Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
60.12 km
2.00 km teren
02:26 h
24.71 km/h:
Maks. pr.:42.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Fly on the WINDscreen
Środa, 16 marca 2011 · dodano: 17.03.2011 | Komentarze 4
Właściwie to miałem nie jeździć. Właściwie to chciałem się trochę polenić. Poleżeć ze wzrokiem katatonicznie utkwionym w sufit i myśleć o czymś poważnym (o sensie życia, nowych, pięknych carbonowych ramach, albo o wdziękach Kocuriady). Ewentualnie o niczym nie myśleć (równie kusząca i jakby taka... hm... naturalna opcja). Potem obejrzeć mecz w klasycznym, białym podkoszulku na ramiączkach, artystycznie upstrzonym plamami po kolacji i piwie. Drapać się w miejscach, gdzie faceci na ogół drapać się lubią i wydawać dźwięki niemile widziane w towarzystwie (choć to oczywiście zależy potrosze od towarzystwa). Takie ambitne plany miałem. Po prostu wiedziałem, że wypadało zrobić sobie dzień lub dwa przerwy na regenerację. W końcu sam Lance przyznawał, że są takie dni w roku kiedy zapamiętale hoduje mięsień piwny i kiedy tygodniami nie chce mu się twarzy ogolić, a nawet – o zgrozo! – nóg (to się nazywa bunt... pieprzyć areodynamikę i... masażystów (?) ). Zatem z błogosławieństwem Armstronga, zaplanowałem sobie dzień rowerowego nic-nie-robienia.Niestety, wbrew powtarzanym od jakiegoś czasu prognozom znów wyszło słońce. Zazłociło świat tak kusząco i tak przejrzyście, że w tym blasku po prostu musiała ujawnić się cała, tak skrzętnie na codzień skrywana, słabość mojego charakteru: nie potrafiłem sobie odmówić paru kilometrów. W końcu można się też regenerować na rowerze – pomyślałem i z miejsca mnie ta zacna idea uwiodła. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak pomykam po okolicy z wdziękiem i przy niewielkim wysiłku, niczym brykające, szczęśliwe szczenię – tyleż beztrosko, ile głupawo. Ruszyłem więc, obiecując sobie równe tempo, mało imponujące prędkości i odpuszczanie na podjazdach oraz zapamiętałe podziwianie widoczków.
Oczywiście złota słoneczna poświata była niestety tylko półprawdą o warunkach pogodowych. Nie wszystko złoto, co się świeci – chciałoby się w tym kontekście powiedzieć – bo tego dnia (o czym miałem się nader boleśnie przekonać) w złotym blasku słońca niecnie i podstępnie wyżywał się hulający dziko wiatr. Uświadomiwszy to sobie po pierwszym kilometrze, próbuję na szybko przekonfigurować zaplanowaną trasę. Odrzucam najprostsze i samo nasuwające się rozwiązanie, by jechać z wiatrem, bo jest ono zarazem najgłupsze: ostatecznie, zacząć z wiatrem oznacza przecież wracać pod wiatr. Dochodzę do wniosku, że najsensowniej będzie kręcić tak, by większą część dystansu pokonywać przy bocznych, a nie – uchowaj Manitou – czołowych podmuchach.
Niestety, efekty tych operacji nie są powalające. Za każdym razem, gdy kończą się położone przy drodze zabudowania lub jej pobocza nie porastają jakieś drzewa czy krzewy, wiatr atakuje z boku ze zdwojoną, ba – z potrojoną siłą. Wpijam się oczyma w końce takich odcinków. Chwytam wzrokiem kolejne płoty, domy, drzewa, jakbym spojrzeniem zarzucał kotwicę i po jej łańcuchu do nich dociągał. Mrzonki o równym tempie poszły się... przewietrzyć. Żeby chociaż ten pieprzony bękart Zefira, niskiego i wysokiego ciśnienia oraz jakiegoś cholernego motyla z Ameryki czy innej Azji wiał jednostajnie, można by się było jakoś do tego przystosować. Ale ten skurwiel dmucha jakby miał cominutowe ataki furii, albo jakby był jakimś wietrznym epileptykiem. Taka wiatrowa wersja przemówień Hitlera. Czuję się jak mysz wydana na pastwę sadystycznego kocura. Gdy tylko mam wrażenie, że wyrwałem się już z potrzasku, dostaję kolejne kontrolne „pacnięcie” wietrzną łapą.
Zamiast równomiernego kręcenia wychodzi więc totalna szarpanina – coś jakby trening interwałowy a’la Picasso. O odpuszczaniu podjazdów też muszę zapomnieć. Mnóstwo pracy na stojąco, bo nawet zmarszczki, których normalnie niemal nie zauważam, zmuszają do zwiększonego wysiłku, jeśli prędkość ma się utrzymywać na przyzwoitym (czyli niewiele ponad 20 km/h (sic!)) poziomie. No właśnie... jedynie prędkość – tak, jak zakładałem – rzeczywiście jest mało imponująca.
Dojeżdżam do krzyżówki, na której będę musiał skręcić niemal centralnie pod wiatr i widzę, jak rosnąca tuż przy niej wysoka tuja (czy inne badziewie tego rodzaju) gnie się przy każdym silniejszym podmuchu z wdziękiem dygającej panienki... Czyli będzie jeszcze fajniej – myślę sobie. I rzeczywiście, kolejne 5 km przypomina kopanie się z koniem. Rezultat walki do przewidzenia: koń wygrał. Kiedy po tych 5 km skręcam, ustawiając się znów bokiem do wiatru, jestem wykończony. Niezła regeneracja – myślę sobie. Zmuszam umęczone nogi do przepychania korb. Wiatr, choć boczny, oczywiście nadal przeszkadza. Wczołguję się na niewysoki, ale długi podjazd i przypominam sobie o aparacie w kieszeni wiatrówki. Przynajmniej mam jakieś alibi, żeby się zatrzymać na szczycie. Dosysam się do wyziębionej zawartości bidonu, poczym robię Expert-ce krótką sesję zdjęciową. Z satysfkacją stwierdzam, że nie bez kozery nosi swoje imię: rzeczywiście przed obiektywem zachowuje się jak prawdziwa profesjonalistka.
V for Vagina... ekhm... I mean... for Victory© Dawko
Wiatr jednak nie daje nam długo cieszyć się tą chwilą. Czuję jak każdy kolejny wściekły podmuch coraz bardziej mnie wyziębia. Ruszam więc dalej. Najpierw czeka mnie jakieś 5 km przy bocznym wietrze, potem – dla równowagi – podobny dystans centralnie pod wiatr, a do tego pod górę. Umordowany docieram do Kołacina, gdzie postanawiam odpocząć przy starym młynie. Przypominam sobie o obietnicy podziwiania widoczków, więc strzelam kilka kadrów.
Stary młyn w Kołacinie - aż się prosi, by zaadaptować go na jakiś zajazd czy motelik© Dawko
Expert-ka nad wodą przy starym młynie© Dawko
Znów jednak daje o sobie znać chłód, nie pozostawiając złudzeń co do tego, że pora zbierać się do dalszej drogi. Na szczęście od tego momentu wiatr, wiejąc wciąż z boku, zaczyna mi odrobinę pomagać. Wciągam się na kolejne wzniesienia absolutnie już nieczuły na piękno krajobrazu. A to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, od kilku-kilkunastu kilometrów w mojej osobistej hierarchii ważności mocno zwyżkują notowania jedzenia. W brzuchu mam jakąś megapotężną ssawę, która na biegające po mijanych obejściach kurczaki każe mi patrzeć z nieukrywaną krwiożerczą intencją. Po drugie, pieprzone ciężarówki... kiedy tylko wsiadam na rower, mam wrażenie, że ruch ciężarówek reguluje osobliwe prawo, które – jak każde tzw. prawo naukowe – zdaje się być nieodwołalne, konieczne i nie dopuszczać wyjątków. Prawo to da się sformułować mniej więcej tak: jadącego bikera, na dowolnym dystansie drogi dwukierunkowej, minie dwa razy więcej ciężarówek nadjeżdżających z naprzeciwka, aniżeli jadących w tym samym co biker kierunku. Niby nic, ale każda olbrzymia, hałasująca i smrodząca glista ciągnie za sobą ogon skotłowanego powietrza. A przy takim wietrze to nie jest już ogon, tylko jakaś pieprzona powietrzna ściana, na której rozpłaszczam się niczym mucha na przedniej szybie, „gubiąc” przy tej okazji co najmniej kilka km/h. Choć więc wiatr zaczął mi trochę pomagać, to ciężarówki skutecznie mi przeszkadzają. Poza tym ewidentnie słabnę, co bezlitośnie obnaża każdy kolejny podjazd.
Ostatnie kilometry to już żałosne „rzeźbienie”. Wykorzystuję najmniejszą nawet okazję by odpoczywać, a przed oczyma latają mi jakieś wyimaginowane schabowe, kurze udka, ociekające roztopionym serem kawały pizzy... i w takim staniem dobijam do domu... to, co stało się potem, pominę milczeniem przez wzgląd na drastyczny charakter wydarzeń i swoją wrodzoną subtelność oraz dyskrecję.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
36.38 km
2.00 km teren
01:29 h
24.53 km/h:
Maks. pr.:40.41 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Dear darkness
Wtorek, 15 marca 2011 · dodano: 16.03.2011 | Komentarze 2
Przypałętało sie kilka wymagających załatwienia spraw i na rower wsiadłem razem z szarówką. Wypad przerodził się więc szybko w nocny objazd kilku okolicznych górek. Większość ludzi z gatunku tzw. normalnych wróciła już do domu. W oświetlonych oknach migały ich zmęczone całym dniem sylwetki, celebrujące sukcesy czy razem z kolacją trawiące porażki ostatnich 12 godzin. Żony, mężowie, dzieci. Zdający sobie nawzajem relacje z najświeższych wydarzeń, albo gapiące się w milczeniu w telewizor na mdłą wersję życia na miarę ich wyobrażeń, sprzedawaną w „K jak kiła”, „Larwach nieSzczęścia”, czy w jakiejś innej „Na Chujnej”. Poza tym telewizyjnym migotaniem okien, wsie i osiedla jak wymarłe. Czasem tylko przejeżdża samochód, albo ciemność wypluwa z siebie nagle spóźnionego pieszego, któremu nie chciało się czekać na podmiejski autobus.Tempo niezbyt imponujące, dostosowane do warunków, bo w tych ciemnościach jestem na wpół ślepy. Mam, co prawda, lampkę, ale wyławia ona dziury i pęknięcia w wyjątkowo okrutnie przeoranym pazurem zimy asfalcie na tyle późno, że nie zawsze starczy mi czasu na reakcję. Mijam pogrążony już w mroku cmentarz. Gdzieniegdzie tylko, pomiędzy ciasno ustawionymi nagrobkami, drga poświata osamotnionego znicza. Tuż za cmentarzem... wysypisko śmieci. Przez sekundę zastanawiam się, czy ktoś, kto wydał decyzję o takim właśnie zagospodarowaniu okolicznego terenu, był wrażliwy na symbolizm tego rozwiązania, czy też może w ogóle go nie dostrzegał... i dochodzę do wniosku, że raczej to drugie.
Dalej zaczyna się około kilometrowy i dość przykry podjazd, więc skupiam się na kręceniu. Góra jest z tych wrednych, sztywniejących po sam koniec. Jakby nie chciała wpuścić na szczyt. Przypomina dziewczynę, która spostrzegłszy na swojej bluzce jakiegoś robaka, zerka z przerażeniem w dół i obciągając materiał usiłuje strzepnąć z niego insekta. Ale ja jestem już za wysoko – już wpełzam jej za dekolt. Niestety zamiast gładkiej skóry piersi muszę się przedrzeć przez skruszałą, nierówną powierzchnie betonowych płyt. Co chwila wpadam w jakąś większą dziurę, czemu towarzyszą ciche jęknięcia – roweru i moje. Na szczęście nawierzchnia się poprawia i w całkowitych ciemnościach sunę stromawym zjazdem. Dłonie na klamkach, oczy wytrzeszczone niemal do bólu, wypatrujące w mroku jakiegoś ciemniejszego kształtu.
Wreszcie znów wpadam między domy. Trochę więcej światła. Odpoczynek dla oczu. No i dla nóg, bo wciąż mam z górki. Niedługo jednak. Najpierw znów wbijam się w nieprzeniknioną ciemność, a potem rozpoczyna się podjazd. Już się zbieram do intesywniejszego kręcenia, gdy z zza grzbietu wyskakuje jakiś blachosmród na długich. Nic nie widzę i niemal wypadam z drogi. W sumie takich przygód będę miał dziś jeszcze trzy. Miotam przekleństwa i próbuję znów złapać rytm. Wdrapuję się na górę i jadę teraz długim wypłaszczonym grzbietem, z wolna przechodzącym w zjazd. Na tle mroku odcinają się ciemniejsze kontury lasów, wzgórz, odległą szoszą leci świetlik samochodu, przywoływany migotliwie przez światła chaotycznie rozrzuconych domów. Czuję, że powoli robi się coraz zimniej, a przede mną jeszcze dwa podjazdy. Przyspieszam więc, wpatrzony hipnotycznie w krawędź jezdni, żeby z niej przypadkiem w tych ciemnościach nie zjechać. Pokonuję w ten sposób ostatnie górki i znów latarnie dają oczom odrobinę wytchnienia. Jeszcze jakiś kilometr, dwa i zasłużonym odpoczynkiem mogą się także cieszyć nogi.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
31.16 km
8.00 km teren
01:06 h
28.33 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Just too much work for me
Poniedziałek, 14 marca 2011 · dodano: 15.03.2011 | Komentarze 7
Niewinne trzy dyszki w ciepłych objęciach wiosny. Co prawda, przez pierwsze dwie musiałem się mocno siłować z wiatrem, ale takie właściwie było założenie. Przyznać jednak muszę, że po 15 km zacząłem modyfikować trasę tak, by się przed wiatrem trochę schować, kluczyłem więc, zjeżdżałem w teren, licząc na to, że las i jakieś pagórki, czy wały ziemne dadzą mi trochę wytchnienia. Czułem się jak zając pod ostrzałem, kluczący w poszukiwaniu jakiegoś w miarę bezpiecznego (czytaj: bezwietrznego) miejsca. Przelicytowałem jednak, bo wiatr wcale nie był mniej dokuczliwy, a na prędkości dodatkowo odbiła się terenowa nawierzchnia. Nie dość więc, że jechałem wolniej przy porównywalnym wysiłku, to jeszcze uwalałem się cały błotem. Na szczęście ostatnia dyszka z wiatrem w plecy.Wjeżdżając na wiadukt na Pomorskiej przez moment widziałem na jego przeciwległym końcu chłopaka na szosówce. Kiedy sam miałem już wiadukt za sobą, z podporządkowanej wyjechał przede mną kolejny biker. Podjeżdżaliśmy pod niewielki podjazd i zacząłem kręcić intensywniej, żeby go dojść. Na kole usiadłem mu tuż przed szczytem i razem zjechaliśmy do kolejnego skrzyżowania, na którym znów zobaczyłem chłopaka na szosówce. Pomyślałem, że może spróbuję utrzymać mu koło, ale po przejechaniu skrzyżowania zwolnił niemalże do stójki. Chyba czekał na kogoś, z kim się umówił w tym miejscu. W tej sytuacji pociągnąłem dalej sam.
W domu zafundowałem Expert-ce małe spa, bo wyglądała już tak, jakbym używał jej w charakterze rozrzutnika nawozu. Z rozpędu wyszorowałem też Kocuriadowego Jakubka, po raz kolejny poprzysięgając, że tak długo, jak długo ja myję bike’i, jest to ostatni biały rower w naszym domu. Jeśli Kocuriada sama będzie myć rowery, to proszę bardzo. Może sobie nawet sprawić sprzęt w jeszcze bardziej kobiecym kolorze, choćby i w sinopapuziastym w różową kratkę. Ale póki to ja robię za myjnie, rowery mają być w kolorach „niebrudzących”. Zgoda, Kocuriadowy Jakubek to bardzo ładny bike, ale on po prostu nie chce być czysty. Każda próba usunięcia jakiegoś drobnego zabrudzenia generuje tuż obok zabrudzenia nowe. Można się przy tych operacjach poczuć jak jakiś pieprzony Syzyf, który dla odmiany porzucił na chwilę kamień, by równie bezowocnie pobawić się gąbeczkami, szmateczkami i szczoteczkami. Po całej tej operacji byłem bardziej zmęczony, niż po wcześniejszych trzech dyszkach.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
58.95 km
2.00 km teren
02:45 h
21.44 km/h:
Maks. pr.:50.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
If I get old remind me of this...
Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 14.03.2011 | Komentarze 4
Długoterminowe prognozy straszą jakimiś agonalnymi konwulsjami dogorywającej zimy (że też ta suka nigdy nie może zdechnąć bez takich cyrków), więc grzechem byłoby nie wykorzystać pierwszych wiosennych dni co do sekundy. Wybraliśmy się zatem z Kocuriadą na małą rundkę do Białej przez Stryków. Tempo – na wyraźne życzenie wspomnianej damy – rekreacyjne, by nie powiedzieć emeryckie (z całym szacunkiem dla seniorów). Aby jednak nie usnąć podczas jazdy zaordynowałem nam obojgu ostrą pracę przynajmniej na kilku co znaczniejszych podjazdach.Najpierw w trybie treningowym „co muszę zrobić, żeby wypluć płuca” wciągnęliśmy się na Plichtów od strony Janowa, mijając po drodze dwóch bikerów na szosówkach. Zaczęliśmy zjeżdżać, pozwalając by nogi odpoczęły a grawitacja zrobiła swoje. Prędkość rosła błyskawicznie (patrz Vmax). Droga zmieniła się szybko w wąziutką strugę asfaltu z rozmytym, nieostrym krajobrazem przemykającym po obu jej stronach. Mimo to, kątem oka zdołałem zarejestrować, że do jadącego z naprzeciwka (a więc pod górę i pod wiatr) vana przykleił się mały peletonik chłopaków na szosówkach. Schowali się tak skrupulatnie, że dostrzegłem ich dopiero wówczas, gdy ich mijałem. Wyglądali jak pluton nacierającej w ogniu piechoty, szukający osłony przed ostrzałem za jadącym przed nim czołgiem (ech... jak się ktoś wychował na „Czterech pancernych...” to już zawsze będzie w skrzywiony sposób odbierał rzeczywistość).
Chwilę potem kolejni bikerzy, tradycyjna wymiana pozdrowień, czyli sytuacja, która miała się tego dnia powtórzyć jeszcze wielokrotnie.
Dalej była intesywna walka z górką w Skoszewach i szybciutko docieramy do Strykowa. Za nim mogłoby być względnie ładnie, gdyby nie częściowo już realizowany remont drogi. To chyba z jego powodu wycięto mnóstwo drzew rosnących dotąd w skrajni jezdni. Co jakiś czas mijaliśmy więc walające się ścinki, konary, pniaki. Dendrologiczne cmentarzysko. A tam gdzie niewytłumaczalnym zrządzeniem losu drzewa ocalono, kochani rodacy upstrzyli krajobraz całą masą śmiecia wszelakiego. Na szczęście po odbiciu na Białą sytuacja się poprawia. Droga wije się częściowo przez las, częściowo przez otwarty teren. Nie widać ani barbarzyńskich wycinek, ani równie barbarzyńskich dzikich wysypisk. Przecinamy Moszczenicę, mijamy jakiś staw, jakąś inną małą rzeczkę. Przemykamy obok niewielkiego budynku starego młyna z masywnymi przyporami (tak mi się przynajmniej wydaje, że był to kiedyś młyn). Jakiś czas temu ktoś go zasiedlił, ale adaptując do swoich potrzeb, nie wydobył jeszcze z niego całego, potencjalnego uroku. Docieramy do Białej, gdzie Kocuriada zarządza mały postój, połączony z uzupełnieniem płynów i króciutką sesją zdjęciową.
Kocuriada w Białej, czyli picie pod kościołem© Dawko
W Białej godny uwagi jest właściwie tylko mały drewniany kościółek. Jego skromna bryła, prowadząca do niego zadbana, obsadzona drzewami aleja, przystrzyżony i troskliwie wypieszczony grabiami trawnik, na którym próżno szukać śmieci, psiego gówna czy choćby jednego, zgniłego listka po ubiegłorocznej jesieni – wszystko to jest dokładnym przeciwieństwem „atrakcji”, jakimi uraczyć nas może pozostała część wsi. Mieścimy cały ten nieprzystający do otoczenia obrazek w jednym kadrze i ruszamy w dalszą drogę.
Docieramy do Szczawina Kościelnego i wybierając szosę biegnącą równolegle do A2, odbijamy na Swędów. Nowy, albo po prostu dobrze wylany asfalt. Nogi same niosą. Chodnikiem idzie przez wieś jakaś owinięta chuściną starowinka, pomagając sobie laską i z pewnym trudem zadzierając głowę by nam się przyjrzeć. Tuż za nią, nie wiadomo skąd, wyrasta nagle jakaś młoda kobieta – adeptka nordic walkingu. Energicznym krokiem zbliża się do babinki od tyłu, wystukując kijkami jednostajny rytm. Staruszka, najwyraźniej zaintrygowana dobiegającym zza jej pleców hałasem (który być może przyniósł wspomnienia podkutych, wojskowych butów), przystaje i odwraca się powoli. W sam czas by zobaczyć tuż za sobą młodą dziewczynę zbrojną w dwa narciarskie kijki (choć dla babinki są to zapewne po prostu laski). Dziewczyna nie zwalniając, bez wahania wymija staruszkę, która w tym momencie cała jest jednym wielkim zdziwieniem. Niemal każdy fragment jej umęczonego życiem ciała odzwierciedla intensywną pracę jej umysłu: co to za dziwo? taka młoda, chodzi sprawnie, to po co jej te laski? Udaje nam się jeszcze dostrzec, jak staruszka odprowadza dziewczynę wzrokiem i obie znikają za naszymi plecami.
Suniemy wzdłuż A2, widząc pełznące po niej gąsienice ciężarówek. Po dotarciu do Swędowa skręcamy pod wiatr, ale bez większego wysiłku przepychamy się z nim i w niedługim czasie dojeżdżamy do Dobrej. Ruszamy w stronę Dobieszkowa. W Michałówku wspinamy się na niewielką zmarszczkę. Przed sobą dostrzegamy rowerzystę. Wzniesienie jest w zasadzie symboliczne, ale on z olbrzymim trudem przepycha pedały. Dystans między nami znika błyskawicznie. Widzimy drżące nogi, walczące z oporem korb. Plecy wygięte w pałąk, cały tułów nienaturalnie wręcz rozpłaszczony, niemalże oparty o górną rurkę ramy. Staruszek chyba nawet nie patrzy przed siebie. Jakby wwoził pod tę niewielką górkę ciężar całego życia (i w pewnym sensie tak jest). Mijamy go akurat w momencie, kiedy się poddaje, zsiada z roweru, żeby dalszą część tego pseudo-podjazdu pokonać piechotą. „Obym nie dożył takiego wieku” – rzucam w przestrzeń. „Wiek jak wiek. Problemem jest kondycja, a raczej jej brak” – odpowiada rzeczowo Kocuriada. Przytakuję milcząco, ale myślę, że przecież kiedyś przyjdzie ten moment, kiedy możliwości adaptacyjne organizmu się wyczerpią. Kiedy tortury, które sobie aplikuję, przestaną przynosić spodziewane efekty. Ich jedynym rezultatem pozostanie zmęczenie, a nie przyrost siły, wytrzymałości i prędkości. Kiedyś w końcu umęczone kolana powiedzą „dość”, płuca zasklepią się, zamkną, niechętne by wpuścić tlen do swych najgłębszych zakamarków. Kiedyś... ale jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
24.22 km
1.00 km teren
01:02 h
23.44 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Piwne Kryterium Uliczne
Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 2
Po szybkim obiedzie wypad do Łagiewnik na umówione spotkanie przy piwku z Lemurem i Lobotomikiem. Przedobiednia wycieczka wymogła na Kocuriadzie postanowienie, by dotrzeć na miejsce tempem rekreacyjnym, mnie nakazując dla odmiany małą czasówkę, żebym zminimalizował złe wrażenie wywołane naszym drobnym spóźnieniem. Ona przedzierała się przez pola i lasy, ja natomiast wśród blachosmrodów i jak zwykle nieuprzejmych, krótkowzrocznych i generalnie mało kumatych kierowców. Nie byli jednak w stanie popsuć mi tego fajnego, ciepłego dnia, który dodatkowo wciąż jeszcze nęcił mnie obietnicą piwka w miłym towarzystwie. Dojechałem do Lemura i Lobotomika i wystarczyło kilka zdań i jeden łyk, bym całkowicie uległ krzepnącemu we mnie przez cały dzień złudzeniu, że świat nie jest jednak taki zły. Ciepły wiosenny dzień, kilkadziesiąt kilometrów w nogach, fajni ludzie i piwo – bezcenne. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
60.00 km
1.00 km teren
02:30 h
24.00 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Easy/Lucky/Free
Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0
Wreszcie mogę postawić swój świat na nogach. Nadać rzeczom właściwy porządek. Ująć priorytety w jedynie słuszną hierarchię, przywracając rowerowi należne mu miejsce. Innymi słowy, pieprzyć pracę! Work sucks! Idzie wiosna, a zatem rower-power.Choć dziś właściwie nie był dzień na power, lecz na Kocuriadową wytrzymałość (w tlenie). Ruszyliśmy więc, żeby w tempie „podróżnym” nawinąć troszkę ponad 5 dyszek bez postojów, sesji zdjęciowych i innych „rozpraszajek” po drodze. No bullshit, just ride – jak mawiali starożytni Hucułowie (a może Huculi? – niewłaściwe skreślić). Na początku tempo rozgrzewkowe, wiatr z boku. Stopniowy, niewielki przyrost prędkości i pierwsze 12 km minęło błyskawicznie. Słońce wreszcie przypomniało sobie, po kiego psa włóczy się każdego dnia jak smutny menel od meliny do barłogu i wciąż cieszyłem się, że radości kręcenia nie mąci mi żadna, najmniejsza nawet szpilka chłodu. Tymczasem skręciliśmy pod wiatr. Na szczęście mieliśmy się z nim przepychać jakieś 3 km (póki co), wspinając się po drodze na dwie hopki. Prędkość oczywiście spadła. Kocuriada walczyła jednak dzielnie (co kontrolowałem oglądając się co chwila, żeby wiedzieć czy wytrzymuje tempo) i niebawem mogliśmy znów ustawić się bokiem do wiatru, skręcając w Gałkówku na Kaletnik. Droga biegnie tu niewielkim acz konsekwentnym wznosem, ale przy nieprzeszkadzającym wietrze bez problemu rozkręciliśmy się natychmiast do satysfakcjonującej prędkości.
Po obu stronach drogi zwykła przeplatanka mniej lub bardziej zadbanych posesji. W sumie typowa polska wieś, gdzie to, co naprawdę wiekowo urokliwe z obojętnym przyzwoleniem mieszkańców obraca się powoli i nieuchronnie w ruinę. Kilkudziesięcioletnie chatki, ze zmurszałymi, drewnianymi gankami z zapadniętymi, smutno wpatrzonymi w ziemię oknami. Jakby przygniecione wspomnieniami trosk swoich byłych mieszkańców. Ustępują miejsca bardziej współczesnym (co jeszcze nie jest zarzutem), ale za to zupełnie pozbawionym choćby namiastki uroku budynkom. Jak np. jasny prostopadłościan sklepu pośrodku porośniętego jedynie na wpół martwym trawskiem placu (tak na oko jakieś dwa numery za dużego w stosunku do gabarytów sklepu). Szpetota aż razi w oczy, więc odruchowo odwracam się, by sprawdzić co z Kocuriadą. Kiedy znów patrzę przed siebie na obskurnym betonowym murze widzę kibicowskie grafitti (z tych bardziej ambitnych – nie bluzgi, ale kolory, grafika, te sprawy) – jakiś dzieciak z okolicy leczy swoje wielkomiejskie tęsknoty.
Wyjeżdżamy z Gałkówka, mijając po drodzę jakąś inwestycję, która troszkę przerasta wiejskie realia. Przed nami krótki festiwal trzech przejazdów kolejowych. PKP-owskie rozpasanie i sny o potędze. W końcu to przedmieścia Koluszek – chciałoby się rzec nobles oblige, ale szlachectwo jakoś średnio komponuje się zarówno z PKP, jak i z Koluszkami. Dlatego też omijamy Koluszki, odbijając na południe i znów biorąc na siebie wiatr. Na szczęście zaraz po ostatnim przejeździe wjeżdżamy w przyjemny pozimowy las, więc podmuchy są mniej dojmujące.
W lesie nagły wysyp rowerowej różnorodności. Przed nami starsza kobieta na rowerze wiezie jakieś zakupy do domu. Z naprzeciwka dwie rowerzystki też czymś obładowane. Jedna ma dodatkowo fotelik do przewozu dziecka. Taki staromodny, jakie pamiętam z dzieciństwa: wiklinowy, montowany do kierownicy. Dodatkowo, gdzieś z lasu, boczną, rozmiękłą drogą docierają do asfaltu jakieś dzieciaki, przepychając rowery przez błoto. Cali w nim uwalani. Ale chyba szczęśliwi. My tymczasem wypadamy z lasu i znów mocniej siłujemy się wiatrem. Za nami 27 km, więc żeby nieco ulżyć Kocuriadzie stawiam wiatrochron: prostuję się w siodle, kierę trzymam czubkami palców i jadę taki sztywny i wyprostowany. Wyglądam jak surykatka. Albo jakbym się gipsu napił. Surykatka napojona gipsem na rowerze. No, to jest niezły temat do analiz dla psychologa... sportowego. W każdym razie łudzę się, że Kocuriadzie jest łatwiej dzięki temu. I chyba jest, bo mimo jazdy pod wiatr nie schodzimy poniżej średniej.
Wreszcie docieramy do Chrustów i wiatr przestaje być problemem. Znów krótkim odcinkiem przecinamy jakiś las. W rowie dogorywają żałosne resztki zimy, co odnotowuję nie bez satysfakcji i zapominając o treningowym planie sięgam do kieszeni po aparat. Schodzę z prowadzenia, kadruję Kocuriadę i słyszę: „No wracaj! Bo mi średnia spadnie!!” Chcąc nie chcąc, chowam aparat, wracam na prowadzenie i delikatnie podkręcam tempo. Wypadamy z lasu prosto do wsi. Jest pusto, nie licząc jakiegoś chłopa idącego w naszę stronę z drugiego końca wioski. Czuć woń rozrzuconego na polu nawozu. Za płotami szaleją psy. Delikatny zakręt ustawia nas plecami do wiatru i od razu zyskujemy na prędkości. W dobrym tempie docieramy do Justynowa, za którym Kocuriada ma lekki kryzys. Ale dosłownie kilkaset metrów z prędkością 20-21 km/h wystarczy, żeby się zregenerowała. I bardzo dobrze, bo czuję, że bardziej niż o jeździe zaczynam myśleć o obiedzie. Jeszcze tylko krótki odcinek ponownych zmagań z wiatrem (który, prawdę mówiąc, nie był dziś zbyt wymagającym przeciwnikiem) i znów ustawiamy się do niego plecami. Przebijamy się przez nowobudowaną drogę i bez przeszkód docieramy do domu. W sam czas, żeby zjeść szybciutki obiad i ruszyć na piwkowe podsumowanie rowerowego dnia z Lemurem i Lobotomikiem.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
28.75 km
12.50 km teren
01:03 h
27.38 km/h:
Maks. pr.:42.66 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Shotgun
Poniedziałek, 7 marca 2011 · dodano: 07.03.2011 | Komentarze 0
Lubię to marcowe, ostre słońce. Z jednej strony jeszcze zbyt słabe, by na dobre rozgrzać powietrze, z drugiej przyjemnie razi oczy, kłuje wiosenną już jasnością. Cóż, w końcu jak uczy tzw. ludowa mądrość, marzec to miesiąc kontrastów. Mógłbym nawet tę słoneczną słabość zupełnie zignorować, rozgrzany pracą nóg, gdyby sople zimnego powietrza nie dźgały mnie tak boleśnie po samo dno płuc. Zaraz po wyjeździe mogłem się jeszcze przed nim bronić, zaciskając zęby, ale z każdym kilometrem mięśnie robiły się coraz bardziej zachłanne na tlen, więc – chcąc nie chcąc – zacząłem w końcu połykać lodowate hausty. Na szczęście dzisiejszy dystans był króciutki. Najpierw szybki strzał do miasta, potem powrót zygzakiem, zjeżdżając z asfaltu, żeby nogi za bardzo nie przyzwyczaiły się do równego tempa. Choć, tak po prawdzie, różnica między aslfaltem i nie-asfaltem po zimie jest nader często jedynie werbalna. Mimo wszystko luźna nawierzchnia wymaga jednak troszkę więcej siłowego kręcenia i tak sobie pomyślałem, że to jest właśnie to, czego mi dziś potrzeba. No i przejechałem się dawno nie odwiedzanymi ścieżkami. Teren to jest jednak czysty żywioł, dzikość, rozkoszna szarpanina. O ile szosa daje radość z utrzymywania na długich odcinkach wysokich prędkości, równomiernego tempa, o tyle poza asfaltem przyjemność rwie się na frajdę z pokonywania kolejnych, drobnych (bądź całkiem sporych) upierdliwości. Chodzi mi o to, że na twardym i gładkim (no, w miarę...) radość z jazdy ma jakby bardziej linearny charakter, a ta w terenie – bardziej punktowy. Cokolwiek to znaczy. Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
46.42 km
5.00 km teren
01:50 h
25.32 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Just how easy it is to please me
Piątek, 4 marca 2011 · dodano: 05.03.2011 | Komentarze 0
Zaczęło się od niespodzianki: starczyło jakieś 3km by stało się jasne, że w porównaniu z dniem poprzednim wiatr diametralnie zmienił kierunek. Stąd też wymagające okazały się zupełnie inne fragmenty trasy niż zakładałem. Pomysł na trasę był zaś taki, by znów zahaczyć o Nowostawy, tym razem dojeżdżając do nich od strony Strykowa. Najpierw przebiłem się więc przez fragment PKWŁ. Ruch żaden. Mijam jedynie niemiłosiernie hałasujący ciągnik ekipy obcinającej zbędne gałęzie przydrożnych drzew. Poza tym pusto. Słońce. Sucho. Pełna euforia. Pierwszy raz w tym roku skręcam na zjazd do Dobieszkowa (względnie podjazd do Borchówki), co zaraz na jego początku uświetnia (a może oznajmnia?) obstukujący bezlistne jeszcze drzewo dzięcioł. W biegu próbuję go ustrzelić (fotograficznie rzecz jasna), ale prędkość i nawierzchnia pozwalają na jedną tylko próbę. Koncentruję się więc na kręceniu.Spodziewałem się, że trochę się na tym zjeździe uflagam, ale okazuje się zaskakująco suchy. Po obu stronach drogi coraz szybciej pędzą szeregi drzew oraz badyli wszelakich i las błyskawicznie wypluwa mnie na asfalt w Dobieszkowie. Ruszam w stronę Dobrej. Droga niebawem odbija na zachód i po raz pierwszy tego dnia muszę powalczyć z wiatrem... i z asfaltem, który przypomina w tym miesjcu skórę staruszki.
W Dobrej na szczęście trasa znów ustawia się bokiem do wiatru. Boczny wiatr zasadniczo występuje w trzech postaciach: boczny-przeszkadzający, boczny-pomagający i boczny-neutralny (hm... wiatr w ogóle występuje chyba w tych trzech postaciach). W tym miejscu dmuchał ten ostatni, więc mogłem pokręcić nieco swobodniej. Kręcę zatem w stronę Zelgoszcza i Swędowa. Przed wiaduktem przecinającym A2 droga wspina się niewymagająco, to znów zsuwa się z niewysokich zmarszczek. Meandruje nieco chaotycznie, jakby przy jej wytyczaniu ktoś za punkt honoru postawił sobie, by pokonywała ten króciuteńki odcinek w możliwie najdłuższy sposób. Kilka położonych przy niej gospodarstw nie tworzy jednego skupiska. Są swobodnie rozrzucone, nieco nieudolnie naśladując w tym wsie na Suwalszczyźnie. Uśmiecham się do tej myśli.
Starając się nie wytracać prędkości, składam się w kolejnych, ocienionych pięknymi, wiekowymi drzewami zakrętach. Biorę je ciasno. Korzystając z całkowitego braku ruchu, ścinam jeden po drugim i czuję, że jarzę się jeszcze bardziej. Just how easy it is to please me – myślę sobie i widzę już wiadukt nad A2. Za nim niestety nie jest już tak malowniczo, ale wynagradza mi to tempo: do Strykowa docieram właściwie nie schodząc poniżej 32km/h.
Stryków, jak to Stryków: kościół, zalew i mnóstwo blachosmrodów. Uciekam więc stamtąd jak najszybciej. Wyjeżdżam drogą na Brzeziny i funduję sobie pierwszą serię sprintów (4x30sekund z 30 sekundowymi przerwami między kolejnymi sprintami). W ten sposób docieram do kolejnego wiaduktu nad autostradą, z którego rozpościera się teraz widok na mały, budowlany armagedon: rozjeżdżona ciężkim sprzętem ziemia, skupisko zawsze paskudnych baraków, wymierzone w niebo pociski silosów (chyba na cement, albo kruszywo), mnóstwo kręcących się na pozór chaotycznie wywrotek, koparek, buldożerów i innych wynalazków. Całość przypomina budowę nieudolnej imitacji krateru i już niedługo ma się przeistoczyć w skrzyżowanie A1 z A2 – jeden z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w kraju.
Ja oczywiście nie czekam na ziszczenie się tego „cudu”. Zjeżdżam z wiaduktu i zaraz za nim odbijam na Nowostawy. Wypadam na prostą, na której aplikuję podmęczonym udom drugą serię sprintów. Uspokajam tempo, wyrównuję oddech, docieram do Nowostawów i wjeżdżam na objazd, który pokonywałem wczoraj w przeciwnym kierunku. I niemal natychmiast zdaję sobie sprawę, że powrót nie będzie łatwy. Teoretycznie wiatr wieje z boku, ale nawet jeśli to prawda, to ewidentnie jest z gatunku tych przeszkadzających. Powiem więcej, jest z gatunku tych mocno upierdliwych. Co gorsza, wiem, że jakieś 80% tych ostatnich 15km, które mam przed sobą, będę jechał pod górkę. Prędkość już nie łechce mile mej bikerskiej próżności. Co chwila muszę szukać znośnego przełożenia dla podmęczonych nóg, które przy każdym, choćby symbolicznym wzroście nachylenia płoną żywym ogniem. Dodatkowo zaczynają się jazdy psychiczne, bo... ewidentnie słyszę głosy... nnooo... głosy słyszę... w głowie mam jakieś stado złośliwych, menopauzalnych potworów, które raz z diabolicznych chichotem, to znów szepcząc wrednie powtarzają wciąż jeden i ten sam komunikat: Plichtów, sss, Plichtów, sss, Pliiiiiiichhhhhtówww, sss... Fuck... wiem, że będę musiał podjechać pod ten pieprzony Plichtów. Wiem, że będę musiał się na niego wczołgać na samym końcu, kiedy w nogach zalegał będzie już ołów 30km przejechanych z niemal maksymalną intensywnością, obłożony dodatkowo watą jakichś 10km pod górę i pod wiatr. Każde sykliwe „Plichtów” w mojej głowie jest niczym szpilka ślizgająca się po powierzchni balonika z napisem „Ochota do jazdy i pewność siebie”. Na szczęście organizm instynktownie skupia się na pracy, na kręceniu i oszukuje świadomość. Oczy szatkują przestrzeń, dzieląc dystans na króciuteńkie odcinki: jeszcze tylko do tego drzewa, do tego hydrantu, do skrzyżowania. W ten sposób dotaczam się do przeklętego Plichtowa – góry Syzyfa, widma mojej dzisiejszej klęski i... ku własnemu zaskoczeniu podjeżdżam nadspodziewanie sprawnie. Dalej jest delikatnie z górki, więc nogi mogą trochę odpocząć, choć na pełną regenerację wciąż nie pozwala wiatr. Ale co mi tam wiatr, skoro Plichtów mam już za plecami... skoro podusiłem wszystkie wredne baby w mojej głowie własnym rękami... a raczej nogami... Została mi końcówka trasy i dostaję motywacyjnego kopa. Mijam zakręt i biorę wiatr na klatę: „no chodź, skurwysynu!”. Nogi płoną, na ustach piana, w oczach szaleństwo. Sam nie wiem, czy oślepia mnie teraz słońce, czy szczęście i w takim stanie docieram do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
51.40 km
3.00 km teren
01:59 h
25.92 km/h:
Maks. pr.:43.46 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Rekonesans
Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0
Dziś zabawa z wytrzymałością. Założenie było takie, by spokojnie nawinąć 5 dyszek. Bez bicia rekordów, ale z przyzwoitą średnią. Ruszyłem spokojnie (choć na Expert-ce ciężko jest utrzymać spokojne tempo) z Newsalty w stronę Sierżni i dalej do Lipki. W Lipce z jakąś namiastką żalu minąłem puste miejsce po starej, drewnianej plebani obok kościoła mariawitów. Nie żebym był jakimś szczególnym amatorem architektury sakralnej, czy raczej około sakralnej, ale ten budynek był jednym z niewielu w całej wsi, który od biedy posądzać by można o jakiś charakter. Reszta to typowa wiejska zabudowa (może z wyjątkiem drewnianego, katolickiego dla odmiany kościoła... swoją drogą, dwa kościoły właściwie w jednej wsi... szaleństwo) z przewagą koszmarków z czerwonej cegły, których większość pochodzi pewnie z lat 60. Do tego typowo makabryczna szkoła, chyba z tego samego okresu. Taka PRL-owska wersja modernizmu dla ubogich. Dobudowują do niej właśnie salę gimnastyczną i wszystko wskazuje na to, że będzie równie potworna. Cóż, to się chyba nazywa szacunkiem dla architektonicznego kontekstu miejsca. Szkoda, że polska szkoła architektury najczęściej szanuje w architektonicznym kontekście miejsca akurat to, co na ten szacunek zasługuje w najmniejszym stopniu. W jakimś normalnym kraju, gdzie dba się o materialne ślady przeszłości, szkoła, albo sala gimnastyczna zapewne powstałaby właśnie w budynku starej plebani. Był wystarczająco duży, by dokonać takiej adaptacji. Łatwiej było go jednak rozebrać. I tak dobrze, że trafi do jakiegoś nowopowstającego skansenu (bodaj w nieodległych Nagawkach).Dalej ruszyłem w stronę Dmosina. Zaraz za Lipką jest taka hopka, która o tej porze roku zmusza do pewnego wysiłku. Jeszcze zeszłego lata walczyło się z nią w przyjemnym, zielonym tunelu, tworzonym przez drzewa wpadające sobie ponad jezdnią w ramiona. Ale komuś te drzewa przeszkadzały. Zapewne na jednym z nich zatrzymał się jakiś kilkunastoletni szmelcwagen podpitego wyrostka wracającego z kumplami z dyskoteki. Nieformalny proces ruszył. Mądrzy ludzie usiedli i uradzili. Wydano wyrok: winne są drzewa. Kara: ścięcie.
Znam tę trasę, i wiem, że za hopką czekał na mnie długi zjazd, który bez angażowania większych sił pozwala rozpędzić rower do satysfakcjonującej prędkości. Wstałem więc w pedałach, żeby powalczyć na podjeździe troszkę intensywniej. Wtoczyłem się na szczyt, a tam – niespodzianka. Mniej więcej w połowie długości, zjazd przecina teraz budowa A2. Na szczęście bokiem wytyczony jest objazd.
Zaraz za objazdem zaczynają się Nowostawy. Lubię Nowostawy. Nowostawy to jest skondensowana lekcja polskiego poczucia estetyki. Jeśli ktoś chce taką lekcję odbyć, powinien odwiedzić Nowostawy. Choć oczywiście równie dobrze może zajrzeć do Lichenia... i wielu, wielu, wielu innych miejsc. Na krzyżówce w Nowostawach wita nas olbrzymi bocian (ktoś na bikestats zamieścił już kiedyś jego zdjęcie). Tak na oko waży lekko ponad sto kilo, więc ewidentnie mutant. Zresztą Nowostawy brzmi prawie jak Nowotwory, zatem jest jakby na miejscu. Bociek-gigant to jednak dopiero przedśpiew. Tuż za nim stoi pokryta białym, łuszczącym się i popękanym sidingiem buda, zwieńczona dumnym, czerwonym (cóż za subtelne nawiązanie do barw narodowych) napisem BAR TROPIC. Przyznam, że TROPIC w marcowym entourage’u w Polsce wygląda osobliwie. Ale to nie koniec. Do rzeczonego baru przylega inna, murowana buda (być może stanowi jego część), w której ścianę wmurowano... tył malucha. Doprawdy, nie wiem, cóż miałaby wyrażać, ani czemu miałaby służyć ta instalacja, poza wywoływaniem zdumienia oraz nagłych ataków estetycznych konwulsji. A może BAR TROPIC to jakaś oficjalna meta okolicznych Hell’s Angels, albo Mekka fanów Fiata 126p i wiejskiego tunningu? Kimkolwiek jest człowiek, który sobie to cudo wymyślił, przerażające rzeczy dziać się muszą w jego wyobraźni.
Bar Tropic w Nowostawach© Dawko
Minąłem Nowostawy z uczuciem, które zwykle towarzyszy mi po zbyt szybkiej setce... i mam na myśli raczej gramy a nie kilometry. Wiedziałem, że droga będzie kierowała się teraz lekkim łukiem na wschód, a więc pod wiatr. I rzeczywiście było ciężej, ale i tak dało się utrzymywać rozsądną prędkość. Dotarłem do Dmosina, z którego wyjechałem równie szybko, jak do niego wjechałem, kierując się na Lubowidzę. Po obu stronach drogi mijałem równiutkie rzędy prężących się w słońcu krzewów i drzewek owocowych, a między nimi strumienie płynnego aluminium – marcowe resztki śniegowego badziewa. Wyglądały jak migotający celofan w tym słońcu. Jeden z tych niewielu momentów, kiedy śnieg wygląda na tyle urokliwie, że mogę mu wybaczyć jego istnienie.
Wreszcie dojechałem do Lubowidzy. Lubię wjazd do Lubowidzy, ale zupełnie inaczej, niż lubię wjazd do Nowostawów. Najpierw mija się niewielkie wzniesienie, więc noga pracuje lekko. Po obu stronach drogi stoją dwa symetrycznie odchylone w przeciwnych kierunkach drzewa (nie jestem dendrologiem, ale wyglądają na wiekowe), jak ramiona olbrzymiej litery V, której czubek skrywa się gdzieś pod asfaltem (korzeniami rzeczywiście są pewnie splecione). Dalej zaczyna się niewielki lasek. Tuż za nim stoi tablica z nazwą miejscowości i jeśli spojrzy się wtedy w lewą stronę, widać starą, nieco podupadłą, ale chyba wciąż jeszcze zamieszkałą chatynkę. Resztę nowszych zabudowań przez chwilę skrywają na szczęście drzewa i wybujałe krzaki i można przez moment zobaczyć obrazek sprzed kilkudziesięciu lat. Oczywiście pod warunkiem, że akurat nie przemknie jakiś blachosmród, albo królowa miejscowych dyskotek imieniem Mariola, koniecznie w białych kozaczkach.
Z Lubowidzy pokręciłem do Cyrusowej Woli i dalej do Grzmiącej, gdzie wymieniłem pozdrowienia z jakimś bikerem, który zatrzymał się co by uzupełnić płyny. Ja niestety płynów ze sobą nie miałem (nie lubię pić przy takich temperaturach... a raczej moje gardło nie lubi). Nie wziąłem też prowiantu i zaraz za Grzmiącą odczułem tego skutki. Prąd skończył się nagle i przez kilka kilometrów musiałem trochę „porzeźbić”. Dopiero za Moskwą nieco odżyłem i już w bardziej przyzwoitym tempie dotarłem do domu.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
15.94 km
0.50 km teren
00:45 h
21.25 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Przejażdżka z drapieżnikiem
Środa, 2 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 1
Króciutka sesja treningowego pastwienia się nad Kocuriadą. A wszystko to z miłości oczywiście. Co prawda, marudziła troszeczkę, że ona by wolała tak rekreacyjnie, żeby tylko widoczki popodziwiać, ale kiedy pokazałem jej pierwszą hopkę i padła komenda „KILL!”, zareagowała właściwie. Jak na prawdziwą predator du montagne przystało. Kategoria 1. Infernum <...50>