Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Wpisy archiwalne w kategorii

2. Purgatorium <50...100>

Dystans całkowity:935.90 km (w terenie 46.00 km; 4.92%)
Czas w ruchu:37:24
Średnia prędkość:25.02 km/h
Maksymalna prędkość:50.70 km/h
Maks. tętno maksymalne:190 (0 %)
Maks. tętno średnie:163 (0 %)
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:62.39 km i 2h 29m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
56.33 km 0.50 km teren
02:12 h 25.60 km/h:
Maks. pr.:41.13 km/h
Temperatura:
HR max:179 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

My heart starts missing a beat...

Sobota, 19 marca 2011 · dodano: 19.03.2011 | Komentarze 1

...czyli pierwsze, niewinne igraszki z nową zabawką: pulsometrem – a gift from my sister and friends (w ramach rewanżu za tę niespodziankę niniejszym obiecuję wszystkim, którzy przyłożyli do niej rękę – czyli bikestatowym freakom, jak Evesiss, Lemur, Lobotomik, czy elStamper, a także Józiowi, którego na bikestats nie ma, ale w żyłach którego zamiast krwi ewidentnie płynie gęsty, zielony FinishLine, jak też Arenasowi, który swej miłości do roweru nadaje bardziej subtelne i wyrafinowane formy wyrazu – jakiś „special tribute” na łamach tego bloga).

Zanim jednak mogłem zaznać rozkoszy treningu z dokładnym monitoringiem mnóstwa nowych parametrów, nie ustrzegłem się odrobinki hamletyzowania. Wczorajsza, wieczorna, wredna, zimowa czkawka, która zarzygała pół świata (a przede wszystkim drogi) jakąś ohydną, papkowatą breją, zmusiła mnie do nerwowego biegania przez cały ranek od okna do okna, z nieschodzącym z ust pytaniem: jechać – nie jechać? Obsesyjnie lustrowałem serwisy z prognozą pogody, obserwowałem stan zawilgocenia nawierzchni, kontrolowałem wskazania termometru za oknem, nerwowo śledziłem kołysanie się drzew... i wciąż zachodziłem w głowę: rower czy trenażer? Dramat egzystencjalny po prostu. Ciągle nie mogłem się zdecydować, czy zdać się na łaski i niełaski przedwiosennej aury, w zamian za pozbawioną jakichkolwiek gwarancji obietnicę udanej przejażdżki, czy raczej wybrać kojące (w każdym razie mnie, bo na pewno nie moich sąsiadów) buczenie trenażera w przyjaznym zaciszu dobrze znanych czterech ścian. Rzucić się w wir dzikiego, namiętnego seksu, zawsze obarczonego jednak ryzykiem o wielu możliwych i nieodmiennie przerażających obliczach? Czy może zaufać leniwie obietnicom masturbacji? W końcu masturbacja ma przecież swoje zalety. Ostatecznie chyba żadna kobieta żaden rower nie jest tak dyspozycyjny, jak własna ręka trenażer. Żadnych menstruacji wycieków, czy bólu głowy ryzyka upadku. Żadnego noszenia po schodach, rytualnego przenoszenia przez próg. Poza tym, jak zauważyli starożytni mędrcy, masturbacja to seks z kimś, kto jako jedyny NAPRAWDĘ (to znaczy absolutnie bezwarunkowo) cię kocha. Wreszcie, masturbacja jest rzeczywiście bezpieczna. No chyba, że ktoś ma słabą... no... tę... technikę słabą ma. Ale generalnie nic się nie stanie, jeśli na przykład pęknie ta... no... prezer... dętka. Zdejmujesz, wyrzucasz, zakładasz nową. A wszystko na spokoju, no bo nie ma tego przerażenia (bo i skąd?), że teraz masz już pozamiatane, że jesteś w czarnej d...
Z drugiej strony nic nie daje takiej satysfakcji, jak perwersyjne brewerie, które po znojnej wspinaczce, interwałowych przepychankach, doprowadzają cię na... ten.... no.... szczyt.

Mniej więcej tego rodzaju dywagacje zadręczały moją niezdecydowaną duszę (moją co??), kiedy skonstatowałem wreszcie, że temperatura uparcie pozostaje kilka stopni powyżej zera. Fakt ten o tyle mnie ucieszył, o ile wyraźnie fatalnie znosiła go paskudna, rozwodniona kaszka, jaką w nocy sypnęło z nieba. Co więcej, ulice za oknem poczęły powoli acz konsekwetnie przesychać. Sprawy przybrały więc zdecydowanie pozytywny obrót i zapadła jedyna słuszna w tej sytuacji decyzja: rower, nie trenażer! Będzie zatem seks, a nie masturbacja! Będzie zwierzęce sapanie, będzie pot i ślina toczona z ust!! Zaciskane kurczowo dłonie, napinane i rozluźniane mięśnie!!! Będzie bunga bunga i riki tiki... rrrrrrrrrrrrrrrriiiiti tiki!!! (W mordę... chyba mógłbym pisać teksty disco polo).

Przez moment tylko wahałem się jeszcze, czy nie odkurzyć zimowego Wheel-usia. Ale szybko doszedłem do wniosku, że soli na drogach przecież już nie ma i ta odrobina wilgoci Expert-ce nie zaszkodzi. Uzbroiłem ją więc szybko w nowy sprzęt (razem z lampką kiera będzie teraz wyglądała jak spluwa bohatera jakiegoś filmu wojennego klasy B: granatnik, celownik optyczny, dalmierz laserowy, szwajcarski scyzoryk... budzik... toster...). Troszkę się zawiesiłem, założywszy opaskę na tors... hm... dziwnie jakoś, kiedy coś uciska zaraz pod sutkami. Ale skoro dziewczyny biegają cały czas w stanikach – pomyślałem – może to dobra okazja, żeby odkryć kobiecy pierwiastek mojej natury? Uzupełniłem więc szybko przyodziewek i momentalnie siedziałem na siodle, wpięty w pedały.

Postanowiłem zrobić test tętna na progu mleczanowym metodą Friela. Jasne, nie jest specjalnie precyzyjny, ale – by tak rzec – łatwo dostępny i prosty do przeprowadzenia. Zacząłem więc spokojnie, by nie forsując się dojechać w upatrzone miejsce testu: pętęlkę (ok. 3,7 km) jakieś trzy lata temu wylanego asfaltu wokół nowopowstałego zakładu przemysłowego (prawie zupełnie płasko, żadnych świateł, jedynie trzy ronda, których – wybrawszy odpowiedni kierunek – nie objeżdża się, lecz ścina jak zwykłe zakręty. Poza tym w weekendy dosłownie żadnego ruchu).
Dojeżdżając bardziej byłem zaaferowany całą ferią wskazań pulsometru, aniżeli tym, co dzieje się wokół mnie. W trakcie testu też niespecjalnie byłem w stanie cokolwiek rejestrować, choć spoglądania na wskazania aparatury pomiarowej raczej unikałem, co by nie dołować się dobrze znanym faktem, że im ciężej pracujesz, tym czas biegnie wolniej. Po jego zakończeniu okazało się, że przez 30 min. przejechałem 15.7 km, ze średnią 31.4 km/h. Według wskazań pulsometru wychodzi na to, że moje szacunkowe tętno na progu mleczanowym wynosi około 175 bpm (wartości w opisie wycieczki dotyczą całego dzisiejszego dystansu, a nie testu), a tętno maksymalne dobija do 189 bpm.

Po zakończeniu tej zabawy wróciłem do domu okrężną drogą i rekreacyjnym tempem. Wreszcie do oczu mógł się dobić obraz okolic pokrytych lekką mgłą, spokojnych, jakby pogodzonych z losem. Bezlistne drzewa, wyludnione wioski wyglądały, jakby żałosny, nocny atak zimy wzięły na przeczekanie. Sunąłem nieśpiesznie, niepokojony co jakiś czas sygnałem przekroczenia granicy stref z dopominającego się mojej uwagi pulsometru. Niewysokie pagórki rozniecały żar żywych płomieni, jakimi moje uda płonęły podczas testu, a ja zastanawiałem się dlaczego tak trafna wydaje mi się diagnoza Littella, że Polska nigdy nie będzie pięknym krajem, choć przepełniona jest niepozbawioną pewnego uroku melancholią.

Dane wyjazdu:
60.12 km 2.00 km teren
02:26 h 24.71 km/h:
Maks. pr.:42.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fly on the WINDscreen

Środa, 16 marca 2011 · dodano: 17.03.2011 | Komentarze 4

Właściwie to miałem nie jeździć. Właściwie to chciałem się trochę polenić. Poleżeć ze wzrokiem katatonicznie utkwionym w sufit i myśleć o czymś poważnym (o sensie życia, nowych, pięknych carbonowych ramach, albo o wdziękach Kocuriady). Ewentualnie o niczym nie myśleć (równie kusząca i jakby taka... hm... naturalna opcja). Potem obejrzeć mecz w klasycznym, białym podkoszulku na ramiączkach, artystycznie upstrzonym plamami po kolacji i piwie. Drapać się w miejscach, gdzie faceci na ogół drapać się lubią i wydawać dźwięki niemile widziane w towarzystwie (choć to oczywiście zależy potrosze od towarzystwa). Takie ambitne plany miałem. Po prostu wiedziałem, że wypadało zrobić sobie dzień lub dwa przerwy na regenerację. W końcu sam Lance przyznawał, że są takie dni w roku kiedy zapamiętale hoduje mięsień piwny i kiedy tygodniami nie chce mu się twarzy ogolić, a nawet – o zgrozo! – nóg (to się nazywa bunt... pieprzyć areodynamikę i... masażystów (?) ). Zatem z błogosławieństwem Armstronga, zaplanowałem sobie dzień rowerowego nic-nie-robienia.

Niestety, wbrew powtarzanym od jakiegoś czasu prognozom znów wyszło słońce. Zazłociło świat tak kusząco i tak przejrzyście, że w tym blasku po prostu musiała ujawnić się cała, tak skrzętnie na codzień skrywana, słabość mojego charakteru: nie potrafiłem sobie odmówić paru kilometrów. W końcu można się też regenerować na rowerze – pomyślałem i z miejsca mnie ta zacna idea uwiodła. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak pomykam po okolicy z wdziękiem i przy niewielkim wysiłku, niczym brykające, szczęśliwe szczenię – tyleż beztrosko, ile głupawo. Ruszyłem więc, obiecując sobie równe tempo, mało imponujące prędkości i odpuszczanie na podjazdach oraz zapamiętałe podziwianie widoczków.

Oczywiście złota słoneczna poświata była niestety tylko półprawdą o warunkach pogodowych. Nie wszystko złoto, co się świeci – chciałoby się w tym kontekście powiedzieć – bo tego dnia (o czym miałem się nader boleśnie przekonać) w złotym blasku słońca niecnie i podstępnie wyżywał się hulający dziko wiatr. Uświadomiwszy to sobie po pierwszym kilometrze, próbuję na szybko przekonfigurować zaplanowaną trasę. Odrzucam najprostsze i samo nasuwające się rozwiązanie, by jechać z wiatrem, bo jest ono zarazem najgłupsze: ostatecznie, zacząć z wiatrem oznacza przecież wracać pod wiatr. Dochodzę do wniosku, że najsensowniej będzie kręcić tak, by większą część dystansu pokonywać przy bocznych, a nie – uchowaj Manitou – czołowych podmuchach.

Niestety, efekty tych operacji nie są powalające. Za każdym razem, gdy kończą się położone przy drodze zabudowania lub jej pobocza nie porastają jakieś drzewa czy krzewy, wiatr atakuje z boku ze zdwojoną, ba – z potrojoną siłą. Wpijam się oczyma w końce takich odcinków. Chwytam wzrokiem kolejne płoty, domy, drzewa, jakbym spojrzeniem zarzucał kotwicę i po jej łańcuchu do nich dociągał. Mrzonki o równym tempie poszły się... przewietrzyć. Żeby chociaż ten pieprzony bękart Zefira, niskiego i wysokiego ciśnienia oraz jakiegoś cholernego motyla z Ameryki czy innej Azji wiał jednostajnie, można by się było jakoś do tego przystosować. Ale ten skurwiel dmucha jakby miał cominutowe ataki furii, albo jakby był jakimś wietrznym epileptykiem. Taka wiatrowa wersja przemówień Hitlera. Czuję się jak mysz wydana na pastwę sadystycznego kocura. Gdy tylko mam wrażenie, że wyrwałem się już z potrzasku, dostaję kolejne kontrolne „pacnięcie” wietrzną łapą.

Zamiast równomiernego kręcenia wychodzi więc totalna szarpanina – coś jakby trening interwałowy a’la Picasso. O odpuszczaniu podjazdów też muszę zapomnieć. Mnóstwo pracy na stojąco, bo nawet zmarszczki, których normalnie niemal nie zauważam, zmuszają do zwiększonego wysiłku, jeśli prędkość ma się utrzymywać na przyzwoitym (czyli niewiele ponad 20 km/h (sic!)) poziomie. No właśnie... jedynie prędkość – tak, jak zakładałem – rzeczywiście jest mało imponująca.

Dojeżdżam do krzyżówki, na której będę musiał skręcić niemal centralnie pod wiatr i widzę, jak rosnąca tuż przy niej wysoka tuja (czy inne badziewie tego rodzaju) gnie się przy każdym silniejszym podmuchu z wdziękiem dygającej panienki... Czyli będzie jeszcze fajniej – myślę sobie. I rzeczywiście, kolejne 5 km przypomina kopanie się z koniem. Rezultat walki do przewidzenia: koń wygrał. Kiedy po tych 5 km skręcam, ustawiając się znów bokiem do wiatru, jestem wykończony. Niezła regeneracja – myślę sobie. Zmuszam umęczone nogi do przepychania korb. Wiatr, choć boczny, oczywiście nadal przeszkadza. Wczołguję się na niewysoki, ale długi podjazd i przypominam sobie o aparacie w kieszeni wiatrówki. Przynajmniej mam jakieś alibi, żeby się zatrzymać na szczycie. Dosysam się do wyziębionej zawartości bidonu, poczym robię Expert-ce krótką sesję zdjęciową. Z satysfkacją stwierdzam, że nie bez kozery nosi swoje imię: rzeczywiście przed obiektywem zachowuje się jak prawdziwa profesjonalistka.

V for Vagina... ekhm... I mean... for Victory © Dawko


Wiatr jednak nie daje nam długo cieszyć się tą chwilą. Czuję jak każdy kolejny wściekły podmuch coraz bardziej mnie wyziębia. Ruszam więc dalej. Najpierw czeka mnie jakieś 5 km przy bocznym wietrze, potem – dla równowagi – podobny dystans centralnie pod wiatr, a do tego pod górę. Umordowany docieram do Kołacina, gdzie postanawiam odpocząć przy starym młynie. Przypominam sobie o obietnicy podziwiania widoczków, więc strzelam kilka kadrów.

Stary młyn w Kołacinie - aż się prosi, by zaadaptować go na jakiś zajazd czy motelik © Dawko


Expert-ka nad wodą przy starym młynie © Dawko


Znów jednak daje o sobie znać chłód, nie pozostawiając złudzeń co do tego, że pora zbierać się do dalszej drogi. Na szczęście od tego momentu wiatr, wiejąc wciąż z boku, zaczyna mi odrobinę pomagać. Wciągam się na kolejne wzniesienia absolutnie już nieczuły na piękno krajobrazu. A to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, od kilku-kilkunastu kilometrów w mojej osobistej hierarchii ważności mocno zwyżkują notowania jedzenia. W brzuchu mam jakąś megapotężną ssawę, która na biegające po mijanych obejściach kurczaki każe mi patrzeć z nieukrywaną krwiożerczą intencją. Po drugie, pieprzone ciężarówki... kiedy tylko wsiadam na rower, mam wrażenie, że ruch ciężarówek reguluje osobliwe prawo, które – jak każde tzw. prawo naukowe – zdaje się być nieodwołalne, konieczne i nie dopuszczać wyjątków. Prawo to da się sformułować mniej więcej tak: jadącego bikera, na dowolnym dystansie drogi dwukierunkowej, minie dwa razy więcej ciężarówek nadjeżdżających z naprzeciwka, aniżeli jadących w tym samym co biker kierunku. Niby nic, ale każda olbrzymia, hałasująca i smrodząca glista ciągnie za sobą ogon skotłowanego powietrza. A przy takim wietrze to nie jest już ogon, tylko jakaś pieprzona powietrzna ściana, na której rozpłaszczam się niczym mucha na przedniej szybie, „gubiąc” przy tej okazji co najmniej kilka km/h. Choć więc wiatr zaczął mi trochę pomagać, to ciężarówki skutecznie mi przeszkadzają. Poza tym ewidentnie słabnę, co bezlitośnie obnaża każdy kolejny podjazd.

Ostatnie kilometry to już żałosne „rzeźbienie”. Wykorzystuję najmniejszą nawet okazję by odpoczywać, a przed oczyma latają mi jakieś wyimaginowane schabowe, kurze udka, ociekające roztopionym serem kawały pizzy... i w takim staniem dobijam do domu... to, co stało się potem, pominę milczeniem przez wzgląd na drastyczny charakter wydarzeń i swoją wrodzoną subtelność oraz dyskrecję.

Dane wyjazdu:
58.95 km 2.00 km teren
02:45 h 21.44 km/h:
Maks. pr.:50.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

If I get old remind me of this...

Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 14.03.2011 | Komentarze 4

Długoterminowe prognozy straszą jakimiś agonalnymi konwulsjami dogorywającej zimy (że też ta suka nigdy nie może zdechnąć bez takich cyrków), więc grzechem byłoby nie wykorzystać pierwszych wiosennych dni co do sekundy. Wybraliśmy się zatem z Kocuriadą na małą rundkę do Białej przez Stryków. Tempo – na wyraźne życzenie wspomnianej damy – rekreacyjne, by nie powiedzieć emeryckie (z całym szacunkiem dla seniorów). Aby jednak nie usnąć podczas jazdy zaordynowałem nam obojgu ostrą pracę przynajmniej na kilku co znaczniejszych podjazdach.

Najpierw w trybie treningowym „co muszę zrobić, żeby wypluć płuca” wciągnęliśmy się na Plichtów od strony Janowa, mijając po drodze dwóch bikerów na szosówkach. Zaczęliśmy zjeżdżać, pozwalając by nogi odpoczęły a grawitacja zrobiła swoje. Prędkość rosła błyskawicznie (patrz Vmax). Droga zmieniła się szybko w wąziutką strugę asfaltu z rozmytym, nieostrym krajobrazem przemykającym po obu jej stronach. Mimo to, kątem oka zdołałem zarejestrować, że do jadącego z naprzeciwka (a więc pod górę i pod wiatr) vana przykleił się mały peletonik chłopaków na szosówkach. Schowali się tak skrupulatnie, że dostrzegłem ich dopiero wówczas, gdy ich mijałem. Wyglądali jak pluton nacierającej w ogniu piechoty, szukający osłony przed ostrzałem za jadącym przed nim czołgiem (ech... jak się ktoś wychował na „Czterech pancernych...” to już zawsze będzie w skrzywiony sposób odbierał rzeczywistość).
Chwilę potem kolejni bikerzy, tradycyjna wymiana pozdrowień, czyli sytuacja, która miała się tego dnia powtórzyć jeszcze wielokrotnie.

Dalej była intesywna walka z górką w Skoszewach i szybciutko docieramy do Strykowa. Za nim mogłoby być względnie ładnie, gdyby nie częściowo już realizowany remont drogi. To chyba z jego powodu wycięto mnóstwo drzew rosnących dotąd w skrajni jezdni. Co jakiś czas mijaliśmy więc walające się ścinki, konary, pniaki. Dendrologiczne cmentarzysko. A tam gdzie niewytłumaczalnym zrządzeniem losu drzewa ocalono, kochani rodacy upstrzyli krajobraz całą masą śmiecia wszelakiego. Na szczęście po odbiciu na Białą sytuacja się poprawia. Droga wije się częściowo przez las, częściowo przez otwarty teren. Nie widać ani barbarzyńskich wycinek, ani równie barbarzyńskich dzikich wysypisk. Przecinamy Moszczenicę, mijamy jakiś staw, jakąś inną małą rzeczkę. Przemykamy obok niewielkiego budynku starego młyna z masywnymi przyporami (tak mi się przynajmniej wydaje, że był to kiedyś młyn). Jakiś czas temu ktoś go zasiedlił, ale adaptując do swoich potrzeb, nie wydobył jeszcze z niego całego, potencjalnego uroku. Docieramy do Białej, gdzie Kocuriada zarządza mały postój, połączony z uzupełnieniem płynów i króciutką sesją zdjęciową.

Kocuriada w Białej, czyli picie pod kościołem © Dawko


W Białej godny uwagi jest właściwie tylko mały drewniany kościółek. Jego skromna bryła, prowadząca do niego zadbana, obsadzona drzewami aleja, przystrzyżony i troskliwie wypieszczony grabiami trawnik, na którym próżno szukać śmieci, psiego gówna czy choćby jednego, zgniłego listka po ubiegłorocznej jesieni – wszystko to jest dokładnym przeciwieństwem „atrakcji”, jakimi uraczyć nas może pozostała część wsi. Mieścimy cały ten nieprzystający do otoczenia obrazek w jednym kadrze i ruszamy w dalszą drogę.

Docieramy do Szczawina Kościelnego i wybierając szosę biegnącą równolegle do A2, odbijamy na Swędów. Nowy, albo po prostu dobrze wylany asfalt. Nogi same niosą. Chodnikiem idzie przez wieś jakaś owinięta chuściną starowinka, pomagając sobie laską i z pewnym trudem zadzierając głowę by nam się przyjrzeć. Tuż za nią, nie wiadomo skąd, wyrasta nagle jakaś młoda kobieta – adeptka nordic walkingu. Energicznym krokiem zbliża się do babinki od tyłu, wystukując kijkami jednostajny rytm. Staruszka, najwyraźniej zaintrygowana dobiegającym zza jej pleców hałasem (który być może przyniósł wspomnienia podkutych, wojskowych butów), przystaje i odwraca się powoli. W sam czas by zobaczyć tuż za sobą młodą dziewczynę zbrojną w dwa narciarskie kijki (choć dla babinki są to zapewne po prostu laski). Dziewczyna nie zwalniając, bez wahania wymija staruszkę, która w tym momencie cała jest jednym wielkim zdziwieniem. Niemal każdy fragment jej umęczonego życiem ciała odzwierciedla intensywną pracę jej umysłu: co to za dziwo? taka młoda, chodzi sprawnie, to po co jej te laski? Udaje nam się jeszcze dostrzec, jak staruszka odprowadza dziewczynę wzrokiem i obie znikają za naszymi plecami.

Suniemy wzdłuż A2, widząc pełznące po niej gąsienice ciężarówek. Po dotarciu do Swędowa skręcamy pod wiatr, ale bez większego wysiłku przepychamy się z nim i w niedługim czasie dojeżdżamy do Dobrej. Ruszamy w stronę Dobieszkowa. W Michałówku wspinamy się na niewielką zmarszczkę. Przed sobą dostrzegamy rowerzystę. Wzniesienie jest w zasadzie symboliczne, ale on z olbrzymim trudem przepycha pedały. Dystans między nami znika błyskawicznie. Widzimy drżące nogi, walczące z oporem korb. Plecy wygięte w pałąk, cały tułów nienaturalnie wręcz rozpłaszczony, niemalże oparty o górną rurkę ramy. Staruszek chyba nawet nie patrzy przed siebie. Jakby wwoził pod tę niewielką górkę ciężar całego życia (i w pewnym sensie tak jest). Mijamy go akurat w momencie, kiedy się poddaje, zsiada z roweru, żeby dalszą część tego pseudo-podjazdu pokonać piechotą. „Obym nie dożył takiego wieku” – rzucam w przestrzeń. „Wiek jak wiek. Problemem jest kondycja, a raczej jej brak” – odpowiada rzeczowo Kocuriada. Przytakuję milcząco, ale myślę, że przecież kiedyś przyjdzie ten moment, kiedy możliwości adaptacyjne organizmu się wyczerpią. Kiedy tortury, które sobie aplikuję, przestaną przynosić spodziewane efekty. Ich jedynym rezultatem pozostanie zmęczenie, a nie przyrost siły, wytrzymałości i prędkości. Kiedyś w końcu umęczone kolana powiedzą „dość”, płuca zasklepią się, zamkną, niechętne by wpuścić tlen do swych najgłębszych zakamarków. Kiedyś... ale jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz.

Dane wyjazdu:
60.00 km 1.00 km teren
02:30 h 24.00 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Easy/Lucky/Free

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0

Wreszcie mogę postawić swój świat na nogach. Nadać rzeczom właściwy porządek. Ująć priorytety w jedynie słuszną hierarchię, przywracając rowerowi należne mu miejsce. Innymi słowy, pieprzyć pracę! Work sucks! Idzie wiosna, a zatem rower-power.

Choć dziś właściwie nie był dzień na power, lecz na Kocuriadową wytrzymałość (w tlenie). Ruszyliśmy więc, żeby w tempie „podróżnym” nawinąć troszkę ponad 5 dyszek bez postojów, sesji zdjęciowych i innych „rozpraszajek” po drodze. No bullshit, just ride – jak mawiali starożytni Hucułowie (a może Huculi? – niewłaściwe skreślić). Na początku tempo rozgrzewkowe, wiatr z boku. Stopniowy, niewielki przyrost prędkości i pierwsze 12 km minęło błyskawicznie. Słońce wreszcie przypomniało sobie, po kiego psa włóczy się każdego dnia jak smutny menel od meliny do barłogu i wciąż cieszyłem się, że radości kręcenia nie mąci mi żadna, najmniejsza nawet szpilka chłodu. Tymczasem skręciliśmy pod wiatr. Na szczęście mieliśmy się z nim przepychać jakieś 3 km (póki co), wspinając się po drodze na dwie hopki. Prędkość oczywiście spadła. Kocuriada walczyła jednak dzielnie (co kontrolowałem oglądając się co chwila, żeby wiedzieć czy wytrzymuje tempo) i niebawem mogliśmy znów ustawić się bokiem do wiatru, skręcając w Gałkówku na Kaletnik. Droga biegnie tu niewielkim acz konsekwentnym wznosem, ale przy nieprzeszkadzającym wietrze bez problemu rozkręciliśmy się natychmiast do satysfakcjonującej prędkości.

Po obu stronach drogi zwykła przeplatanka mniej lub bardziej zadbanych posesji. W sumie typowa polska wieś, gdzie to, co naprawdę wiekowo urokliwe z obojętnym przyzwoleniem mieszkańców obraca się powoli i nieuchronnie w ruinę. Kilkudziesięcioletnie chatki, ze zmurszałymi, drewnianymi gankami z zapadniętymi, smutno wpatrzonymi w ziemię oknami. Jakby przygniecione wspomnieniami trosk swoich byłych mieszkańców. Ustępują miejsca bardziej współczesnym (co jeszcze nie jest zarzutem), ale za to zupełnie pozbawionym choćby namiastki uroku budynkom. Jak np. jasny prostopadłościan sklepu pośrodku porośniętego jedynie na wpół martwym trawskiem placu (tak na oko jakieś dwa numery za dużego w stosunku do gabarytów sklepu). Szpetota aż razi w oczy, więc odruchowo odwracam się, by sprawdzić co z Kocuriadą. Kiedy znów patrzę przed siebie na obskurnym betonowym murze widzę kibicowskie grafitti (z tych bardziej ambitnych – nie bluzgi, ale kolory, grafika, te sprawy) – jakiś dzieciak z okolicy leczy swoje wielkomiejskie tęsknoty.

Wyjeżdżamy z Gałkówka, mijając po drodzę jakąś inwestycję, która troszkę przerasta wiejskie realia. Przed nami krótki festiwal trzech przejazdów kolejowych. PKP-owskie rozpasanie i sny o potędze. W końcu to przedmieścia Koluszek – chciałoby się rzec nobles oblige, ale szlachectwo jakoś średnio komponuje się zarówno z PKP, jak i z Koluszkami. Dlatego też omijamy Koluszki, odbijając na południe i znów biorąc na siebie wiatr. Na szczęście zaraz po ostatnim przejeździe wjeżdżamy w przyjemny pozimowy las, więc podmuchy są mniej dojmujące.

W lesie nagły wysyp rowerowej różnorodności. Przed nami starsza kobieta na rowerze wiezie jakieś zakupy do domu. Z naprzeciwka dwie rowerzystki też czymś obładowane. Jedna ma dodatkowo fotelik do przewozu dziecka. Taki staromodny, jakie pamiętam z dzieciństwa: wiklinowy, montowany do kierownicy. Dodatkowo, gdzieś z lasu, boczną, rozmiękłą drogą docierają do asfaltu jakieś dzieciaki, przepychając rowery przez błoto. Cali w nim uwalani. Ale chyba szczęśliwi. My tymczasem wypadamy z lasu i znów mocniej siłujemy się wiatrem. Za nami 27 km, więc żeby nieco ulżyć Kocuriadzie stawiam wiatrochron: prostuję się w siodle, kierę trzymam czubkami palców i jadę taki sztywny i wyprostowany. Wyglądam jak surykatka. Albo jakbym się gipsu napił. Surykatka napojona gipsem na rowerze. No, to jest niezły temat do analiz dla psychologa... sportowego. W każdym razie łudzę się, że Kocuriadzie jest łatwiej dzięki temu. I chyba jest, bo mimo jazdy pod wiatr nie schodzimy poniżej średniej.

Wreszcie docieramy do Chrustów i wiatr przestaje być problemem. Znów krótkim odcinkiem przecinamy jakiś las. W rowie dogorywają żałosne resztki zimy, co odnotowuję nie bez satysfakcji i zapominając o treningowym planie sięgam do kieszeni po aparat. Schodzę z prowadzenia, kadruję Kocuriadę i słyszę: „No wracaj! Bo mi średnia spadnie!!” Chcąc nie chcąc, chowam aparat, wracam na prowadzenie i delikatnie podkręcam tempo. Wypadamy z lasu prosto do wsi. Jest pusto, nie licząc jakiegoś chłopa idącego w naszę stronę z drugiego końca wioski. Czuć woń rozrzuconego na polu nawozu. Za płotami szaleją psy. Delikatny zakręt ustawia nas plecami do wiatru i od razu zyskujemy na prędkości. W dobrym tempie docieramy do Justynowa, za którym Kocuriada ma lekki kryzys. Ale dosłownie kilkaset metrów z prędkością 20-21 km/h wystarczy, żeby się zregenerowała. I bardzo dobrze, bo czuję, że bardziej niż o jeździe zaczynam myśleć o obiedzie. Jeszcze tylko krótki odcinek ponownych zmagań z wiatrem (który, prawdę mówiąc, nie był dziś zbyt wymagającym przeciwnikiem) i znów ustawiamy się do niego plecami. Przebijamy się przez nowobudowaną drogę i bez przeszkód docieramy do domu. W sam czas, żeby zjeść szybciutki obiad i ruszyć na piwkowe podsumowanie rowerowego dnia z Lemurem i Lobotomikiem.

Dane wyjazdu:
51.40 km 3.00 km teren
01:59 h 25.92 km/h:
Maks. pr.:43.46 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Rekonesans

Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0

Dziś zabawa z wytrzymałością. Założenie było takie, by spokojnie nawinąć 5 dyszek. Bez bicia rekordów, ale z przyzwoitą średnią. Ruszyłem spokojnie (choć na Expert-ce ciężko jest utrzymać spokojne tempo) z Newsalty w stronę Sierżni i dalej do Lipki. W Lipce z jakąś namiastką żalu minąłem puste miejsce po starej, drewnianej plebani obok kościoła mariawitów. Nie żebym był jakimś szczególnym amatorem architektury sakralnej, czy raczej około sakralnej, ale ten budynek był jednym z niewielu w całej wsi, który od biedy posądzać by można o jakiś charakter. Reszta to typowa wiejska zabudowa (może z wyjątkiem drewnianego, katolickiego dla odmiany kościoła... swoją drogą, dwa kościoły właściwie w jednej wsi... szaleństwo) z przewagą koszmarków z czerwonej cegły, których większość pochodzi pewnie z lat 60. Do tego typowo makabryczna szkoła, chyba z tego samego okresu. Taka PRL-owska wersja modernizmu dla ubogich. Dobudowują do niej właśnie salę gimnastyczną i wszystko wskazuje na to, że będzie równie potworna. Cóż, to się chyba nazywa szacunkiem dla architektonicznego kontekstu miejsca. Szkoda, że polska szkoła architektury najczęściej szanuje w architektonicznym kontekście miejsca akurat to, co na ten szacunek zasługuje w najmniejszym stopniu. W jakimś normalnym kraju, gdzie dba się o materialne ślady przeszłości, szkoła, albo sala gimnastyczna zapewne powstałaby właśnie w budynku starej plebani. Był wystarczająco duży, by dokonać takiej adaptacji. Łatwiej było go jednak rozebrać. I tak dobrze, że trafi do jakiegoś nowopowstającego skansenu (bodaj w nieodległych Nagawkach).

Dalej ruszyłem w stronę Dmosina. Zaraz za Lipką jest taka hopka, która o tej porze roku zmusza do pewnego wysiłku. Jeszcze zeszłego lata walczyło się z nią w przyjemnym, zielonym tunelu, tworzonym przez drzewa wpadające sobie ponad jezdnią w ramiona. Ale komuś te drzewa przeszkadzały. Zapewne na jednym z nich zatrzymał się jakiś kilkunastoletni szmelcwagen podpitego wyrostka wracającego z kumplami z dyskoteki. Nieformalny proces ruszył. Mądrzy ludzie usiedli i uradzili. Wydano wyrok: winne są drzewa. Kara: ścięcie.

Znam tę trasę, i wiem, że za hopką czekał na mnie długi zjazd, który bez angażowania większych sił pozwala rozpędzić rower do satysfakcjonującej prędkości. Wstałem więc w pedałach, żeby powalczyć na podjeździe troszkę intensywniej. Wtoczyłem się na szczyt, a tam – niespodzianka. Mniej więcej w połowie długości, zjazd przecina teraz budowa A2. Na szczęście bokiem wytyczony jest objazd.

Zaraz za objazdem zaczynają się Nowostawy. Lubię Nowostawy. Nowostawy to jest skondensowana lekcja polskiego poczucia estetyki. Jeśli ktoś chce taką lekcję odbyć, powinien odwiedzić Nowostawy. Choć oczywiście równie dobrze może zajrzeć do Lichenia... i wielu, wielu, wielu innych miejsc. Na krzyżówce w Nowostawach wita nas olbrzymi bocian (ktoś na bikestats zamieścił już kiedyś jego zdjęcie). Tak na oko waży lekko ponad sto kilo, więc ewidentnie mutant. Zresztą Nowostawy brzmi prawie jak Nowotwory, zatem jest jakby na miejscu. Bociek-gigant to jednak dopiero przedśpiew. Tuż za nim stoi pokryta białym, łuszczącym się i popękanym sidingiem buda, zwieńczona dumnym, czerwonym (cóż za subtelne nawiązanie do barw narodowych) napisem BAR TROPIC. Przyznam, że TROPIC w marcowym entourage’u w Polsce wygląda osobliwie. Ale to nie koniec. Do rzeczonego baru przylega inna, murowana buda (być może stanowi jego część), w której ścianę wmurowano... tył malucha. Doprawdy, nie wiem, cóż miałaby wyrażać, ani czemu miałaby służyć ta instalacja, poza wywoływaniem zdumienia oraz nagłych ataków estetycznych konwulsji. A może BAR TROPIC to jakaś oficjalna meta okolicznych Hell’s Angels, albo Mekka fanów Fiata 126p i wiejskiego tunningu? Kimkolwiek jest człowiek, który sobie to cudo wymyślił, przerażające rzeczy dziać się muszą w jego wyobraźni.

Bar Tropic w Nowostawach © Dawko


Minąłem Nowostawy z uczuciem, które zwykle towarzyszy mi po zbyt szybkiej setce... i mam na myśli raczej gramy a nie kilometry. Wiedziałem, że droga będzie kierowała się teraz lekkim łukiem na wschód, a więc pod wiatr. I rzeczywiście było ciężej, ale i tak dało się utrzymywać rozsądną prędkość. Dotarłem do Dmosina, z którego wyjechałem równie szybko, jak do niego wjechałem, kierując się na Lubowidzę. Po obu stronach drogi mijałem równiutkie rzędy prężących się w słońcu krzewów i drzewek owocowych, a między nimi strumienie płynnego aluminium – marcowe resztki śniegowego badziewa. Wyglądały jak migotający celofan w tym słońcu. Jeden z tych niewielu momentów, kiedy śnieg wygląda na tyle urokliwie, że mogę mu wybaczyć jego istnienie.

Wreszcie dojechałem do Lubowidzy. Lubię wjazd do Lubowidzy, ale zupełnie inaczej, niż lubię wjazd do Nowostawów. Najpierw mija się niewielkie wzniesienie, więc noga pracuje lekko. Po obu stronach drogi stoją dwa symetrycznie odchylone w przeciwnych kierunkach drzewa (nie jestem dendrologiem, ale wyglądają na wiekowe), jak ramiona olbrzymiej litery V, której czubek skrywa się gdzieś pod asfaltem (korzeniami rzeczywiście są pewnie splecione). Dalej zaczyna się niewielki lasek. Tuż za nim stoi tablica z nazwą miejscowości i jeśli spojrzy się wtedy w lewą stronę, widać starą, nieco podupadłą, ale chyba wciąż jeszcze zamieszkałą chatynkę. Resztę nowszych zabudowań przez chwilę skrywają na szczęście drzewa i wybujałe krzaki i można przez moment zobaczyć obrazek sprzed kilkudziesięciu lat. Oczywiście pod warunkiem, że akurat nie przemknie jakiś blachosmród, albo królowa miejscowych dyskotek imieniem Mariola, koniecznie w białych kozaczkach.

Z Lubowidzy pokręciłem do Cyrusowej Woli i dalej do Grzmiącej, gdzie wymieniłem pozdrowienia z jakimś bikerem, który zatrzymał się co by uzupełnić płyny. Ja niestety płynów ze sobą nie miałem (nie lubię pić przy takich temperaturach... a raczej moje gardło nie lubi). Nie wziąłem też prowiantu i zaraz za Grzmiącą odczułem tego skutki. Prąd skończył się nagle i przez kilka kilometrów musiałem trochę „porzeźbić”. Dopiero za Moskwą nieco odżyłem i już w bardziej przyzwoitym tempie dotarłem do domu.