Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
101.10 km 0.50 km teren
04:02 h 25.07 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Fabricate salvation

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 10.06.2011 | Komentarze 2

Koło południa słońce najwyraźniej postanowiło sprawdzić, czy prędzej wypoci z drzew żywicę, czy może raczej zmusi je do samozapłonu. Tkwiło w swym najwyższym punkcie i jakby wyczekiwało sadystycznie aż z ziemi dobiegnie skwierczenie – syczący dowód jego potęgi. Ja jednakże, po przedpołudniowej, bezsensownej czasówce chwilowo nie przejawiałem zainteresowania tymi słonecznymi eksperymentami. Bezpieczny w cieniu mieszkania robiłem wszystko, by zatrzymać w sobie resztki wilgoci... a potem, kiedy już zatrzymałem, a nawet wewnątrzustrojowy rezerwuar H2O powiększyłem, zaczęło się przemierzanie mapy, planowanie trasy.

Zadecydował oczywiście wiatr... on w takich wypadkach ma w sumie głos rozstrzygający... o ile oczywiście ma się to szczęście i można się do wiatru dostosować. My mieliśmy to szczęście, bo czekała nas tylko jednodniowa wycieczka, a nie etap większej wyprawy, kiedy przymus przejechania wcześniej zaplanowanej trasy każe zaciskać zęby i na wiatr jedynie złorzeczyć.

Zatem zadecydował wiatr, który rzucił nas (a raczej wbrew któremu przepchnęliśmy się przez pierwszą połowę dystansu) w rodzinne strony mojej babci i dziadka – strony, w których jest np. jedna z najstarszych wsi w kraju (choć za cholerę po niej tego nie widać... ani ona wiekowo dostojna, ani też starczo podupadła... ot, typowa, niczym niewyróżniająca się wiocha, w której naprawdę stara jest chyba jedynie nazwa i lokalizacja), jest całkiem nowy, bo chyba nawet jeszcze nie dziesięcioletni, mały zalew, a kilka kilometrów dalej bodaj najstarszy w okolicy kościół.

A wszystko to upakowane w linearnym do bólu krajobrazie, w przestrzeni zagospodarowanej jakby wyłącznie prostymi liniami. Najpierw pozioma kreska horyzontu dzieli sprawiedliwie na pół to, co ziemskie i to, co niebieskie. Z niej gdzieniegdzie wyrasta mała kreseczka drzewa czy przecinek słupu, jak żałosna pozostałość zatartej podziałki na starej linijce. Inne, dłuższe proste brużdżą ziemię, dzieląc ją na prostokąty pól, kwadraty pastwisk i zagród. A pomiędzy tym wszystkim, jakby pogrubione czarnym flamastrem asfalty... też proste... jedynie z rzadka i jakby trochę wstydliwie przełamane pojedynczym zakrętem. Nie żeby nie trzeba było się wczołgiwać na absolutnie żadną górkę, ale generalnie jest płasko... co chwila otwiera się jakaś szeroka perspektywa i stalowo-błękitne niebo wygląda wtedy jak olbrzymie żelazko rozpłaszczające ziemię.

Widać to wyraźnie kiedy jedzie się np. pociągiem z północy na południe kraju (względnie w przeciwnym kieruku)... krajobraz wypłaszcza się tyleż nagle, ile konsekwetnie, jakby niewidzialne, wielkie palce jakiegoś boskiego chirurga plastycznego naciągały skórę ziemi, wygładzając każdą większą zmarszczkę i niwelując każde większe wzniesienie. Okna wagonu szatkują przestrzeń jak klatki filmu... polskiego filmu... a w polskim filmie, jak wiadomo, „nic się nie dzieje” – równina... Już w samej nazwie jest coś przygnębiającego... równina – synonim impotencji, niemożność wydobycia się czegokolwiek ponad wspólny wszystkiemu poziom... równina, czyli miernota. Wielka pochwała przyziemności.

Niebo nad Stróżą © Dawko


Ale ma to też swoje dobre strony: długie, płaskie odcinki pozwalają na utrzymywanie stałej i względnie wysokiej prędkości przez dłuższe okresy czasu, choć wiatr troszkę przeszkadza. Mimo jego złej woli dociągamy jednak z Kocuriadą do Popielaw, przed którymi mijamy dwie wiekowe, jadące dostojnym tempem rowerzystki w białych bluzkach (wiadomo... niedziela).

Popielawy to typowa dla tych okolic wieś: długi, prosty odcinek szosy oblepiony jest z jednej strony zabudowaniami... po drugiej sady, pola i budynek remizy strażackiej. Nic szczególnego – wszystkie okoliczne wioski wyglądają podobnie. Ciągną się kilometrami, rozpłaszczają się i wpisują w estetykę równinnego krajobrazu. Zupełnie jakby ich mieszkańcy obowiali się, że bardziej skupiona zabudowa, symetrycznie anektująca obie strony jezdni, doprowadziłaby do jakiegoś niebezpiecznego, obcego specyfice tego miejsca spiętrzenia... nizinny strach przed tym, że gdyby powstrzymać rozrost wsi w poziomie, ta zaczęłaby się piąć wzwyż.

Przy jednej z zagród dostrzegam studnię i przypominam sobie babciną opowieść o tym, że kiedyś studnie były tylko w bogatych gospodarstwach. Biedniejsze chłopstwo albo miało tzw. dół z wodą, czyli małą sadzawkę gdzieś na tyłach zagrody, albo chodziło po wodę do bogatszych sąsiadów. Za możliwość korzystania z cudzej studni trzeba było jednak potem zapłacić np. pomocą przy żniwach, albo przy wykopkach. Bogobojny, wiejski ludek widać nie umiłował spragnionego bliźniego na tyle, by go napoić za darmo – myślę sobie, sięgając po bidon.

Przelatujemy przez Popielawy, wykorzystując fakt, że płaszczyzna ziemi sprzyja nam lekką pochyłością. Z dziwnej, typowej dla filmów Kolskiego mieszanki małych, ludzkich spraw, niskich pobudek i takich odruchów oraz ich oniryczno-magicznej wykładni, widać tylko te pierwsze: grupka mężczyzn siedzi w zacienionym przez przydrożny sad rowie i opróżnia puszki przyniesione z oddalonego o kilkadziesiąt metrów sklepu zatopionego w pełnym słońcu. Zwykła niedzielna nuda i pragnienie. Żadnej metafizyki.

Bo metafizyka jest tylko w głowie. W głowie są te wszystkie „cudowne miejsca”, gdzie wszyscy wytykani palcami odmieńcy ocierają się ostatecznie o świętość: puszczalskie, wiejskie piękności dostępują boskiej łaski, karliczki rosną („zwyczajnie rosną... z miłości”), a miłość prawdziwa nawiedza dom bezpłodnego Pograbka i jego kulawej żony. I muzyka grana z talerzy też jest tylko w głowie... bo do walki z nudą stojącego jak parne powietrze czasu, który jest jak długa prosta wśród sennej równiny, piwo czasem głowie nie wystarcza.


Komentarze
Dawko
| 07:33 piątek, 17 czerwca 2011 | linkuj Ależ to jest bardzo optymistyczny wpis... może tylko troszkę melancholijny...
KOCURIADA
| 10:24 piątek, 10 czerwca 2011 | linkuj ale kuźwa powiało optymizmem...czarno masz pod kopułą ;P
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!