowę nieudolnej imitacji krateru i już niedługo ma się przeistoczyć w skrzyżowanie A1 z A2 – jeden z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w kraju.
Ja oczywiście nie czekam na ziszczenie się tego „cudu”. Zjeżdżam z wiaduktu i zaraz za nim odbijam na Nowostawy. Wypadam na prostą, na której aplikuję podmęczonym udom drugą serię sprintów. Uspokajam tempo, wyrównuję oddech, docieram do Nowostawów i wjeżdżam na objazd, który pokonywałem wczoraj w przeciwnym kierunku. I niemal natychmiast zdaję sobie sprawę, że powrót nie będzie łatwy. Teoretycznie wiatr wieje z boku, ale nawet jeśli to prawda, to ewidentnie jest z gatunku tych przeszkadzających. Powiem więcej, jest z gatunku tych mocno upierdliwych. Co gorsza, wiem, że jakieś 80% tych ostatnich 15km, które mam przed sobą, będę jechał pod górkę. Prędkość już nie łechce mile mej bikerskiej próżności. Co chwila muszę szukać znośnego przełożenia dla podmęczonych nóg, które przy każdym, choćby symbolicznym wzroście nachylenia płoną żywym ogniem. Dodatkowo zaczynają się jazdy psychiczne, bo... ewidentnie słyszę głosy... nnooo... głosy słyszę... w głowie mam jakieś stado złośliwych, menopauzalnych potworów, które raz z diabolicznych chichotem, to znów szepcząc wrednie powtarzają wciąż jeden i ten sam komunikat: Plichtów, sss, Plichtów, sss, Pliiiiiiichhhhhtówww, sss... Fuck... wiem, że będę musiał podjechać pod ten pieprzony Plichtów. Wiem, że będę musiał się na niego wczołgać na samym końcu, kiedy w nogach zalegał będzie już ołów 30km przejechanych z niemal maksymalną intensywnością, obłożony dodatkowo watą jakichś 10km pod górę i pod wiatr. Każde sykliwe „Plichtów” w mojej głowie jest niczym szpilka ślizgająca się po powierzchni balonika z napisem „Ochota do jazdy i pewność siebie”. Na szczęście organizm instynktownie skupia się na pracy, na kręceniu i oszukuje świadomość. Oczy szatkują przestrzeń, dzieląc dystans na króciuteńkie odcinki: jeszcze tylko do tego drzewa, do tego hydrantu, do skrzyżowania. W ten sposób dotaczam się do przeklętego Plichtowa – góry Syzyfa, widma mojej dzisiejszej klęski i... ku własnemu zaskoczeniu podjeżdżam nadspodziewanie sprawnie. Dalej jest delikatnie z górki, więc nogi mogą trochę odpocząć, choć na pełną regenerację wciąż nie pozwala wiatr. Ale co mi tam wiatr, skoro Plichtów mam już za plecami... skoro podusiłem wszystkie wredne baby w mojej głowie własnym rękami... a raczej nogami... Została mi końcówka trasy i dostaję motywacyjnego kopa. Mijam zakręt i biorę wiatr na klatę: „no chodź, skurwysynu!”. Nogi płoną, na ustach piana, w oczach szaleństwo. Sam nie wiem, czy oślepia mnie teraz słońce, czy szczęście i w takim stanie docieram do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
27.24 km
1.50 km teren
01:03 h
25.94 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Goin' Up
Środa, 2 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0
Pierwsze harce po górkach. I przesiadka na Expert-kę. W mordę... jaki to jest handicap, kiedy napęd nie sabotuje pracy nóg. Na początku miało być rozgrzewkowe tempo, a bez żadnego wysiłku wyszły z tego prędkości, które na Wheelusiu wymagają jakiegoś nieustającego big bangu w udach (nie mylić z bunga bunga). Tylko do Rocket Ronów muszę się na nowo przyzwyczajać, bo – podobnie jak większość MTB-owych modeli Schwalbe – generują na asfalcie szum podobny do zbliżającego się od tyłu samochodu. Póki co, jadę więc i co chwila nerwowo oglądam się za siebie. Niepotrzebnie oczywiście. Jakbym jakiś tik miał, albo paranoję czy inną manię prześladowczą, albo jakby mnie ktoś bił w domu normalnie. Znerwicowany biker. Żenada.Świat znów mi się gdzieś zgubił podczas jazdy. Nie wiem, czy mijałem coś ciekawego. Czy jakieś drzewa są już na tyle odważne/głupie (niewłaściwe skreślić), by wypuszczać pąki? Czy ludzie zaczynają wiosenne porządki przed domami? Umknęło mi wszystko. Ale w końcu cóż mocniej zawęża perspektywę od ostrej pracy na podjeździe?
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
15.94 km
0.50 km teren
00:45 h
21.25 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Przejażdżka z drapieżnikiem
Środa, 2 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 1
Króciutka sesja treningowego pastwienia się nad Kocuriadą. A wszystko to z miłości oczywiście. Co prawda, marudziła troszeczkę, że ona by wolała tak rekreacyjnie, żeby tylko widoczki popodziwiać, ale kiedy pokazałem jej pierwszą hopkę i padła komenda „KILL!”, zareagowała właściwie. Jak na prawdziwą predator du montagne przystało. Kategoria 1. Infernum <...50>