Info

avatar Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Dawko.bikestats.pl

Archiwum bloga

Muzyka








































































Dane wyjazdu:
92.30 km 18.00 km teren
03:32 h 26.12 km/h:
Maks. pr.:47.56 km/h
Temperatura:
HR max:186 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka

Switchblade smile

Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 0

Ostatni weekend przed wyjazdem na Litwę... czyli ostatnia szansa żeby się troszkę sponiewierać... ostatnia okazja co by nogom życie nieco uprzykrzyć, nie odbierając przy tym nadziei na regenerację.

Niebo przykryły przepuszczające słońce, półprzezroczyste chmury, które zrobiły z ziemi wnętrze małej szklarni: jest gorąco, parno i duszno. I tylko wiatr wentyluje nagrzaną puszkę, w którą zmieniła się okolica, porcjami chłodniejszego powietrza z północy. Z jednej strony dobrze... inaczej mielibyśmy tutaj małą saunę... z drugiej, wsiadając na rower, niekoniecznie jest się z czego cieszyć.

Zwykle w takich wypadkach staram się zaczynać właśnie pod wiatr. Kiedy jeszcze nieujechane nogi mają dość siły, żeby się z nim przepychać. Ale dziś, skoro mam się sponiewierać, trzeba skończyć z tym wietrznym kunktatorstwem. W końcu trudno liczyć na to, żeby podczas wyprawy wiatr miłosiernie przeszkadzał mi tylko wtedy, kiedy będę wypoczęty. Ustawiam się więc na początku bokiem do momentami wręcz wściekłych podmuchów. Dojadę tak do kilkunastokilometrowej prostej. Przejadę nią już z wiatrem i w mocnym tempie, by potem – kiedy będę już podmęczony – przebijać się przez las i w kierunku przeciwnym, do tego, w którym pędzą masy powietrza.

Najpierw kilkanaście kilometrów rozgrzewki i przez kolejną dyszkę jadę tak, żeby pulsometr zwariował. Oddech błyskawicznie robi się płytszy i częstszy, a nogi coraz bardziej dojmująco protestują tępym rwaniem. Pęd powietrza wysusza gardło, wywiewając z niego ślinę, która przez kąciki ust spływa obojętnie na brodę... jak u jakiegoś niedorobionego bachora.

Wysiłek redukuje znajomy krajobraz do wąziutkiej kreski asfaltu... niewiele szerszej od przedniej gumy... oczy, jakby spanikowane, skaczą chaotycznie pomiędzy trzema kadrami: metr przestrzeni przed przednim kołem, mostek z licznikiem i pulsometrem, monotonnie pracujące nogi przyspawane do korb... Jednym słowem, uroki jazdy w okolicach progu mleczanowego.

Docieram w ten sposób do Tworzyjanek i dalej już spokojniejszym tempem kręcę w stronę Wągrów. Zwykle odbijam w nich na Koluszki, albo (rzadziej) na Rogów. Jest jednak jeszcze trzecia możliwość: Nowe Wągry. Nie brzmi, co prawda, zachęcająco (któż by chciał nowe wągry?), ale dziś po prostu pasuje mi ten kierunek. Wspinam się więc łagodnym i długim podjazdem na wzniesienie, na którego zboczach rozsypana jest miejscowość.

Nie wiem, czy to kwestia forsownego tempa, ale klimat całkiem zwyczajnej na pierwszy rzut oka wsi, zyskuje nieoczekiwanie nieco surrealistyczny wymiar. Najpierw dostrzegam zsuwającą się leniwie z wzniesienia, na które wjeżdżam, kawalkadę samochodów. Na przedzie czarne bmw (a jakże!) udekorowane (jak i zresztą pozostałe auta) jakimś kwieciem i wstążkami... pierwsza myśl: ślub... nic szczególnego w sumie (chyba że dla nowożeńców)... Auta jadą jednak podejrzanie wolno i kiedy je mijam, dostrzegam, że w każdym siedzą faceci w czarnych garniturach, białych koszulach, czarnych krawatach... wygląda to jak zlot fanów Pulp fiction... Vincent Vega i biała wersja Julesa Winnfielda w conajmniej kilkunastu egzemplarzach każdy... do tego żadnych kobiet... i wszyscy jacyś smutni... mijam tę dziwną kolumnę i sam już nie wiem, czy to ślub, czy może żałobny kondukt...

Zanim jednak podmęczony jazdą umysł ma czas na obróbkę tego widoku, wyrasta przede mną grupa kilku jadących konno osób... większość ma teksańskie kapelusze i wyglądają trochę, jak banda oprychów, która wjechała do spokojnej osady gdzieś na dzikim zachodzie. Mieszkańcy tej ostatniej, wyczuwając zagrożenie, pochowali się w swoich domach... co jakiś czas w jakimś oknie nieznacznie poruszy się tylko firanka...

Mijam kroczące obojętnie konie i powoli zbiliżam się do końca podjazdu. Okazuje się, że wdrapałem się na grzbiet, z którego w każdym właściwie kierunku otwierają się całkiem przyjemne panoramy. Z łagodnych zboczy spływają poruszane wiatrem fale zielonych jeszcze zbóż i żółtego rzepaku. Z oddali przyjacielsko machają do mnie śmigła elektrowni wiatrowych. Muszę tu przyjechać z Kocuriadą... i z aparatem – przebiega mi przez myśl, kiedy kończy się asfalt. Zresztą dokładnie tam, gdzie przewidywała to mapa. Droga jest jednak na tyle dobra, że zmiana nawierzchni w ogóle nie przeszkadza.

Kilka kilometrów dalej znów wjeżdżam na asfalt, który meandruje między starym ziemiańskim majątkiem a czworakami, gdzie zapewne dawniej mieszkali zatrudnieni w folwarku parobkowie, poczym ustawia mnie tyłem do wiatru i wyprowadza na długą prostą.

Spokojnie mijam kilka hopek na jej początku i podkręcam tempo. Na moje polecenia samuraj imieniem Shimano precyzyjnie żongluje ostrzami kasety. Uda ponownie płoną, a percepcja znów się zawęża... z kolejnych 12 kilometrów pamiętam jedynie, że wyprzedziłem jakiś niemiłosiernie styrany i obładowany worami skuter, dosiadany przez wiejską babinę.

Kiedy prosta się kończy, tak jak zaplanowałem, skręcam pod wiatr i wjeżdżam w las, w którym drogi kpią sobie w najlepsze z tego, co na ich temat ma do powiedzenia mapa. Chcąc nie chcąc, przebijam się „na czuja”. Las o tej porze roku pachnie i wygląda obłędnie, więc konieczność „improwizowanej nawigacji” jakoś mnie szczególnie nie martwi. Lawiruję leśnymi duktami pokrytymi tym dziwnym kamuflażem światłocienia, kiedy do mych uszu przebija się jakieś dziwne zawodzenie. Pociąg! – myślę z satysfakcją, bo według mapy w środku lasu miałem przecinać tory kolejowe. Dźwięk jednak dziwnie ewoluuje, zyskuje rytmiczny pogłos i coraz mniej przypomina sygnał lokomotywy. Co to jest? – zastanawiam się i jednocześnie dostrzegam daleko przed sobą coś, czego nie potrafię jeszcze zidentyfikować... czyżby na środku duktu coś wyrosło? W końcu w lesie nie byłoby to znowu takie dziwne... a może jacyś przemyślni fachowcy postawili słup czy inne ustrojstwo?.. mija kilkaset metrów i oko wyławia z gry światła i cieni kształt, który może być tylko człowiekiem. Facet stoi lekko pochylony nad skuterem i coś przy nim manipuluje. Jednocześnie uświadamiam sobie, że to, co słyszę, to jakaś chamska muzyka z jakże wyrafinowanym rytmem typu „umcyk umcyk”, bo skuter wyposażony jest w jakiś przepotężny sprzęt grający, który musi płoszyć wszystko, co żyje w tym lesie.

Mijam kolesia na skuterze i uciekam od tego hałasu. W niedługim czasie rzeczywiście przecinam torowisko. Drogi za nim wysypane są nieubitym tłuczniem, w którym koła miejscami niemal grzęzną, więc tempo spada jeszcze bardziej. Nie wiem, ile czasu tam zmitrężyłem i ile razy pomyliłem drogę, zwiększając sobie przebieg. W końcu jednak wydostaję się z lasu i konsekwentnie siłując się z wiatrem, asfaltami docieram do domu.


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!