Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
53.35 km 0.00 km teren
01:53 h 28.33 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:189 (%)
HR avg:163 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Await the sun to show...

Czwartek, 2 czerwca 2011 · dodano: 03.06.2011 | Komentarze 0

... and the beer to be cold.

Nocne burze przydały porankowi rześkości i na całe przedpołudnie zabarwiły niebo przyszarzałym granatem. Stojąc w oknie z kubkiem kawy w ręku wyglądałem na horyzoncie jakiejś zapowiedzi słońca, ale siny monolit nisko wędrujących chmur zdawał się nie mieć końca. Na szczęście, mimo niższej niż w poprzednich dniach temperatury, wilgoć poczęła szybko znikać z chodników i jezdni i właściwie na większości z nich była już wspomnieniem. Będzie dobrze – pomyślałem – Może nie pojeździ się dzisiaj w słońcu, ale przynajmniej po suchym.

Zostawiłem świat za oknem jego własnemu losowi i wróciłem do porannej prasówki w necie. Wyrwał mnie z niej złowrogi szum. Domyślając się co zobaczę, przeniosłem wzrok z monitora na okno. Za szybą niebo stawiało przezroczyste ściany wody. Parapet cicho stękał biczowany wielkimi kroplami, a suche już asfalty znów zamieniły się w potoki. No tak... czyli nie tylko nie pojeździ się dziś w słońcu, ale i o suchym można co najwyżej pomarzyć.

Znów porzuciłem deszczowy real dla zawsze pogodowo neutralnego wirtuala, a nieprzyjemne rzężenie deszczu zagłuszyłem muzyką. Przebijając się przez gąszcz wiadomości i separując w (dez)informacyjnym szumie rzeczy ciekawe i interesujące od zupełnie nieważnych (bo niby czemu miałyby mnie w ogóle zajmować np. nowe spodnie Bobka czy ewolucja fryzur Muchy? – by the way, bardzo niefortunna zbitka nazwisk... a jeszcze bardziej nieszczęśliwa była chyba decyzja o promocyjnym epatowaniu wielką, serialową miłością Bobka i Muchy), nie zauważyłem nawet, kiedy zacząłem mrużyć oczy. Gdy sobie to uświadomiłem, natychmiast zerknąłem w stronę okna.

Przybrudzone wcześniej chmurnym granatem niebo jaśniało teraz niczym nie zmąconym błękitem a silne słońce wydobywało z normalnie szarych chodników odcienie bieli. Szkoda, kurwa, że nareszcie – pomyślałem z zadowoleniem. Żałosne resztki deszczu nikły w oczach. Całe szczęście, bo akurat zbliżała się godzina, o której powinienem wyruszyć na ustawkę z Lobotomikiem. To się nazywa timing.

Pierwsze pięć kilometrów pokonuję samotnie, czując jak odchodzący front burzowy wlecze za sobą ogon wyraźnie zimniejszego powietrza – kontrast, który budzi wspomnienie marca: jaskrawe słońce i zimny wiatr... tyle że słońce jest dziś o wiele, wiele silniejsze niż w marcu.

Kiedy docieram na miejsce spotkania, Lobotomik już na mnie czeka. Szybkie, ogólne ustalenia co do trasy i ruszamy. Chłodny wiatr wyraźnie przeszkadza, ale specjalnie nas to nie martwi. Po pierwsze, jesteśmy jeszcze wypoczęci. Po drugie, przez początkowe kilometry, poza kilkoma niewielkimi zmarszczkami mamy przeważnie lekko z górki. Po trzecie wreszcie, kiedy wracając zmienimy kierunek, wiatr powinien nam pomagać... akurat wtedy, kiedy zmęczenie uczyni taką pomoc bardzo pożądaną.

Kręcimy równym tempem, przebijając się przez typową, drogową szachownicę: wyremontowane odcinki z niewyjaśnionych przyczyn przechodzą płynnie w jakieś asfaltowe zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu, które z kolei równie nagle doznają cudu bitumicznego zmartwychwstania, a przynajmniej jakiegoś face liftingu. Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że decyzja o ich remoncie podejmowana jest na zasadzie rzutu kostką czy monetą.

Leśne odcinki oszałamiają zapachem żywicy. Przebijamy się przez nie i wpadamy do kolejnych wsi. W jednej z nich przystajemy, co by zaopatrzyć się w chmielowe dopalacze. Lobotomik idzie do sklepu, a ja przyglądam się wiejskiej architekturze. Pośród starszych, klasycznych wiejskich chałup wyrosło kilka typowych, „modernistycznych” kostek (przymiotnik w cudzysłowiu, bo to raczej wypaczenie idei modernizmu). We wszystkich balkony wykończono zgodnie balustradami stylizowanymi na renesansowe czy barokowe. Plastikowymi bądź – w najlepszym przypadku – gipsowymi. Szokujące połączenie. Trochę jak kanapka z szynką, nutellą i śledziem... albo kabaretki z habitem (choć po namyśle, stwierdzam, że to ostatnie połączenie, w przeciwieństwie do poprzednich, nie pozbawione jest pewnego uroku).

Proste sześcienne domki z masywnymi, jakby napuchniętymi, ornamentowanymi poręczami są jednak niczym w porównaniu do nowszej inwestycji, której jeden z narożników zwieńczony jest efektowną sześcio- albo ośmiokątną... basztą... tuż obok niej wjazd do garażu. Dom wygląda więc, jak – nie przymierzając – baszta z garażem. Całości dopełniają okna dzielone złotymi (a jakże) prętami oraz stożkowaty dach... jak w zamku Gargamela...

Patrzę na to i zastanawiam się po cholerę komu baszta z garażem (może inwazji się spodziewa? W końcu baszta to budynek o funkcjach obronnych), kiedy ze sklepu wychodzi Lobotomik. Po jego minie od razu widzę, że zakupy były średnio udane. Piwo z lodówki, o które Lobo poprosił, okazało się ciepłe, bo „ona [tj. lodówka] tak ma, że się sama wyłącza” – wyjaśniła pani sprzedawczyni... czyli, że niby taka kapryśna (lodówka, nie sprzedawczyni... choć sprzedawczyni może też... nie wiem). Na szczęście – pomyślał naiwnie Lobotomik – obok stoją jeszcze dwie inne lodówki. Wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że piwo winno być przede wszystkim zimne, poprosił więc o inną markę, wdzięczącą się doń zza szyby drugiej z lodówek. Wówczas okazało się jednak, że dwie pozostałe lodówki również cierpią na tę tajemniczą przypadłość, na jaką zapadła pierwsza, tak że wszystkie trzy zgodnie wyłączają się, kiedy im się tylko podoba... taak... przecież nie można klientowi powiedzieć, że się oszczędza na prądzie. Trzeba go nakarmić bajeczką o złośliwym charakterze urządzeń chłodniczych.

Chcąc nie chcąc, ruszamy w poszukiwaniu zimnego piwa do kolejnej wsi. Plan żeby przychmielić gdzieś w plenerze musimy nieco odłożyć. Na szczęście, chwilowe piwne niepowodzenie wynagradza nam fakt, że przejeżdżamy najbardziej urokliwy fragment dzisiejszej trasy. Tylko wiatr jakby nieco się zmienił. Z jednej strony na plus, bo jest ewidentnie cieplejszy, z drugiej na minus, bo – zdaje się – zmienił kierunek i zamiast zacząć nam pomagać, wciąż przeszkadza, wiejąc z boku. Jakiś facet obserwuje nas ze środka pola. Stoi trzymając ręce na biodrach i śledzi wzrokiem jak pokonujemy przestrzeń. Przez moment zastanawiam się czy mu nie pomachać i... uświadamiam sobie, że to... strach na wróble...

Docieramy do kolejnej wsi i kolejnego sklepu. Tym razem ja ruszam na jego eksplorację. Wchodzę do mrocznego, zapuszczonego wnętrza. Jest tak ciemno, że gdybym nie zdjął okularów, nic bym nie widział. Na podłodze wita mnie zniszczona wykładzina o nieokreślonym kolorze oraz postrzępionych i pozawijanych ku górze końcach. Na półkach, pośród rzadko ustawionych artykułów, walają się jakieś okruchy i kurz. Brakuje tylko lepu na muchy zwisającego z sufitu – myślę sobie. Widzę, że nie ma lodówki z piwem, ale napotykając pytające spojrzenie siwiutkiej staruszki za ladą, pytam o piwo i doczekawszy się spodziewanej odpowiedzi wycofuję się czym prędzej.

Piwny pech nas zatem nie opuszcza. Nie tracąc nadziei ruszamy do innej wsi. Na szczęście odległość jest niewielka i już po chwili sondujemy następną placówkę wiejskiego handlu. Już w drzwiach rzuca nam się w oczy równiutki rząd lodówek z piwem. Sekundy niepewności i... tak!.. działają!.. chłodzą!.. mrożą!.. a upakowane w nich kompanie honorowe puszek i butelek prężą swe etykiety, pokryte kuszącym, ledwie widocznym lodowym nalotem. Jesteśmy więc uratowani!!

Po piwnej sjeście i typowych przy piwie Polaków rozmowach ruszamy dalej. Wiatr nie chce nam odpuścić, do tego większą część drogi mamy teraz pod górę. Tym większą jednak frajdę czujemy po przełamaniu oporu ostatniej, większej hopki. Jeszcze tylko niecały kilometr i możemy spokojnie zacząć przekopywać net w poszukiwaniu noclegów na litewską wyprawę... przy kolejnym, zimnym piwie, oczywiście.


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!