Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
19.94 km
0.50 km teren
00:42 h
28.49 km/h:
Maks. pr.:47.56 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Something to do
Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0
Radość z odzyskania Expert-ki tylko na moment ukoiła moje skołatane nerwy. Jak bowiem mógłbym być szczęśliwy, skoro drugie z moich ukochanych, rowerowych dzieci podupadło na zdrowiu i słabuje, ocierając się o stany agonalne? Niestety, nie zdążyłem z tajemnymi praktykami ozdrowieńczymi przed południem i – chcąc, nie chąc – dosiadłem Expert-ki. Pognałem do pracy (czy wspominałem już kiedyś, że praca jest do dupy?) na przekór paskudnemu wietrzysku.Trasa objechana w dzień, w nocy, w pogodzie i w słocie, zarówno w stanie trzeźwości, jak i głębokiego zanietrzeźwienia. Mógłbym ją przejechać jak stary koń, który człapiąc, pogrążony we śnie, dociągnie do domu wóz z pijanym gospodarzem. Słowem, trudno spodziewać się jakichś niespodzianek. No chyba, że ze strony wspomnianego wiatru (ale czy to rzeczywiście jakaś niespodzianka?). Na odcinku, na którym rzadko schodzę ze średnią poniżej 28 km/h, skurwiel tak mnie wymęczył, że dojechałem z „awrydż spidem” 25 km/h.
Zanim jednak mogłem ten fakt odchorować porządną dawką wrzut kierowanych w myślach pod adresem sprawcy całego nieszczęścia (fucking wind namely), natknąłem się na Lobotomika. Ten w pierwszym momencie zignorował mnie zupełnie i rzucił się do obmacywania Expert-ki. Podręcznikowy przykład zboczka po prostu. Napęd dwa dni ma, ledwie dobija setki, syfem jeszcze nie obrósł, a ten już się za dotykanie bierze, pedofil jeden. Z drugiej strony przyznać muszę, że patrząc na matowo czarną i metalicznie srebrną powierzchnię korbek, rozumiem te Lobotomikowe mroczne żądze. Wkrótce dołączył do nas elStamper i teraz już w trójkę toczyliśmy ślinę, oddając się bikerskim debatom. Niestety, jak mawiał starożytny mędrzec Fausto Coppi, każdy łańcuch się kiedyś kończy. Musieliśmy się więc rozstać, obiecawszy sobie, że jutro dokończymy dysputę i zaplanujemy wstępnie trasę czerwcowego, litewskiego touru (Tour de Lithuania brzmi całkiem do rzeczy... a i skrót TdL poręczny).
Ruszyłem w drogę powrotną korzystając z sojuszniczej pomocy wietrzyska, które jadąc w przeciwnym kierunku tak wyklinałem (cóż... punkt widzenia zależy od... kierunku kręcenia... czy tak jakoś). Jechałem tym szybciej, że w domu czekało nie ozdrowiałe jeszcze do końca dziecię. A tylko ja wiedziałem, jak mu pomóc. W drzwiach powitała mnie Kocuriada, wyprowadzająca właśnie swojego Jakubka na spacer. Życzyłem jej szerokości, przyczepności, wiatru w plecy, pół stopy powietrza pod blatem i generalnie żeby Manitou ją błogosławił, a sam rzuciłem się wspomnianemu dziecięciu na ratunek... zaopatrując je w gripy, rogi, siodło, czyli wszystko, czego mu jeszcze do jazdy brakowało. Teraz pozostało mi już tylko jedno: wyprowadzić je na spacer... pierwszy od ośmiu miesięcy.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
64.30 km
2.00 km teren
02:56 h
21.92 km/h:
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Fuck these dysfunctional, insecure actresses
Niedziela, 27 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0
Obowiązki zawodowe (brrrrrr!!!) wydały mnie dziś na pastwę jakiejś grubej, zapuszczonej baby w zaawansowanym stadium menopauzy, która okazała się regularną wariatką. Rzygała na mnie kosmiczną miłością, rzekomo przyrodzonym naturze ludzkiej dobrem i ogólnoludzkim ponoć pragnieniem prawdomówności. Koszmar. Przy pierwszej nadarzającej się okazji ewakuowałem się z obszaru pozostającego w zasięgu jej toksycznego oddziaływania, ale i tak zmarnowała mi godzinę życia. W każdym razie musiałem odreagować. Wziąłem szybki haust odurzająco zimnego powietrza i rzuciłem się w te pędy do domu... do Kocuriady, która powitała mnie w pełnym rowerowym rynsztunku. Migiem wciągnąłem obiad, naciągając jednocześnie gacie z pieluchą i kasując w liczniku dane wczorajszej wycieczki i... nareszcie... powietrze wokół mnie, uciekające obrazy, twardość siodełka pod tyłkiem...Ruszamy na wschód. Docieramy do doliny Mrogi, którą będziemy przecinać dziś kilkakrotnie. W Gałkówku mijamy cmentarz żołnierzy poległych podczas I wojny światowej. Niemcy. Leżą w niewielkim lesie rzuconym między pola. Zawsze, kiedy tam przejeżdżam, zastanawia mnie, co robili mieszkańcy okolicznych wiosek, gdy tuż pod ich nosem przetaczała się cała zawierucha. Kibicowali z bezpiecznej odległości? Czy raczej pochowali się po piwnicach, ziemiankach, czekając aż awantura się skończy i nad okolicą znów zalegnie cicha monotonia codzienności? Wychodzili nocami żeby napoić i opatrzeć rannych? Czy może żeby ograbić zwłoki? Czy wojna dotyczyła ich dlatego tylko, że przypadkowym zrządzeniem ślepego losu przetoczyła się po ich polach, pod ich oknami? Czy może gdzieś daleko od domu, na drugim krańcu Europy walczyli, ginęli ich najbliżsi?
Z tych myśli wyrywa mnie podjazd. Na szczyt wdrapuję się ZA Kocuriadą, która narzuciła całkiem wymagające tempo. Najwyraźniej postanowiła przetestować swoje nowe korbki. Wjeżdżamy na wylany w zeszłym roku asfalt i jedziemy grzbietem niewielkiej dolinki. Lubię to miejsce. Z grzbietu w obu kierunkach otwierają się fajne perspektywy i zobaczyć można, jak wiosna przygotowuje się do skoku, do pierwszej eskplozji soczystej zieleni. Wymierzone prosto w niebo gałęzie stojących w równiutkich szeregach brzózek biją w słońcu wrzosowym blaskiem i widać, że gotowe są już, by zakipieć liśćmi.
Po jakimś czasie droga skręca i schodzi na dno dolinki, by pokonawszy nim niewielki odcinek, wspiąć się na przeciwległy grzbiet. Na niebie śladu chmurki, jednak nie jest szczególnie ciepło. Asfalt się psuje, ale przynajmniej jest delikatnie z górki. Po wsiach spacerują niewielkie grupki ludzi. Rodziny, znajomi. Najwyraźniej też złaknieni wiosennego słońca. Przejeżdżamy przez Tworzyjanki, które ogołocone z liści prezentują się wciąż urokliwie, ale jakby mniej imponująco. Bardziej kłują w oczy opuszczonym ośrodkiem wczasowym(?), najpewniej popeerelowskim, który straszy okaleczonymi oknami. Kiedy kilka kilometrów stąd wytyczono kolej, powstały w okolicy osiedla pięknych letniskowych, drewnianych willi warszawskiej i łódzkiej elity. W Tworzyjankach też stoją jeszcze dwie (tyle przynajmniej zauważyłem), których burżuazyjny charakter jedynie słuszna ideologia postanowiła zrównoważyć obozem wypoczynkowym dla ludu. Teraz architektoniczne manifestacje dwóch ideologicznie wrogich wizji życia zgodnie niszczeją. Historia walcem się toczy.
Z Tworzyjanek jedziemy w kierunku miejscowości o jakże obiecującej nazwie Wągry. Asfalt faktycznie jakby pokryty pryszczami. Po lewo majaczy w oddali sylwetka elewatora zbożowego w Rogowie – polska wersja gotyku a’la Notre Dame. Przecinamy przejazd kolejowy i tablica informuje nas, że wjeżdżamy do Nowych Wągrów... w mordę... najwyraźniej zaraza się rozszerza... Skręcamy pod wiatr w stronę Koluszek, przez które, niestety, będziemy musieli przejechać. Pobocze obsadzone jest drzewami, które szatkują światło słońca, rzucając na drogę jakby pooddzielane piksele. Jak na obrazach impresjonistów niemalże widać pojedyncze dotknięcia słonecznego pędzla. Drzewa jednak się kończą, słońce chowa się za chmurami i pierwszy raz tego dnia czuję, że wiatr jest perfidnie zimny. No i jak to wiatr, najzwyczajniej przeszkadza.
Tuż przed Koluszkami witają nas nieszczęśliwe psy, pozamykane w paskudnych wybiegach, pozbawionych skrawka zieleni, za to pełnych jakiegoś gruzu, śmiecia, gówna i innego syfu. Obszczekują nas zajadle, ale wyjątkowo nie mam im tego za złe. Gdybym żył w takich warunkach, też byłbym pewnie ciągle wkurwiony. Tuż przed wjazdem do Koluszek ujada kolejny nieszczęśnik. Jego długie futro, zapewne kiedyś białe, chyba nigdy nie widziało wody ani szczotki. W rezultacie zwierzę całe pokryte jest ciężkimi, oblepionymi brudem i odchodami dredami, w których z pewnością rozkwitły już jakieś przerażające, nowe formy życia. Biedak pewnie ledwo znosi letnie temperatury.
Niestety, Koluszki nie mają niczego, czym mogłyby zatrzeć to złe wrażenie, więc wyjeżdżamy z nich bezzwłocznie. Przed Justynowem Kocuriada słabnie i stwierdza, że musi pchłonąć jakieś węglowodany. Zatrzymujemy się pod sklepem. Kiedy ruszamy, swoimi długimi i obleśnymi jęzorami liże nas zimno. Jedziemy wprost pod nisko już wędrujące słońce, którego nic nie przesłania. Blask jest oślepiający, ale w żaden sposób nie przekłada się na ciepło. Za to wiatr niezwykle skutecznie konserwuje w nas uczucie chłodu. Ręce mam zgrabiałe, stopy zmarznięte, bielizna nie nadąża z odprowadzaniem potu, który natychmiast osiąga temperaturę lodu. Jest gorzej niż podczas styczniowych i lutowych eskapad. Z tym że wtedy kreska była wyraźnie poniżej zera. Sytuacja poprawia się dopiero po kilku kilometrach, ale do domu i tak docieramy nieco zziębnięci. Nic to, skoro chłód wygnał niesmak kosmicznej miłości i całej reszty bzdur, a ja dobrą herbatą wygnam teraz chłód.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
21.63 km
1.00 km teren
00:52 h
24.96 km/h:
Maks. pr.:47.99 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Under this weather such shadows are blossoming
Sobota, 26 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 2
Po odzyskaniu Expert-ki z rąk rowerowych konowałów (sorry, chłopaki... tak naprawdę doceniam waszą robotę) i nocnym (a jakże) rozdziewiczeniu jej nowiutkiego napędu, wstałem rankiem zdradzając nieomylne symptomy rowerowego głodu. Wczorajsza spacerowa drobnostka tylko mnie rozdrażniła. Co komu po karmelowym piwku, kiedy ma się ochotę na setę? Ba, na pół litra czyściochy, albo litr siwuchy! Chciałem więcej, chciałem dalej, chciałem szybciej i chciałem JUŻ! Tym bardziej, że zaraz po tym, jak wstałem z łóżka, natknąłem się na Kocuriadowego Jakubka... o żesz w... wpakowała w niego tyle rowerowego botoksu, że wygląda teraz jak bolid, a raczej (skoro o botoksie mowa) jak jakaś cholerna Natalie Portman z biustem Pameli Anderson, pośladkami Jay Lo... i w dodatku jeszcze na sterydach... masakra po prostu. Gdybym to ja jeździł na tym rowerze, miałbym chyba cały czas wrażenie, że drwiąco mówi do mnie: „no dawaj, cieniasie! Co tak wolno?” No ale nie jeżdżę. No właśnie. Jeżdżę na Expert-ce. A Expert-ka od wczoraj kusi mnie nową kasetą, nowymi manetkami, nowymi korbami i nowym łańcuszkiem.Nowe serce EXPERT-ki© Dawko
Co prawda, kasetka miała być dopiero w przyszłym sezonie, ale po demontażu starej (celem oczyszczenia) okazało się, że najczęściej używane przełożenia przypominają raczej piłę tarczową, a nie zębatkę... się jeździ, się zużyło. No i także pod tym względem trzeba było podrasować Expert-kę nieco wcześniej niż zakładałem.
Zerknąłem na nią czule, z kwadratowym wdziękiem Arnolda Sz. rzuciłem nieśmiertelne „I’ll be back” i opanowawszy ślinotok ruszyłem do kuchni. Podszedłem do okna i... znienawidziłem świat. Normalnie nie darzę świata przesadnie serdecznym uczuciem, ale pieprzona biała kurzawa na zewnątrz przysłoniła mi zupełnie te kilka dobrych stron, które świat (mimo wszystko) niewątpliwie posiada. Jak ja, kurwa, nie znoszę zimy. We wszelkich jej możliwych postaciach. Nawet tej wigiliowo-zakupowo-watowo-słodkiej nienawidzę, skoro jeszcze w marcu muszę za nią płacić jebany haracz. I tych lukrowanych lodem widoczków z gór też nie cierpię. A tzw. białe szaleństwo, jako szaleństwo właśnie proponuję leczyć. Małysz i spółka mają igielit (zresztą Małysz już się nie chce bawić w tej piaskownicy, a spółka średnio panuje nad foremkami i szpadelkiem), Kowalczyk może dostać jakieś nartorolki. I po ch... komu zima?
Odwróciłem się od okna i najwyraźniej miałem coś straszliwego w oczach, bo koty rozpierzchły się przede mną, chowając się po kątach. Wróciłem do Expert-ki i widokiem jej wdzięków próbowałem przegonić zły nastrój. Chwilę później wstała Kocuriada i podziwialiśmy rowerowe cudeńka oboje. Dzień mijał, a my z trudem oderwawszy się od bike’owych piękności przypomnieliśmy sobie o codziennych obowiązkach. Nie uszło jednak naszej uwadze, że pogoda zaczęła się poprawiać. I z każdym centymetrem wysychającego asfaltu rosła nasza nadzieja, że jednak wytoczymy dziś na drogi nasze Neue Wunderwaffen, siejąc strach i zamęt w okolicznych wioskach.
Nasz sen ziścił się koło 16. Wyjechaliśmy wolniutko, rozkoszując się cichym szmerem nowej biżuterii. Choć tak zupełnie cichutkie to nasze napędy jeszcze nie są. Ewidentnie potrzebują jakiejś stówki, może dwóch, na dotarcie. Nowe manetki sprawiają wrażenie wyraźnie szybszych, zwłaszcza podczas redukcji. Rok temu, po przesiadce na korby Deore wydawało mi się, że po minięciu najniższego położenia, korba jakby oddaje włożoną w nią wcześniej siłę. Teraz kiedy przesiadłem się na SLX nie mam takiego odczucia. Korby wydają się za to ... niesamowicie... lekkie... nie wiem, nie potrafię lepiej tego nazwać (rzeczywista różnica masy nie jest przecież aż tak duża, by noga czuła to tak wyraźnie (?) ). Próbowałem wyciągnąć od Kocuriady coś na temat jej wrażeń z kręcenia XT-kami, ale z błyskiem rowerowego zabójcy w oczach rzuciła tylko: „w domu... bo powietrze zimne”.
Po 10km zatrzymałem się, co by sporządzić małą dokumentację fotograficzną. Kocuriada, zniesmaczona zimnem i urzeczona swoimi nowymi korbkami, pognała dalej, jakby nie mogła się od nich odkleić. Próbowałem ją potem ścignąć, zmieniając drugą część wycieczki w małą tempówkę, ale najwyraźniej za dużo czasu zmitrężyłem z aparatem, a Kocuriada się nie oszczędzała. Tak czy inaczej, mimo że jakieś 80% pozostałego dystansu stanowił podjazd, sunęło się naprawdę zacnie. W międzyczasie zaczął, co prawda, pruszyć bardzo delikatny śnieżek, ale w tej temperaturze płatki niknęły na moich oczach, zanim jeszcze zdążyły dotknąć asfaltu. Z dziką Schadenfreude zaśmiałem się zimie prosto w twarz i podkręciłem tempo, jakbym w ten sposób mógł przyśpieszyć jej agonię. Do domu wpadłem niedługo po Kocuriadzie i wzajemnie się przekrzykując, pląsając, cytując wieszczów i śpiewając pieśni – o zgrozo – patriotyczne, zaczęliśmy wymieniać się wrażeniami. A potem pożarliśmy KASZANKĘ! Kaszankę XTR – taka dobra była.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
8.39 km
0.50 km teren
00:25 h
20.14 km/h:
Maks. pr.:29.53 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Baby's coming back to me
Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 0
Prawie trzy doby przymusowej rozłąki. Prawie 72 godziny nerwowego obgryzania paznokci. Prawie 4320 minut bez apetytu. Prawie 259200 sekund odpędzania od siebie złych myśli, wątpliwości i pełnych lęku pytań. Jak zniesie operację? Czy będzie taka jak dawniej? Kto zabił Kennedy’ego? Czy Elvis naprawdę żyje? Co pali Kaczyński?Słowem, sam siebie skazałem na przydługi seans odchodzenia od zmysłów (podręcznikowy przypadek syndromu odstawienia). I kiedy w mojej głowie poczęły się już z desperacji wykluwać coraz to bardziej chore pomysły (myślałem o zgoleniu brwi, o biegu wzdłuż peletonu TdF w samych kabaretkach, o przyjęciu obywatelstwa Korei Północnej)... wreszcie, po krótkim telefonie i informacji o wybudzeniu z narkozy... jest... cała... zdrowa... subtelniejsza, ale jakby silniejsza zarazem... nie nowa, a przecież odmieniona i świeższa... po prostu piękna. Zadziwiająco dobrze zniosła transplantację (specjaliści mówią o ponadprzeciętnych możliwościach regeneracyjnych, twierdzą, że rehabilitacja właściwie jest zbędna) i tam, gdzie jeszcze do niedawna ciemną gwiazdę jej serca obracało czerniące się ramię Deore, teraz pyszni się srebrzyście SLX. Tam, gdzie na polecenia mych palców czekały telegraficzne czułki M530, teraz czatują drapieżne pazury cyngli SL-M660 – cisi zabójcy, perfekcyjni i bezlitośni. Mimo że pora już późna, wybieramy się na króciuteńki spacerek, budząc nowymi błyskotkami Expert-ki zazdrość samego księżyca.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
101.02 km
2.00 km teren
04:20 h
23.31 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:WHEEL-uś
Your lows will have their complement of highs
Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 4
Wstałem dziś rano i drżącą ręką odsłoniłem okno. Wiadomo, zima ma wydaćPonieważ wczorajsze górki pozostawiły po sobie mleczanowe wspomnienie w mych udach, postanowiłem, że dziś będzie spokojnie, wytrzymałościowo, troszkę turystycznie. Tym bardziej, że wobec przymusowego rozbratu z Expert-ką, musiałem odkurzyć bądź co bądź statecznego już Wheel-usia. Wykombinowałem, że zacznę pod wiatr, zupełnie z nim jednak nie walcząc. Ruszyłem więc w stronę Ozorkowa przez Zgierz i Grotniki. Konsekwentnie realizowałem „założenia taktyczne” i w pewnym momencie skonstatowałem zdziwiony, że przebijanie się przez pędzące w przeciwnym kierunku masy powietrza wcale nie musi być jakoś szczególnie męczące. Co prawda, dzieje się to kosztem prędkości. Ale jeśli tylko okiełznać swoje ambicje odnośnie tego parametru, można sobie trochę mrówczo a trochę żółwio z wiatru kpić.
Tak czy owak (yes wether ov’yes, jak mawiają Anglosasi), jechało się zaskakująco łatwo, lekko i przyjemnie. Łagiewnik prawie nie zauważyłem. Przez Zgierz przemknąłem, patrząc z pewnym żalem na drewniane, chyba tkackie chatki, z których większość naznaczona już jest piętnem skazanych: uginają się pod ciężarem tablic z napisami „Do wyburzenia” albo „Grozi zawaleniem”. Zgierz to w ogóle jest miejscowość w pewnym sensie „modelowa”. W typowy dla mniejszych miast sposób mieszają się tu relikty starego porządku i wątpliwej jakości symbole konsumpcjonistycznego raju. Spore, wyraźnie niedoinwestowane kwartały poprzetykane są nijakimi cielskami marketów i nowoczesnych stacji benzynowych. Budynki niegdysiejszych fabryk rozpaczliwie próbują się odnaleźć w swych nowych funkcjach. Godzą się na nachalny makijaż hurtowni, fitness clubów, salonów piękności, nim ostatecznie popadną w ruinę. Oczywiście w największych miastach rzeczy mają się podobnie. Tam jednak powstają także swego rodzaju enklawy, świątynie transformacji, brave new worlds, które swoją krzykliwą fasadą przynajmniej na chwilę maskują wszechobecny syf. Poza tym Zgierz jest „modelowy” także pod innym względem. Jeśli ktoś chce się przekonać, co oznacza bliskość Warszawy dla Łodzi, może się przejechać do Zgierza, by zrozumieć, co dla tego ostatniego oznacza sąsiedztwo miasta włókniarzy. Przy uwzględnieniu oczywistych proporcji mechanizmy ogólnego drenażu pozostają chyba podobne.
Wydostaję się ze Zgierza i odbijam na Grotniki. Wiatr przeszkadza troszkę mocniej, na co cichymi jękami zaczyna się skarżyć prawy pedał. Staruszek, po ponad dziesięciu latach eksploatacji popiskuje już, że ma dość, że to była jego ostatnia zima. Na przejeździe kolejowym w Jedliczach w króciutki dialog wchodzi z nim szarpana ręką wiatru struna trakcji kolejowej. Chwilę później wbijam się w las i bez najmniejszej ingerencji z mojej strony tempo rośnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez moment walczę z sobą, by nie wykorzystać tej sytuacji jako okazji do jakiejś tempówki. W końcu ma być rekreacyjnie. W panice sięgam więc do kieszeni i wyciągam aparat. Kręce korbami swobodnie i ulegając syndromowi japońskiego turysty zaczynam strzelać co popadnie. Niestety, po wyjeździe z Grotnik (Grotników?) atmosferę sielanki najpierw nadwątlają stosy śmieci po obu stronach jezdni. Zaraz potem kończy się las a z nim znika sielanka: wpadam na wiadukt nad A2, na którym wymieniam pozdrowienia z jadącym z naprzeciwka bikerem, i do samego Ozorkowa znoszę szaleństwa wiatru, ćwicząc się w stoicyzmie.
Za Ozorkowem wreszcie mogę odzyskać od wiatru to, co mi do tej pory zabrał. Wyjeżdżam drogą na Stryków, która stanowi teraz przedziwną przeplatankę wyremontowanych i niemal zupełnie zniszczonych odcinków asfaltu. Prędkość znów bez specjalnych starań z mojej strony błyskawicznie rośnie. Jest ciepło i tak cudownie jasno. Niestety, mój żołądek nie potrafi się tym cieszyć, bo najwyraźniej właśnie zaczął się „wgryzać” we własne ścianki. Przypominam sobie natychmiast o zabranych z domu bananach i zatrzymuję się, widząc miejsce, w którym być może uda się zrobić kilka zdjeć. Zjadam jedną, żółtą, węglowodanową torpedę, zachowując drugą na później i zaczynam króciutką zabawę z aparatem.
Świat zza szprych, czyli oczami bike'era© Dawko
Nie wszyscy zdążyli się załapać na ofensywę na Berlin© Dawko
Dyskretny urok... kruszejących tynków© Dawko
Kadruję właśnie kolejne zdjęcie, gdy na szosie zatrzymuje się biały, stary volkswagen. Zerkam z nad aparatu i nie wierzę w to, co widzę. Na szosie żadnego ruchu, a w samochodzie siedzi jakiś chłop, zapewne z jednej z okolicznych wiosek, i czeka cierpliwie aż skończę, nie chcąc wjechać mi w kadr akurat w momencie, gdy nacisnę migawkę. Pstrykam szybko i dziękuję facetowi. Ten przygląda mi się badawczo i odwzajemnia gest, poczym odjeżdża. Ja też ruszam dalej.
Droga fajnie się wije i wspina na niewysokie wzniesienia, których dzięki sile wiatru właściwie nie zauważam. Przejeżdżam przez mijankę, przy której pracuje ekipa remontująca drogę, i wjeżdżam do Modlnej. Wieś jak wieś: kilka nieciekawych zabudowań, peerelowski pawilon sklepu, pod którym stoi ładny, biały, szosowy Author... i nagle w tym nieciekawym pejzażu prosty drewniany kościółek (po powrocie sprawdziłem, że z XVII wieku). Cały pochylony, jakby ze zmęczenia. A może to przygnębienie? Przylega do niego niczym narośl jakaś murowana, zdaje się, że barokowa kaplica i przekrzywiony kościółek wygląda jakby chciał się od niej odsunąć. Przed nim kilka rzędów podłużnych, przykrytych czarną folią przedmiotów. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak trumny, albo ciała tragicznie zmarłych, może poległych, ale to tylko zainstalowane na powietrzu ławki, zabezpieczone na zimę.
Zostawiam ten obrazek za sobą i skręcam na Gieczno. Wiatr smaga mnie teraz z boku, ale niespecjalnie przeszkadza. Dobijam do kolejnej wsi, wokół której widziane z daleka szeregi ciasno ustawionych tuneli foliowych z powodzeniem udają małe jeziora. Po kawałku pola sunie traktor i wokół roznosi się ostra woń nawozu oraz krzyk chmary krążących nad ciągnikiem ptaków. Wrzeszczą tak, że wystarczyłoby zamknąć oczy, by uwierzyć, że jest się nie w centralnej Polsce, tylko gdzieś nad morzem. No może gdyby nie ten zapach. Droga skręca i znów wieje w plecy. Błyskawicznie dojeżdżam do Gieczna i sunę dalej do Kwilna. Kwilno wygląda na bardzo biedną, ale przez to nie pozbawioną uroku wieś. Wjeżdżając do niej od strony Gieczna widzi się co chwila jakieś wciąż jeszcze zamieszkałe drewniane chatynki, których spodziewać by się można raczej w skansenie. Gdzieniegdzie tylko straszy betonowy koszmarek jakiegoś bogatszego gospodarza. Niestety, później te proporcje się zmieniają. Pojawiają się jakieś zrujnowane (post-pegeerowskie?) zabudowania, zdewastowana zlewnia mleka, na poboczu walają się śmieci.
Uciekam z Kwilna korzystając z przychylności wiatru. Mimo że w międzyczasie pożarłem już drugiego banana, w brzuchu szaleje pustka większa niż w głowie dresa. Co prawda, noga wciąż podaje, ale wiem, że jeśli zignoruję żądania żołądka, prąd może się skończyć w każdej chwili. A najpewniej stanie się to wtedy, kiedy będę najbardziej sił potrzebował: na jakimś podjeździe albo na odcinku przy przeszkadzającym wietrze. Na szczęście docieram do krzyżówki w Gozdowie, na której widzę sklep. Wpadam do środka ledwie się powstrzymując, by nie ryknąć niczym drapieżnik szukający ofiary. Wystarczy mi sekunda na zlustrowanie asortymentu i dostrzeżenie rogala wręcz monstrualnych rozmiarów. Rogal obleśnie ocieka lukrem, a do tego ma w sobie coś, co pozwala mi sądzić, że jest nadziewany jakimś serem czy innym budyniem. Bez zbędnych ceregieli żądam wydania rogala. Oczywiście nie odmawiam uiszczenia należności. Nim wyjdę, dostrzegam jeszcze równiutkie rzędy flaszek z Powerade’em i wiem, że jestem uratowany. Wychodzę przed sklep i stojąc w słońcu chciwie pochłaniam rogala (faktycznie, nadziany budyniem), popijając Powerade’em. Zerkam leniwie w prawo, zerkam w lewo i widzę drogowskaz na Wrzask... hm... ciekawe jak się nazywa mieszkaniec wsi Wrzask – zaczynam się zastanawiać... może Krzykacz? Podjeżdża gimbus, z którego wysypuje się kilkoro dzieciaków. Rzucają „dzień dobry”, przypatrując mi się ciekawsko, a nawet wścibsko, poczym rozchodzą się w trzy strony świata wyznaczone przez drogi tworzące krzyżówkę. Odprowadzam je współczującym spojrzeniem, bo wyobraziłem sobie jak to musi wyglądać zimą. Kończę rogala i Powerade’a. Jeszcze tylko pełen skruchy telefon do Kocuriady, że jestem przed Strykowem, więc prawdopodobnie nie zdążę z obiadem przed jej powrotem i mogę ruszać w drogę.
Pierwsze kilometry są straszne. Wiatr wieje z boku, a co gorsza, nawiał jakieś ciemne chmurska, odcinając świat od słońca, w rezultacie czego nie mogę się zagrzać. Dygotając przejeżdżam Koźle, gdzie jakiś megaloman wpadł na pomysł przerobienia zagrody na pieprzony pałac (Cygan jakiś?). Dopiero po kolejnych 5-7 kilometrach, ponownym wyjściu słońca i ustawieniu się znów plecami do wiatru udaje mi się uwolnić od uczucia zimna.
Wjeżdżam do Strykowa. Rzut oka na licznik i już wiem, że wracając tak, jak planowałem (czyli przez Sierżnię, Skoszewy, Byszewy), skończę na jakichś 95 kilometrach... hm... głupio trochę, żeby piątki brakło do stówki – myślę sobie. Szybki przegląd dostępnych opcji i decyduję się wracać krajową 14. Co prawda, w huku blachosmrodów i w towarzystwie całych stad ciężarówek, ale prawie na całym odcinku jest pas awaryjny... no i setka powinna pęknąć. Wyjeżdżam ze Strykowa i znów dostaję zimnym powietrzem w bok. Niestety, teraz już nie tylko chłodzi, ale i ewidentnie przeszkadza. Po drodze co chwila jakaś hopka, którą wiatr i kilometry w nogach nobilitują niezasłużenie do rangi jakiejś Mont Ventoux. Wykończony docieram do granic lasu łagiewnickiego. Uciekam w Rogach od hałasu tirów, który w międzyczasie zaczął mi przeszkadzać niemal tak samo, jak wiatr i ołów w nogach. Doczołguję się do Wycieczkowej i w końcu znów mogę się wypiąć na wiatr. Stopniowo odzyskuję siły i dotaczam się do domu, ostrząc sobie zęby na wypasiony obiadek... gdybym jeszcze tylko nie musiał czekać, aż go przygotuję.
Kategoria 3. Paradisus <100...>
Dane wyjazdu:
37.68 km
0.50 km teren
01:29 h
25.40 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:
HR max:185 (%)
HR avg:144 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
It's just a state of incomprehension, a lack of meaning and lack of attention
Wtorek, 22 marca 2011 · dodano: 23.03.2011 | Komentarze 1
Cholerny „świat” znów się upomniał o swoje prawa, pożerając większą część dnia. Na szczęście ocalały jakieś resztki popołudnia żeby pokręcić, więc ruszyłem szukać formy na szczytach okolicznych górek. Choć ściślej rzecz biorąc, węszyłem za nią już u ich stóp (węszenie u stóp??... no no... ciekawe, co by Freud na to...). Miałem nadzieję, że wstrzelę się może w ten moment, gdy odchodzący dzień zabiera ze sobą wiatr, a noc jeszcze nie zdąży przyjść ze swoim. Ale ostatnio to zjawisko jakby nie występuje. To znaczy... dni oczywiście się kończą i przychodzą po nich noce, ale wiatr się nie poddaje bez względu na porę. Choć trzeba przyznać, że powietrzem dmucha jakby odrobinkę cieplejszym. Dobre i to. Wrażenia z podjazdów mieszane. Praca – owszem – intensywna: wpatrzony w asfalt tuż przed kołem (równie beznamiętnie, jak prostytutka w sufit), koncentrowałem się na przyłożeniu równej siły w każdym punkcie obrotu korbą. Opór – jak to na podjeździe – rósł, noga jednak miała siłę z nim walczyć. Z drugiej strony gwałtowne podmuchy wybijały z rytmu i nie podjeżdżałem z takimi prędkościami, z jakimi już się w tym roku na te, przepraszam za wyrażenie, wzgórki wspinałem. Nie pomagała mi też słaba koncentracja. Gdzieś w mojej głowie wciąż budziły się z przeciągłym jękiem upiory rzeczy do zrobienia... na dziś, na jutro, na pojutrze. Rezultat był taki, że na podjazdach nie deptałem tak mocno, jakbym mógł, zaś na zjazdach kręciłem mocniej niż powinienem. Mimo to frajda duża. Jak zawsze, gdy na pustoszejących ulicach można pościgać się ze zmierzchem. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
53.53 km
1.50 km teren
02:08 h
25.09 km/h:
Maks. pr.:37.64 km/h
Temperatura:
HR max:177 (%)
HR avg:157 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
No cars go
Poniedziałek, 21 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0
Po wczorajszych posiniaczonych chmurach nie było już dzisiaj śladu i słońce bez trudu poradziło sobie ze ściętymi kałużami i szronem na szybach samochodów – resztkami nocnego przymrozku. Co prawda, wiatr kolejny raz uparcie nawiewał chłodne powietrze, ale mimo to już od rana zapowiadał się idealny dzień na rowerowy spektakl w dwóch aktach: najpierw samotne 30 km we względnie mocnym tempie, potem spotkanie z Kocuriadą i wspólny powrót do domu niekoniecznie najkrótszą drogą.Pierwsza odsłona rozpoczęła się mocnym uderzeniem. Zanim jeszcze zdążyłem się dobrze rozkręcić, na mocno doświadczonej przez zimę nawierzchni, podczas rozgrzewkowej wspinaczki na niewielki podjazd mija mnie rozpędzona ciężarówka... z taką prędkością i w takiej odległości, że podmuch rzuca mnie na krawężnik. Udaje mi się jakoś wybronić przed widowiskowym szlifem. Czapka na uszach, powietrze huczy – zupełnie nie słyszałem dziada. Poza tym z przeciwka nic nie nadjeżdżało, więc nawet jeśli miałoby mnie coś wyprzedzać, nie musiałem (tak mi się przynajmniej wydawało) obawiać się, że będzie to wyprzedzanie na żyletkę. Że też na drogach roi się od zakompleksionych kretynów, dla których jedynym znanym sposobem na poprawienie sobie samopoczucia jest konfrontacja z 70 kilogramowym bikerem na 13 kilogramowym rowerze. Oczywiście nie konfrontacja bezpośrednia, lecz przy użyciu kilkudziesięciotonowego ciągnika siodłowego z naczepą. Wszak siły muszą być „wyrównane”.
Żegnam ciężarówkę, która właśnie znika za wzniesieniem kilkoma ciepłymi słówkami prostego, żołnierskiego podsumowania. Kiedy docieram do szczytu, na końcu zjazdu widzę małe zamieszanie. Korek? W tym miejscu? Ruch w obu kierunkach rzeczywiście jest zablokowany. Dwa niemal symetryczne rządki kolorowych autek, czekających na możliwość jazdy w przeciwnych kierunkach nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Bez nabierania szczególnie dużej prędkości zjeżdżam z wzniesienia, próbując rozeznać się w sytuacji. Po sekundzie rozkminiam całą tajemnicę. Koniec zjazdu wypada akurat z miejscu skrzyżowania z polną drogą. Najbliższe otoczenie tej krzyżówki wygląda jak wycinek planu filmu katastroficznego: ruiny niedawno jeszcze stojących zabudowań, ślady po ogrodzeniach, zniszczone ludzkie siedziby. Krajobraz po przejściu tornada planowanej autostrady. Właśnie zaczyna się kolejny etap budowy: w poprzek szosy stoi naczepa do transportu ciężkiego sprzętu, a na niej rozpłaszczyła się pomarańczowa koparka. Wygląda trochę jak olbrzymi robak, zupełnie nie zainteresowany tym, co się wokół niego dzieje. A dookoła nieśpiesznie przechadzają się robotnicy w oczojebnych kamizelkach – wyglądają przez to jak owadzie potomstwo koparki, mróweczki opiekujące się królową. Niby przygotowują się do rozładunku, ale nie wydaje się, by cała operacja miała się szybko zakończyć.
Spostrzegam to wszystko i dojeżdżam akurat do ostatniego auta w kolejce. W oknie szoferki widzę kretyna, który dwie minuty wcześnie nieomal mnie stratował. Posyłam mu spojrzenie, w którym zawieram wszystkie możliwe „czułości” – całą kwintesencję mojego zdania na jego temat (i jemu podobnych), ale tępe rybie gały osadzone w mongoidalnej gębie upewniają mnie, że niestety nie zrozumiał tak subtelnego przekazu. Mijam ciężarówkę, kolejne samochody i docieram do naczepy z koparką. Tarasuje przejazd zupełnie, wbijając się przodem i tyłem w polną drogę. Skręcam w tę ostatnią i najzwyczajniej objeżdżam zawalidrogę, pełen naiwnej, szczeniackiej nadziei, że mongoł w ciężarówce mnie widzi i że choć troszkę zirytuje go fakt, że ja się przecisnąłem, a on musi czekać.
Kolejne kilka kilometrów jadę w pełnym komforcie samym środkiem swojego pasa ruchu. Wiem, że nic mnie z tyłu nie zaskoczy. Zanim małe mróweczki odstransportują swoją koparkową królową na bezpieczne miejsce i pozwolą na wznowienie ruchu, będę już daleko. Docieram do przemysłowej dzielnicy miasta – pogierkowskiego dziedzictwa. Duże przestrzenie, wątpliwej urody industrialna architektura i przyroda, która jeszcze nie doznała cudu zmartwychwstania. Przebijam się przez wiatr i brzydotę miasta i docieram do celu.
Solidna dawka odpoczynku od kręcenia (co niestety oznacza konieczność innej pracy) i jestem gotów na drugi akt dzisiejszego spektaklu, czyli powrót do domu z Kocuriadą, która już na mnie czeka. Krótka narada co do trasy i ruszamy z wiatrem. Kręci się fajnie. Kocuriada siedzi mi dzielnie na kole, odstając jedynie na co forsowniejszych górkach. Kluczymy sobie po okolicy, natykając się między innymi na bikera na żółtym sprzęcie w koszulce CSC. Wyprzedza nas, więc siadam mu na kole. Kocuriada próbuje się utrzymać, ale po jakimś czasie odpuszcza. Droga układa się tak, że przez długi czas nie straci mnie z oczu, więc nie schodzę z koła nieznajomemu. Troszkę przyblokowuje nas skrzyżowanie, a chwilę potem skręcamy pod wiatr. Mimo to, kręci się przyjemnie, prędkość fajniutka, szkoda tylko, że będę musiał w którymś momencie odpuścić sobie i poczekać na Kocuriadę. Póki co jednak, myślę sobie, że kolarska przyzwoitość nakazywałaby dać zmianę, więc wychodzę na czoło. Koncept wspólnej jazdy najwyraźniej jednak nie przypadł nieznajomemu do gustu, bo odbił niebawem w lewo. Ja poczekałem w tej sytuacji na Kocuriadę i pomknęliśmy dalej. Powoli domykamy pętelkę, wymieniając jeszcze po drodze pozdrowienia z bikerem w spodenkach ¾ (normalnie rispekt... ja taki gorący nie jestem), i docieramy głodni (ja chyba bardziej) do domu.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
42.31 km
2.00 km teren
01:49 h
23.29 km/h:
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Running with the dogs today
Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0
Ponieważ wczoraj wyeksploatowałem się nieco testem, a Kocuriada podmęczyła swoje boskie ciało dziarskim podrzucaniem ciężarów, weekendowe zwieńczenie tygodnia zapowiadało się rekreacyjnie. Tym bardziej, że nie mieliśmy wystarczająco czasu, by porywać się na jakiś większy dystans. Wybraliśmy dobrze sobie znaną i – przynajmniej w części – kilka razy pokonaną już w tym roku trasę, ciesząc się optymistycznym wydźwiękiem większości prognoz (prognóz?) pogody. Niestety, po raz kolejny okazało się, że wbrew swej nazwie meteorologia ma więcej wspólnego z wróżbiarstwem, aniżeli z nauką. Osobie, która na portalu pogodynki zamieściła informację o sile wiatru rzędu 3 m/s, gratulujemy dowcipu. Wystarczył kilometr, by zorientować się, że wiatr jest około dwóch razy mocniejszy.Poza tym drobnym rozczarowaniem można było jednak cieszyć się spokojną jazdą. Ruch był niewielki. Niebo spowiły sine, jakby napuchnięte chmury, przez które co jakiś czas malowniczo przebijała się szpilka słonecznego promienia, wydobywając z pulchnych mas nowe odcienie i kształty. Zabroniłem sobie najczęściej używanych przełożeń, wybierając te bardziej miękkie i pracując na całym dystansie (no... z jednym małym wyjątkiem) nad kadencją. Po drodze spotykamy w sumie bodaj czterech bike’erów (a właściwie trzech plus jedną bike’erkę), którzy reagują na nasze pozdrowienia, co przecież nie zawsze jest regułą.
Spokojnym tempem docieramy do dróg o coraz niższym priorytecie odśnieżania i doświadczamy zniszczeń, jakie pozostawiła po sobie cierpliwa furia zimy. Jasne, temat jest wyświechtany. W końcu, cóż nam wychodzi lepiej niż narzekanie, a wśród utyskiwań któreż powtarzają się częściej aniżeli te, dotyczące stanu dróg. Niemniej jednak uderza mnie, że odcinki, które jeszcze w styczniu od biedy mogły uchodzić za asfalt, dziś przeistoczyły się w podręcznikowe przykłady dróg gruntowych i to co najwyżej średnio utwardzonych. Zupełnie jakby cofały się w cywilizacyjnym, drogowym rozwoju. Podobnie zresztą jak nasi specjaliści od drogownictwa, którzy dla usuwania dużych pęknięć i wyrw wynaleźli sobie genialną i jakże nowatorską technologię, polegającą na usypywaniu uroczego kopczyka z jakiegoś gruzu, ziemi, gliny oraz innego badziewa maści wszelakiej oprócz... asfaltu. Spotykam je na okolicznych trasach coraz częściej. Rowerem przemyka się po nich w sumie dość sprawnie, ale samochodom zaczynam nieomal współczuć.
Jadąc z wiatrem w plecy wjeżdżamy kilka kilometrów dalej na odcinek, który przypomina jako żywo ścieżkę rowerową lub chodnik ze źle położonej kostki brukowej. Asfalt skruszał tu zupełnie, przyjmując postać małych kawałków o nieregularnych kształtach – archipelag gęsto ułożonych wysepek, rozdzielonych poplątaną siecią pęknięć. Poszczególne fragmenty tej chaotycznej, jednobarwnej mozaiki niezwiązane są przy tym z podłożem i przetaczający się po nich rower wydobywa z nich serię głuchych tąpnięć.
Wszystko to dociera do mnie jakby w zwolnionym tempie a zarazem ze zdwojoną intensywnością. Podnoszę oczy spod kół i przy właśnie mijanej posesji widzę pierwsze w tym roku kwiaty (białe jakieś... nie znam się). Kocuriada sunie za mną, o czym wiem dzięki spontanicznie wypracowanej metodzie komunikacji: po prostu słyszę, jak z właściwym sobie wdziękiem pociąga nosem (co tylko – a jest to jedyny taki znany mi przypadek – przydaje jej sex appealu), a że robi to, co najmniej równie rytmicznie i z tą samą konsekwentą powtarzalnością, z jaką pedałuje, nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że utrzymuje koło.
Skręcamy na Buczek, gdzie z drogi rozciąga się całkiem przyjemny widok na okoliczne wzniesienia. Ciężki granat chmur fajnie kontrastuje z niepokrytą jeszcze ciepłym mchem zieleni rdzą odkrytej ziemi. Zatrzymuję się i wyjmuję aparat, żeby zabrać ten obrazek ze sobą, pozwalając odjechać Kocuriadzie, która najwyraźniej nie ma dziś ochoty na niepotrzebne postoje.
Expert-ka under the blue sky© Dawko
Ufo pod Łodzią... agenci Scully i Mulder są już podobno w drodze...© Dawko
Chwilę później ruszam za nią. Podkręcam tempo do raczej mało regeneracyjnego. Zjeżdżam do zawsze urokliwych Jaroszek i zaczynam się wspinać do Moskwy. Niby nie jedzie się źle, ale jednak czuję w nogach wczorajsze harce. Kocuriada jest już pewnie daleko, więc robię sobie małą tempówkę, żeby dojść ją jak najszybciej. Ścinam zakręt i wychodzę na długą, płaską prostą. Rozkręcam się do 39-40 km/h i przecinam wieś wypatrując Kocuriadowych turkusów gdzieś na styku szosy i horyzontu. Nagle słyszę tuż obok jakieś wredne charczenie. Zerkam w dół i po lewej stronie widzę pędzącego obok mnie kundla, szczerzącego wściekle kły. Rzut oka na licznik – 39 km/h. Zawzięte bydlę – myślę sobie i rozkręcam się do 45 km/h. Dopiero wtedy pies zostaje w tyle i odpuszcza.
Tymczasem ja wypadam z asfaltu na około stumetrowy odcinek pokryty czarnym, rozmokłym szutrem. Typowa sytuacja z pogranicza gmin: asfalt się kończy, by po kilkudziesięciu czy kilkuset metrach zacząć się znów, bo żadna z gmin nie uznaje tego fragmentu terenu za swój. Ziemia niczyja. Zjeżdżam z szutru cały uflagany i widzę Kocuriadę. Ruszamy razem dalej. Chmury coraz częściej pozwalają słońcu liznąć ziemię. Droga wije się łagodnymi łukami. Tuż przy niej, na długości jakichś stu metrów, soczystą zielenią połyskują w słońcu dziesiątki (jeśli nie setki)... butelek po Heinekenie. Na tle rdzawo-brunatnych, zeszłorocznych traw wyglądają jak beztrosko i dziko rosnące, wielkie kwiaty o osobliwym kształcie – niemal ładnie. Zostawiamy je za sobą, zanim to estetyczne wrażenie zdławi do reszty świadomość, że to żadne kwiaty, tylko zwykłe śmieci, porzucone przez jakiegoś buraka. Kierujemy się w stronę domu i niespecjalnie walcząc z coraz silniejszym wiatrem docieramy do celu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
56.33 km
0.50 km teren
02:12 h
25.60 km/h:
Maks. pr.:41.13 km/h
Temperatura:
HR max:179 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
My heart starts missing a beat...
Sobota, 19 marca 2011 · dodano: 19.03.2011 | Komentarze 1
...czyli pierwsze, niewinne igraszki z nową zabawką: pulsometrem – a gift from my sister and friends (w ramach rewanżu za tę niespodziankę niniejszym obiecuję wszystkim, którzy przyłożyli do niej rękę – czyli bikestatowym freakom, jak Evesiss, Lemur, Lobotomik, czy elStamper, a także Józiowi, którego na bikestats nie ma, ale w żyłach którego zamiast krwi ewidentnie płynie gęsty, zielony FinishLine, jak też Arenasowi, który swej miłości do roweru nadaje bardziej subtelne i wyrafinowane formy wyrazu – jakiś „special tribute” na łamach tego bloga).Zanim jednak mogłem zaznać rozkoszy treningu z dokładnym monitoringiem mnóstwa nowych parametrów, nie ustrzegłem się odrobinki hamletyzowania. Wczorajsza, wieczorna, wredna, zimowa czkawka, która zarzygała pół świata (a przede wszystkim drogi) jakąś ohydną, papkowatą breją, zmusiła mnie do nerwowego biegania przez cały ranek od okna do okna, z nieschodzącym z ust pytaniem: jechać – nie jechać? Obsesyjnie lustrowałem serwisy z prognozą pogody, obserwowałem stan zawilgocenia nawierzchni, kontrolowałem wskazania termometru za oknem, nerwowo śledziłem kołysanie się drzew... i wciąż zachodziłem w głowę: rower czy trenażer? Dramat egzystencjalny po prostu. Ciągle nie mogłem się zdecydować, czy zdać się na łaski i niełaski przedwiosennej aury, w zamian za pozbawioną jakichkolwiek gwarancji obietnicę udanej przejażdżki, czy raczej wybrać kojące (w każdym razie mnie, bo na pewno nie moich sąsiadów) buczenie trenażera w przyjaznym zaciszu dobrze znanych czterech ścian. Rzucić się w wir dzikiego, namiętnego seksu, zawsze obarczonego jednak ryzykiem o wielu możliwych i nieodmiennie przerażających obliczach? Czy może zaufać leniwie obietnicom masturbacji? W końcu masturbacja ma przecież swoje zalety. Ostatecznie chyba
Z drugiej strony nic nie daje takiej satysfakcji, jak perwersyjne brewerie, które po znojnej wspinaczce, interwałowych przepychankach, doprowadzają cię na... ten.... no.... szczyt.
Mniej więcej tego rodzaju dywagacje zadręczały moją niezdecydowaną duszę (moją co??), kiedy skonstatowałem wreszcie, że temperatura uparcie pozostaje kilka stopni powyżej zera. Fakt ten o tyle mnie ucieszył, o ile wyraźnie fatalnie znosiła go paskudna, rozwodniona kaszka, jaką w nocy sypnęło z nieba. Co więcej, ulice za oknem poczęły powoli acz konsekwetnie przesychać. Sprawy przybrały więc zdecydowanie pozytywny obrót i zapadła jedyna słuszna w tej sytuacji decyzja: rower, nie trenażer! Będzie zatem seks, a nie masturbacja! Będzie zwierzęce sapanie, będzie pot i ślina toczona z ust!! Zaciskane kurczowo dłonie, napinane i rozluźniane mięśnie!!! Będzie bunga bunga i riki tiki... rrrrrrrrrrrrrrrriiiiti tiki!!! (W mordę... chyba mógłbym pisać teksty disco polo).
Przez moment tylko wahałem się jeszcze, czy nie odkurzyć zimowego Wheel-usia. Ale szybko doszedłem do wniosku, że soli na drogach przecież już nie ma i ta odrobina wilgoci Expert-ce nie zaszkodzi. Uzbroiłem ją więc szybko w nowy sprzęt (razem z lampką kiera będzie teraz wyglądała jak spluwa bohatera jakiegoś filmu wojennego klasy B: granatnik, celownik optyczny, dalmierz laserowy, szwajcarski scyzoryk... budzik... toster...). Troszkę się zawiesiłem, założywszy opaskę na tors... hm... dziwnie jakoś, kiedy coś uciska zaraz pod sutkami. Ale skoro dziewczyny biegają cały czas w stanikach – pomyślałem – może to dobra okazja, żeby odkryć kobiecy pierwiastek mojej natury? Uzupełniłem więc szybko przyodziewek i momentalnie siedziałem na siodle, wpięty w pedały.
Postanowiłem zrobić test tętna na progu mleczanowym metodą Friela. Jasne, nie jest specjalnie precyzyjny, ale – by tak rzec – łatwo dostępny i prosty do przeprowadzenia. Zacząłem więc spokojnie, by nie forsując się dojechać w upatrzone miejsce testu: pętęlkę (ok. 3,7 km) jakieś trzy lata temu wylanego asfaltu wokół nowopowstałego zakładu przemysłowego (prawie zupełnie płasko, żadnych świateł, jedynie trzy ronda, których – wybrawszy odpowiedni kierunek – nie objeżdża się, lecz ścina jak zwykłe zakręty. Poza tym w weekendy dosłownie żadnego ruchu).
Dojeżdżając bardziej byłem zaaferowany całą ferią wskazań pulsometru, aniżeli tym, co dzieje się wokół mnie. W trakcie testu też niespecjalnie byłem w stanie cokolwiek rejestrować, choć spoglądania na wskazania aparatury pomiarowej raczej unikałem, co by nie dołować się dobrze znanym faktem, że im ciężej pracujesz, tym czas biegnie wolniej. Po jego zakończeniu okazało się, że przez 30 min. przejechałem 15.7 km, ze średnią 31.4 km/h. Według wskazań pulsometru wychodzi na to, że moje szacunkowe tętno na progu mleczanowym wynosi około 175 bpm (wartości w opisie wycieczki dotyczą całego dzisiejszego dystansu, a nie testu), a tętno maksymalne dobija do 189 bpm.
Po zakończeniu tej zabawy wróciłem do domu okrężną drogą i rekreacyjnym tempem. Wreszcie do oczu mógł się dobić obraz okolic pokrytych lekką mgłą, spokojnych, jakby pogodzonych z losem. Bezlistne drzewa, wyludnione wioski wyglądały, jakby żałosny, nocny atak zimy wzięły na przeczekanie. Sunąłem nieśpiesznie, niepokojony co jakiś czas sygnałem przekroczenia granicy stref z dopominającego się mojej uwagi pulsometru. Niewysokie pagórki rozniecały żar żywych płomieni, jakimi moje uda płonęły podczas testu, a ja zastanawiałem się dlaczego tak trafna wydaje mi się diagnoza Littella, że Polska nigdy nie będzie pięknym krajem, choć przepełniona jest niepozbawioną pewnego uroku melancholią.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:ROMET TEMPO
Clockwork Orange...
Piątek, 18 marca 2011 · dodano: 18.03.2011 | Komentarze 2
...czyli bajek o bike'ach część II.Był rok 1986. W styczniu efektownym fajerwerkiem zakończył swój lot wahadłowiec Challenger. W kwietniu nie mniej spektakularnie pobawiono się atomem w Czernobylu, w rezultacie czego zapędzono mnie, jak wszystkie inne dzieciaki, do najbliższej przychodni na przymusowy koktalj z płynu Lugola (wyglądał trochę jak cola, ale smakował ohydnie). Bodaj w maju Olaf Ludwig wygrał Wyścig Pokoju (ku rozpaczy całej naszej podwórkowej braci), a w czerwcu Argentyna została mistrzem świata w piłce nożnej. Kiedy wsiadaliśmy tego roku na rowery lub graliśmy w kapsle, każdy chciał być Piaseckim i w wyobraźni zajeżdżał NRD-owskie kolarskie roboty: wszystkich tych Ludwigów, Amplerów czy Raabów. Kiedy graliśmy w gałę, chcieliśmy być jak Maradona, choć było kilku odszczepieńców, dla których lepszy był Rummenigge.
W czerwcu skończyła się także szkoła, co większość z nas powitała z oczywistym uczuciem ulgi. Zaczęły się wakacje i podwórko poczęło się stopniowo wyludniać. Moim rodzicom jakimś cudem udało się załapać na zagraniczne wczasy, ale żeby nie było za różowo, mieli do dyspozycji tylko dwa miejsca. Siłą rzeczy, pojawił się problem, co zrobić ze mną i siostrą. W ten sposób wylądowaliśmy oboje w rodzinnej wsi mamy, pod opieką babci, ciotki i wujka. Pamiętam, że było jakieś zamieszanie z terminami urlopów i do domu miała nas odstawić ciotka na dwa dni przed powrotem rodziców i opiekować się nami jeszcze przez ten czas.
Tak czy inaczej, czekały mnie i siostrę dwa lub trzy tygodnie na wsi. Nie była to jakaś tragedia. Nie jechaliśmy do babci pierwszy raz i czuliśmy się tam dobrze. Co prawda, zostawiałem w domu swego wysłużonego, błękitnego Pelikana, ale w zamian dostawałem rzekę, las, no i jakąś namiastkę tajemnicy w postaci poniemieckiego cmentarza oraz innych pozostałości po dawnych mieszkańcach tzw. ziem odzyskanych. Był też i rower, a jakże. Nieśmiertelna Ukraina, budząca respekt rozmiarami i czarnym, matowym lakierem. Żeby na niej jeździć, musiałem wciskać się pod górną rurkę i nienaturalnie wiginając biodro i nogę, obsługiwać drugą korbę. Wyglądałem na tym rowerze trochę jak brzydszy brat Quasimodo, a poza tym ustawicznie kaleczyłem sobie łydki, więc szybko zarzuciłem tę perwersyjną rozrywkę. Tym bardziej, że Ukraina była ulubionym narzędziem transportu babci. Babcia dostojnie pomykała na niej do położonego na drugim końcu wsi sklepu, do rozsianych po okolicy krewnych, czy wreszcie na łąki i do lasu, żeby naścinać pokrzyw dla świń. Pamiętam ją, wracającą z tych wypraw, z wielkim worem aromatycznego zielska przewieszonym przez rowerową ramę. Pamiętam, jak potem w grubych rękawicach kroiła wielkim nożem tę pokrzywę w pełnym słońcu, na schodkach przed domem. Jak mieszała ją z paszą i jakimiś resztkami. Pamiętam tę charakterystyczną mieszaninę woni: pokrzywy, paszy i smrodu chlewika. Podwórko zalane słońcem i chłodny cień obórki.
Kiedy nie przyglądałem się gospodarzeniu babci, łaziłem nad rzekę, do lasu, na zrujnowany poniemiecki cmentarz. Trzy tygodnie minęły błyskawicznie i przyszedł dzień, kiedy ciotka zapakowała się z nami do pociągu i ruszyliśmy do domu. Byłem już trochę wygłodniały roweru, więc cieszył mnie ten powrót. Z drugiej strony, wiedziałem, że wracam przecież do Pelikana, który w coraz mniejszym stopniu był w stanie zaspokoić moje rowerowe ambicje. Wędrówka przez Perony Które Płaczą zawsze mnie nużyła, więc do domu wchodziłem z uczuciem zmęczenia i ulgi. Mieszkanie bez rodziców, którzy mieli wrócić dopiero za dwa dni, wyglądało na wpół martwo i pusto. Odstawiłem plecak. Wszedłem do mojego pokoju i... zdębiałem. Na środku stały dwa, nowiutkie rowery: mały, dzięcięcy wyrób Reksio- lub Bobo-podobny (to dla siostry), oraz... lśniąca nowością, ostrzegawczo-POMARAŃCZOWA półkolarka, zdobna w groźny, złoty napis TEMPO (dla MNIE!). Doznałem tak nagłego opadu szczęki, że do dziś zachodzę w głowę jak to możliwe, że sobie jej przy tym nie uszkodziłem. Zresztą podobnie zareagowały siostra i ciotka. Przez dobre kilkadziesiąt sekund staliśmy w trójkę w drzwiach pokoju, sycąc oczy nowiutkimi cacuszkami.
Kiedy pierwszy szok minął, jednym skokiem dopadłem do swojego nowego roweru. Przymierzyłem się. Nacisnąłem klamki. Zerknąłem w dół na dolną rurkę ramy i... zaraz zaraz... gdzie są dźwignie przerzutki? Zsiadłem z roweru i z niejakim rozczarowaniem stwierdziłem, że moja nowa półkolarka jest jakby wybrakowana, bo ewidentnie nie ma przerzutki! Poczułem się trochę zawiedziony, ale też właściwie natychmiast rzecz wydała mi się całkiem normalna. W tamtych czasach niemal wszystko było w ten lub inny sposób wybrakowane, tak że można było odnieść wrażenie, iż jeśli w czymkolwiek nasza ówczesna, ludowa ojczyzna przoduje, to w produkcji bubli. Nie miałem wtedy oczywiście najmniejszego pojęcia o ostrym kole i nie przypuszczałem, że za szaleństwem braku przerzutki może kryć się jakaś logika (a w każdym razie logika inna, niż ta, którą kierowała się gospodarka niedoboru).
Mój leciuteńko nadwątlony entuzjazm powrócił z pełną siłą i nie zważając na protesty ciotki (że przecież zmęczenie po podróży, że obiad, etc.) porwałem mój nowy rower na dwór. A tam... jakaż prędkość! Czyste szaleństwo! Nagle z całą siłą powróciło zapomniane już doświadczenie z pierwszej w życiu przejażdżki bez bocznych kółek, kiedy to w jednej chwili świat wyraźnie się skurczył. Miotałem się po całym osiedlu, wyszukując oczami pełnymi szaleństwa kumpli, którzy na swych Jubilatach w tak poniżający sposób odjeżdżali mojemu biednemu Pelikanowi. Nareszcie będę mógł go pomścić! Ale, niestety, podwórka były puste. Zemsta miała się dokonać później.
Jeszcze tego samego dnia nauczyłem się też, co to jest ostre koło. A była to bolesna lekcja. Sunąc na małej prędkości na stojąco, postanowiłem po prostu przestać kręcić, dokładnie tak, jak robiłem to wielokrotnie na moich dotychczasowych rowerach. Konsekwencje były oczywiste: nogi przestały kręcić, korby nie. Kpiąc sobie z moich zamiarów, przeszły typową dla siebie drogę od pozycji poziomej do pionowej, zrzucając przy tym z pedałów moje nieruchome stopy. Jak napisałem, prędkość była nieznaczna, nie stanowiła więc w tej sytuacji zagrożenia. Problemem była jednakowoż górna rurka ramy. Zrzucony ku memu szczeremu zdziwieniu z pedałów, poznałem jej fakturę, średnicę, a nade wszystko twardość tyleż dokładnie, ile gwałtownie i to – niestety! – tą częścią mojego ciała, którą każdy chłopiec czy facet nader wysoko sobie ceni. W rezultacie przez kilkadziesiąt kolejnych sekund przypominałem sobie jak się oddycha. Nie trzeba dodawać, że więcej nie popełniłem już tego błędu.
Kiedy już pojąłem, co mi wolno na ostrym, a czego nie, Tempo dało mi mnóstwo radochy z jazdy. Przede wszystkim ze względu na prędkość i dobre wyważenie ramy. Rower szedł prościutko i stabilnie, nie wymagając niemal żadnych korekt kierunku. Zacząłem wybierać się w dalsze przejażdżki, niż te, na które pozwalał mi Pelikan. Nie przestałem jednakowoż przywozić do domu siostrę z przedszkola, którą teraz sadzałem po prostu na ramie. A ponieważ, jak napisałem, sprzęt był bardzo stabilny podczas jazdy, pozwalałem jej nawet kierować, sam koncentrując się na kręceniu.
Niestety, jak wszystko, co w latach 80 posiadało etykietkę Made in PRL, także moje Tempo było produktem PRAWIE dobrym. Pierwsze problemy nawiedziły mnie po jakimś miesiącu i miały powracać z podziwu godną regularnością. Pojawił się opór na korbach, zgrzyty w suporcie, przeskakiwanie łańcucha. Wizyta w warsztacie. Diagnoza: łożyska suportu do wymiany. I tu się zaczyna najlepsze: aby naprawę wykonano w ramach gwarancji, musiałbym czekać pół roku (sic!). W rezultacie rower wylądował w prywatnym warsztacie, dostał nowe łożyska i znów mogłem się nim cieszyć. Niestety znów tylko miesiąc, po którym powróciły znajome objawy. Domyślając się przyczyn, kupiłem łożyska. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o zintegrowanych pakietach suportu, Hollowtechach, czy innych wyrafinowanych wynalazkach. Suport to nie była skomplikowana konstrukcja: w mufie suportu wytoczone (albo wspawane?) były dwa pierścienie, tworząc bieżnie dla łożysk. Zdejmowało się korby (w tym celu należało odkręcić nakrętkę z klina ustalającego położenie lewej korby, następnie wybić klin, zdjąć lewą korbę, wyjąć prawą korbę z osią), odkręcało się nakrętki łożysk suportu, wyjmowało łożyska z bieżni, czyściło się bieżnie, pakowało się w nie świeży smar, wkładało nowe łożyska i wykonywało pozostałe z wyżej wymienionych operacji, tyle że w odwrotnej kolejności. Przez kolejne sezony bawiłem się w ten sposób mniej więcej raz na miesiąc, bo moje Tempo okazało się istną maszynką do mielenia łożysk. Nie wiem, czy problem tkwił w ramie (źle wytoczona mufa suportu?) czy w korbowodzie (krzywa oś?). Tak czy inaczej, pakowałem puste butelki w plecak i woziłem do punktu skupu. Przez miesiąc udawało mi się uskładać akurat tyle, żeby kupić nową parę łożysk. Czekałem wtedy tylko na znajomy zgrzyt w suporcie, zabierałem rower do domu, rozkręcałem suport i patrzyłem jak kulki łożysk rozpierzchają się radośnie po podłodze niczym kuleczki rtęci z rozbitego termometru. Wkładałem nowe łożyska i zaczynałem wozić butelki – tak oto ostre koło okazało się błędnym kołem.
Mało groźnym, choć upierdliwym detalem były też błotniki. Czarne, plastikowe, o długości jakichś... 15-20cm (sic!). Ich funkcjonalność – co łatwo pojąć – była żadna. Jeśli w ogóle zabezpieczały przed chlapaniem, to w jakichś 3-5%. Poza tym, bez względu na to, jak mocno próbowałem je dokręcać, co rusz zmieniały swe położenie względem opon, szorując o bieżnik. Na kierownicy nie było owijki, tylko normalne, czarne, gumowe gripy, znane z pozostałych modeli Rometu. Na prostych kierach oczywiście się sprawdzały. Ale kiedy na „wyścigowym” baranku spoczywały ręce 11-latka, który usiłował finiszować jak Abdużaparow, gripy zsuwały się z kierownicy i zamiast efektownego finiszu była chaotyczna jazda bez trzymanki połączona z żąglerką czarnymi kawałkami gumy. Łatwo wyobrazić sobie konsekwencje takiej ekwilibrystyki. Hamulce generalnie nie były złe, choć konstrukcyjnie też nie różniły się niczym od tych, montowanych w zwykłych składakach. Po którejś zimie wyciągnąłem Tempo z piwnicy, wyszorowałem i pomyślałem, że zrobię mamie niespodziankę odwiedzając ją w pracy. Wsiadłem na rower i ruszyłem ulicami w stronę centrum. Pierwsza jazda po zimie, dzika radość, zachłyśnięcie prędkością. Zjeżdżam z niewielkiego wzniesienia i widzę przed sobą sznur aut stojących na czerwonym świetle. Naciskam na klamki, słyszę dwa wyraźne „pyknięcia” i widzę jak linki radośnie powiewają nad kierownicą. Samochody przede mną rosną w przerażającym tempie. Po prawo krawężnik, który równie dobrze mógłby uchodzić za fragment murów obronnych. Po lewo wyprzedzający mnie autobus. W panice prostuję nogi i „hamuję” butami... Udaje mi się zatrzymać tuż przed zderzakiem jakiejś Syrenki... nie wiem, czy kiedykolwiek bałem się bardziej podczas jazdy na rowerze.
Nie zawsze jednak miałem tyle szczęścia.Tempo było chyba po prostu pechowym rowerem, a w każdym razie było pierwszym bike’iem, na którym zaliczyłem poważny dzwon. Był słotny, wczesnojesienny dzień i mama wysyłała mnie po jakieś jarzynowo-warzywne (albo warzynowo-jarzywne) badziewie na średnio-odległy ryneczek. Popatrzyłem za okno i pomyślałem, że nie mam najmniejszej ochoty ruszać się z domu. A kiedy uświadomiłem sobie konieczność skorzystania z usług komunikacji miejskiej, zebrało mi się na wymioty. Był weekend i wiedziałem, że mniej zmoknę i zmarznę jadąc na rowerze niż stojąc na przystankach. Założyłem więc tzw. kangurkę, wziąłem plecak, wsiadłem na Tempo i pomknąłem po zakupy. Kiedy wracałem, deszcz i wiatr wzmogły się. Zjechałem na osiedlową uliczkę, naciągnąłem kaptur i wpatrzony w asfalt tuż przed przednim kołem kręciłem zapamiętale, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie wyprzedził mnie maluch. Nie tyle go widziałem, ile słyszałem ten charakterystyczny charkot – charkot, który najpierw głośny, zaczął stopniowo cichnąć, jak zawsze, gdy oddala się wyprzedzający samochód. Nie ucichł jednak zupełnie. Słyszałem go wciąż, a od pewnego momentu zaczął się jakby ponownie nasilać. Byłem już blisko domu i bardziej koncentrowałem się na tym, by jak najszybciej do niego dotrzeć, więc narastające rzężenie malucha niespecjalnie dało mi do myślenia. Aż do momentu, gdy w niego przypieprzyłem.
Okazało się, że facet wyprzedził mnie i kilkaset metrów dalej zatrzymał się z jakiegoś powodu na poboczu. Ja zaś, wpatrzony w asfalt i skupiony na kręceniu, zatrzymałem się dopiero na klapie silnika. A ściślej rzecz biorąc, Tempo zatrzymało się na klapie silnika, ja natomiast zaliczyłem efektowny ślizg po dachu i masce bagażnika, lądując ostatecznie przy lewym, przednim kole. Choć pogiąłem tylny zderzak i porysowałem pokrywę silnika, właściciel malucha zachował się w sumie bardzo w porządku, mimo że – jak twierdził – wracał właśnie od lakiernika. Odprowadził mnie do domu, poprosił moją mamę o podpisanie oświadczenia, że do kolizji nie doszło z jego winy i upierał się, że na wszelki wypadek zawiezie mnie na pogotowie. Dziś takich kierowców już nie ma – chciałoby się zanucić.
Po tej przygodzie Tempo wymagało troszkę poważniejszej naprawy. Zacząłem też chyba tracić do tego roweru cierpliwość. Poza tym pojawiły się inne, pozarowerowe fascynacje i w konsekwencji jego losem (mea culpa) stało się kilkuletnie zesłanie do piwnicy, gdzie w ciemności wydany został na pastwę bodaj największego z rowerowych upiorów: rdzy. Nie skończył tam jednak. Kilka lat później reanimowaliśmy go i wylądował... na wsi, tej samej, w której spędzałem wakacje, kiedy on czekał już w moim pokoju na mój powrót. Ostatni raz widziałem go w 2007, gdy razem z siostrą i przyjaciółmi, w ramach kilkudniowej wyprawy, odwiedziliśmy rodzinny dom mojej mamy. O ile wiem, nigdy nie wyleczył się ze swojego apetytu na łożyska.
Kategoria 0. Bajki o Bike'ach