Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
34.10 km
0.00 km teren
01:23 h
24.65 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
This too shall pass
Środa, 18 maja 2011 · dodano: 19.05.2011 | Komentarze 2
Najtrudniej jest zacząć. Nie znoszę banałów, ale tak właśnie jest. Dopóki wszystko jest w porządku, nie zauważa się tych wszystkich ścięgien, mięśni, stawów, które biorą udział w ruszaniu, hamowaniu, składaniu się w zakręcie. Wszystko odbywa się niejako automatycznie, czyli nie angażując świadomości. Nic dziwnego więc, że tak wiele jej umyka.Kiedy miałem zdrową rękę, nie zdawałem sobie sprawy, jak duży ciężar przenoszę na kierownicę przy ruszaniu. Pierwszy po kontuzji obrót korbami i kurewsko potężne rwanie w łokciu uświadamia mi to nader dojmująco. Muszę nauczyć się ruszać od nowa, opierając się przede wszystkim na zdrowej ręce. Trochę w tym kaskaderki, bo nigdy do końca nie wiem, jak zareaguje bike przy takim niesymetrycznym rozkładzie sił na kierownicy. Ale jeśli mam jeździć, nie mam – zdaje się - innego wyjścia.
Ruszam zatem ostrożnie i asekurancko dobierając asfalty wymykam się z peryferyjnego uścisku miasta. Jadę dzisiaj na Trek-usiu i przez pierwsze kilometry ręka troszkę nie pozwala mi się na nim odnaleźć. Stąd też, choć wiosna z właściwym jej brakiem umiaru jest dziś równie cudownie przytłaczająca, co wczoraj, to bardziej od niej absorbuje mnie kontuzjowany łokieć. Wiem już, że oprócz ruszania muszę też uważać na hamowanie, kiedy ręce, zapierając się o kierę, walczą z siłami bezwładności, jakim z całą konsekwencją bezmyślnej kupy mięcha poddaje się ciało.
Generalnie więc kręcę trochę tak, jakbym dopiero się uczył jazdy na rowerze: ruszam chwiejnie, hamuje dużo za wcześnie i cały czas jadę dziwnie przegięty, z jedną ręką bardziej zgiętą w łokciu, którego – póki co – mocniej wyprostować nie mogę. Słowem, kalekie ucieleśnienie kunktatorstwa (włoskiego wręcz, co chyba bardziej mi dokucza, niż ten pieprzony łokieć). Przypomina to wszystko próbę transportu kopy jajek po pijaku (tzn. po pijaku jest transportujący, czyli ja, a nie jaja).
Jadę nieśpiesznym tempem. Wiatr jest chyba troszkę mocniejszy niż wczoraj, ale w przeciwieństwie do swych marcowych braci jest cieplutki. Jakoś łatwiej mi dzięki temu wspaniałomyślnie wybaczyć mu, że na niektórych odcinkach trzeba się z nim troszkę posiłować. Przemykam przez wiejską zabudowę. Wsie niemal zawsze wyglądają troszkę sennie. Jakby były wyludnione. Albo jakby czas stanął w miejscu i zatrzymał się w momencie zbiorowej, poobiedniej drzemki.
Ta atmosfera zdaje się też udzielać wachlarzom liści, rozwiniętym bądź rozwijającym się kwiatom i szybującym, obżartym świeżo wyklutym robactwem ptakom. Patrzę na ten leniwy, wiosenny tour de force i wydaje mi się, że poza mną wszystko porusza się jakby w zwolnionym tempie. Dalej wiejskie zabudowania ustępują nowej dzielnicy willowej, ale niczego to nie zmienia w ogólnie sennym nastroju.
Wdrapuję się na mały podjazd (w zasadzie nie jest taki mały, ale ja wyjeżdżam z bocznej drogi na jego końcówkę), mijam zakręt i docieram do Lobotomika, który dziś wyjątkowo wita mnie w cywilu... tzn. bez spd, bez gaci z pieluchą... nonszalancja i totalna wzgarda dla praw aerodynamiki. Niedzielny rowerzysta po prostu (z całym szacunkiem dla wszystkich braci bikerów... i dla sióstr takoż). Do tego, chyba w ramach wyposażenia dodatkowego, dzierży jakąś zieloną torbę. What da fuck – myślę sobie zatrzumując się obok. Czyżby Lobo postawił sobie za punkt honoru zwycięstwo w konkursie cycle chic na najbardziej szykownego rowerzystę miesiąca?
Okazuje się, że nie... że najpierw ruszamy po prostu do Luki, bo Lobotomik – nadzieja polskiego ogrodnictwa na zbliżające się wielkimi krokami Igrzyska Olimpijskie Działkowców – walczy dzielnie o renensans swej truskawkowej plantacji (która ucierpiała dotkliwie przez zimową sraczkę, jaka nawiedziła kraj w początkach maja) i musi podrzucić Luce rzeczony koszyk-torbę na sadzonki. Po dopełnieniu tego świętego obowiązku snujemy się swobodnie po okolicy, ciesząc się temperaturą i bardziej koncentrując się na rozmowie, aniżeli na kręceniu.
Postanawiamy zrobić niewielką pętelkę po okolicy i odstawić mnie do domu, by nasz rowerowy reunion zwieńczyć w jedynie słuszny sposób, mianowicie zanurzając się w przesyconych słońcem oparach jęczmienia, rozkosznym chłodzie gorzkawo zacienionego chmielu, oraz w uroczym towarzystwie upasionych słodem drożdży piwnych. W końcu finis coronat opus.
Niestety, realizacja tego szlachetnego planu oznacza jazdę troszkę bardziej zatłoczonymi (czyt. zablachosmrodzonymi) drogami. Na szczęście większość kierowców zachowuje się dziś w dość cywilizowany sposób. Tempo troszkę nam się rozkręca, bo ze względu na ruch rzadziej mamy okazję do swobodnej rozmowy. W dość przypadkowy sposób wychodzimy sobie na zmiany i po jakimś czasie docieramy do ulicy, gdzie znów możemy jechać obok siebie. Pomiędzy wiejskimi, starymi zabudowaniami, poprzetykanymi nowobogackimi willami, wylano tutaj jakieś dwa lata temu nowiutki dywanik gładziutkiego asfaltu. Zdaje się jednak, że zapomniano przy tym o solidnej podbudowie jezdni, skutkiem czego ta ostatnia z zadziwiającą regularnością poczęła się zapadać. W konsekwencji jazda tym odcinkiem przypomina raczej narciarstwo na muldach, aniżeli rowerowanie. Bardziej nas to dziś jednak bawi niż denerwuje.
Domykamy pętle. Przed nami jeszcze dwie większe hopki. Wiatr teoretycznie powinien nam przeszkadzać, ale mimo to wdrapujemy się na pierwszą z nich całkiem sprawnie. Tuż za szczytem przecinamy granicę gmin, co manifestuje się w typowy dla naszego kraju sposób, mianowicie pogorszeniem nawierzchni. Lobotomik daje mi zmianę, domyślając się, że będę teraz jechał bardziej asekurancko. Lawirujemy między kolejnymi pęknięciami, dziurami, kruszejącymi łatami – śladami rozpaczliwej walki o utrzymanie w kupie erodującego asfaltu. W pewnym momencie, na nieco sztywniejszym fragmencie podjazdu zapominam się i żeby utrzymać koło bardziej instynktownie niż świadomie wstaję w pedałach. W sekundę uświadamiam sobie z przerażeniem co właśnie zrobiłem i natychmiast przyklejam tyłek z powrotem do siodełka, zanim ręka zacznie prostestować. Mija kolejny ułamek sekundy i dociera do mnie, że mimo większego obciążenia łokcia, żadnego protestu z jego strony nie było i dojeżdżając do szczytu z tego powodu popadam niemal w euforię. Choć póki co, nie decyduję się na powtórzenie jazdy na stojąco - wbrew temu, co twierdził Einstein głupota ma swoje granice... w każdym razie moja głupota.
Zgodnie z założeniami uświetniamy skromny dystansik piwem, które zawsze najlepiej smakuje po nawinięciu choćby niewielkiej ilości kilometrów w ciepły, słoneczny dzień. W cieniu jakiegoś iglastego badziewia gadamy o rowerach, które kochamy i o tych, które będziemy kochać... no i o tym ile będzie nas ta miłość kosztować... słowem, typowe męskie rozmowy... ja zaś co chwila zerkam na swój łokieć... póki co sprawny jedynie w jakichś 50%... ale po krótkiej stójce na podjeździe nie mogę się jego obecnym stanem dołować... coz’ I know this too shall pass.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
24.59 km
0.00 km teren
00:58 h
25.44 km/h:
Maks. pr.:33.97 km/h
Temperatura:
HR max:200 (%)
HR avg:166 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Back in the game
Wtorek, 17 maja 2011 · dodano: 18.05.2011 | Komentarze 6
Ostatnia moja przejażdżka skończyła się w szpitalu. Dziś, żeby po sześciu pieprzonych tygodniach wreszcie wsiąść na rower, musiałem dzień od szpitala zacząć. Wczesne przedpołudnie miałem zatem upiorne. Tym bardziej, że do wszystkich „uroków” szpitalnej rzeczywistości, z którymi w ostatnich tygodniach miałem nieszczęście się zaznajomić, dołączyła – zdaje się, że z powodu wiosennych temperatur – kolejna. Otóż wystarczyła mi sekunda spędzona w poczekalni, bym zapałał przemożnym i nieodpartym pragnieniem, co by się naTENtychmiast oflagować i – dokonując jednocześnie samospalenia – rzucić się ze szpitalnego dachu z rozdzierającym apelem do rodaków na ustach: LUDZIE! KURWA!! MYJCIE SIĘ!!!Przez ponad dwie godziny czekania przeżyłem olfaktoryczny horror. Zły los rzucił mnie najpierw prosto w mdławe opary moczu, jaki roztaczać musiała brudna bielizna jednego z dwu grubasów, którzy mnie sadystycznie obsiedli. Uciekłem... tylko po to – jak się okazało – by wylądować w chmurze zjełczałego potu, niedomycia i przeciwmolowej naftaliny. Porażająca mieszanka. Wstrzymałem oddech i odwróciłem twarz. Zaczerpnąłem chciwie powietrze i... ogarnęła mnie rozpacz... rozpacz straszna... rozpacz głęboka... wwiercająca się bezlitośnie w moje bezbronne nozdrza wonią źle strawionego, właśnie wypacanego czosnku... litości – zawyłem niemo.
Ten biedny i posępny naród nie potrzebuje żadnych rzekomo genialnych papieskich nauk (których i tak nie zna, choć uwielbia się na nie powoływać). Nie potrzebuje też beatyfikacyjno-martyrologicznych festyniarskich histerii, jakie sobie funduje średnio co kwartał. To czego ten naród potrzebuje to pieprzone korepetycje z higieny osobistej! Gdyby w nadchodzących wyborach pojawiła się partia, która na swych sztandarach wymalowałaby hasło „Mniej krzyży, więcej mydła... i asfaltu!” – mogłaby liczyć na mój głos.
W każdym razie, po rzeczonych dwóch godzinach tego koszmaru dostąpiłem wreszcie łaski i zostałem przyjęty na audiencji u lekarza (audiencji, bo on się bynajmniej nie zachowywał jakby to była po prostu wizyta). Okazało się, że trafiłem do tego samego gbura, który przyjmował mnie do szpitala. Potraktował mnie równie „uprzejmie”, jak poprzednio, ale... pisałem już, co o nim myślę, więc nie będę się powtarzał. Zwłaszcza że to, co naprawdę istotne, to to, że już chwilę później ląduję u gipsiarza, który wreszcie wyzwala mnie z tej pieprzonej gipsowej trumny, w jakiej przez ponad miesiąc spoczywała moja ręka.
Jeszcze tylko prześwietlenie (litościwie przemilczę wszystkie biurokratyczno-administracyjne absurdy, jakie mu towarzyszyły) i znów wracam do lekarza gbura. Ten gapi się w monitor, na którym widzi już zdjęcia mojego łokcia. „Jest średnio dobrze” – mówi nie patrząc na mnie... „Do końca się Pan jeszcze nie zrósł” – kontynuuje i ku mojemu zdziwieniu nawet przez myśl mu nie przechodzi, by dokładniej obejrzeć moją rękę o jej dotykaniu nie wspominając... żadnych pytań, żadnego sprawdzenia ruchomości stawu... nic. „Tu ma Pan skierowanie do poradni rehabilitacyjnej i po sześciu tygodniach zgłosi się Pan do nas ponownie”. Zdrową ręką sięgam po skierowanie. Wydaje mi się, że skandalicznie głośno przełykam ślinę i pytam:
„... – a kiedy będę mógł wsiąść na rower?”
„ – dwa miesiące” – rzuca z nad papierów lekarz, tradycyjnie nie racząc na mnie spojrzeć...
Powtarzam w myślach „dwa miesiące... dwa miesią... DWA, KURWA, MIESIĄCE???”
Czuję, że robi mi się gorąco a twarz pąsowieje. Jeden wyjazd w tym roku już kurwa straciłem, a teraz wychodzi na to, że nie będę też mógł pojechać na drugi. Patrzę na zajętego wypełnianiem dokumentacji przedstawiciela jednej z moich ulubionych grup zawodowych. „Co ty, kurwa, wiesz o rowerowaniu – tu zerkam na stempel skierowania na rehabilitację... lek. med. Jarosław... – Jaruś...” – myślę sobie... „Nie chcę mi się z tobą gadać, gnoju” – dodaję w myślach po efektownej pauzie i wychodzę. W drzwiach rzucam jeszcze „miłego dnia”. Bez odpowiedzi.
Ale nie potrafię dłużej roztrząsać chamstwa lekarza. Dzisiaj to bez znaczenia. Dzisiaj ważne jest to, że na ręce nie mam gipsu, jest wiosna i nie pada deszcz, a w domu czeka rower. Siłą rzeczy, jedyne zmartwienie to dostać się do niego jak najszybciej.
Pół godziny później przebieram się już w gacie z pieluchą. Palce mi drżą, co chwila syczę z bólu, urażając niezupełnie jeszcze sprawny staw. Koty przyglądają mi się z zaciekawieniem i – jak mi się wydaje – rozbawieniem, kiedy biegam bez sensu po mieszkaniu w poszukiwaniu kasku, rękawiczek, okularów, butów, choć – poza tymi ostatnimi – wszystko leży przecież w jednym miejscu.
Wreszcie stwierdzam, że jestem gotowy do jazdy i – przejęty chyba jak laska podczas swych pierwszych eksperymentów z makijażem – powoli zaczynam kręcić... ostrożnie i niepewnie... czuję się trochę jakbym stąpał po lodzie a nie jeździł. Obiecałem sobie, że po pierwszych kilkuset metrach zadecyduję czy jazda w ogóle ma sens. Stwierdzam, że generalnie rewelacyjnie nie jest, ale panuję nad bike’iem, więc starannie omijając wszelkie nierówności decyduję jechać dalej. I już po kilikudziesięciu sekundach dostaję takiego endorfinowego kopa, jakiego chyba zaznaje pedofil wchodzący na szkolny basen.
Rower to jest jednak magia – banał, ale to jak mnie zaczyna atakować wiosna podczas jazdy da się podsumować tylko w ten sposób. Przesadnie wręcz soczysta zieleń wciska się wszystkimi zmysłami, niemal wybucha mi prosto w oczy. A przecież nie jest tak, że przez ostatnie tygodnie siedziałem w domu i nie widziałem jak się to wszystko wykluwa. Jednak widzieć to wszystko z okna, albo zza szyb samochodu, to co najwyżej widzieć połowę wiosennego rozpasania.
Pociskam po znanych sobie ścieżkach, wybierając te, których nawierzchnia może być najmniej uciążliwa dla mojej ręki. Na początku, za każdym razem, gdy mija mnie jakiś blachosmród, spinam się troszkę i łokieć przeszywa wredne ukłucie. Na szczęście chwilę później oswajam się na nowo z ruchem i problem znika.
Wiatr jest boczny i trochę przeszkadza. Targa niemiłosiernie grzywami liści i kolorowymi kropkami rzuconymi beztrosko na zielone tło łąk. Mimo jego podmuchów prędkości są jednak w miarę ok. Najwyraźniej sześć tygodni przerwy nie wyssało z nóg wszystkich sił. Gorzej z wydolnością, bo pulsometr pokazuje jakieś kosmiczne wartości. Albo się popsuł (co przecież wcale nie jest takie rzadkie... w co jednak wątpię), albo moje maksymalne tętno było jak dotąd mocno niedoszacowane. Tak czy inaczej, wbrew kardiologicznym alarmom wszczynanym co chwila przez bezmyślne urządzenie, jedzie mi się zadziwiająco dobrze, choć po pewnym czasie zdrowa, prawa ręka zaczyna odczuwać zmęczenie. Musi dźwigać niemal cały ciężar, jaki normalnie rozkłada się na dwie ręce. Niestety, jej lewa siostra nie jest jeszcze w stanie jej pomóc: gdy tylko przypadkiem czy przez nieuwagę obciążam ją nieco bardziej, protestuje gwałtownym i kurewsko nieprzyjemnym szarpnięciem.
Na szczęście, gdzieś po połowie dystansu sytuacja się poprawia. Coraz pewniej ściskam kierę i mam wrażenie, że łokieć lepiej (czyt. mniej dojmująco dla mnie) znosi jazdę, choć wciąż nie mogę go obciążać. Banan na twarzy rozrasta mi się do takich rozmiarów, że chyba zaczynam przypominać szczerbaty kombajn: jeszcze trochę i zacznę nim kosić przydrożne słupki i rysować mijające mnie blachosmrody.
Zawracam i zaczynam przepychać się z wiatrem. Normalnie pewnie by mnie to nużyło. Normalnie pewnie uległbym lekkiemu wkurwowi. Normalnie przykleiłbym się do mostka i zaciskają zęby wlepiłbym posępny wzrok w asfalt tuż przed przednim kołem. Po sześciu tygodniach przymusowej, rowerowej abstynencji nic jednak nie jest normalne i wietrzny sabotaż cieszy mnie jak masochistę rozżarzona igła w tyłku.
Przede mną z podporządkowanej drogi wyjeżdża błyszczący nowością ciągnik (...zawsze chciałem mieć takie coś – nucę w myślach...) i zaczyna wczołgiwać się na lekkie wzniesienie. Przez moment szacuję dystans jaki mnie od niego dzieli (na oko jakieś 20 metrów) i postanawiam go dojść. Przede mną dwie większe zmarszczki pod wiatr, więc dobrze byłoby się za nim schować – na własny użytek racjonalizuję decyzję i zaczynam mocniej kręcić. Rozkręcam się jednak do 30km/h a odległość nie maleje. Próbuję podkręcić jeszcze trochę, ale wiatr rzuca mi jakąś żałosną jałmużne w postaci dodatkowych 2-3 km/h. Zaczyna się pierwszy z podjazdów i ku mojej radości dystans nieco maleje. Przez moment zastanawiam się, czy górka jest rzeczywiście wymagająca nie tylko dla mnie, ale i dla maszyny, czy może traktorzysta, widząc mnie w lusterku, trochę się ze mną droczy. Jakkolwiek by nie było, zapamiętale kręcę dalej. Nie starczy mi jednak sił, by dojść traktor przed szczytem. Wdrapuje się na wzniesienie i widzę jak zsuwający się z niego ciągnik znów zyskuje nade mną kilkanaście metrów przewagi. Rzut oka na pulsometr, który domaga się, by ktoś natychmiast rozpoczął moją reanimację i postanawiam ostatnie kilometry pokonać w rozjazdowym tempie... „kiedyś cię jeszcze dojdę” – rzucam na pożegnanie ciągnikowi i po chwili okrężną (ech... ten przymus unikania wertepów) drogą docieram do domu. I chce mi się śmiać, płakać, wrzeszczeć... nawet hymn mógłbym odśpiewać, miksując go na żywo z międzynarodówką... bo przecież...
after six fuckin’ weeks and millions of minutes
I am back in the game,
Thought I was done, man… Thought I was finished
But I am back in the game.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
It is they who are my army...
Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · dodano: 25.04.2011 | Komentarze 9
... or tribute to my bikefriends.Tęsknię. To oczywiste, że tęsknię. Choć trafniej byłoby chyba mówić o syndromie odstawienia: rozszerzone źrenice, wzrok bezmyślnie wbity w przestrzeń za oknem, napady paniki, uderzenia gorąca, pieszo nabijane codziennie kilometry na trasie pokój-kuchnia-łazienka-pokój-balkon... i znów pokój-kuchnia-pokój-łazienka... etc.
Jestem jak pies na łańcuchu... jak gangster w „betonowych skarpetkach”... jak dziecko przed szybą cukierni lub sklepu z zabawkami... jak rower bez kół i jak koło bez powietrza...
Słowem, jestem w czarnej dupie. W samym środku ciepłej, wczesnej wiosny przeżywam jakieś pieprzone deja vu z najbardziej chujowych (czyt. antyrowerowych) zimowych miesięcy.
Przekopuję net w poszukiwaniu rowerowej pornografii: ślinię się lubieżnie na widok karbonowych piękności odzianych jedynie w shimanowską biżuterię. Obsesyjnie porównuję ich wagę, okiem konesera oceniam rzeźbę ram i estetykę ich malowania.
Masochistycznie przeglądam raporty z wycieczek na BS.
Rozkładam co chwila mapę z zaznaczonymi trasami wypraw z minionych lat. Wirtualnie pokonuję je znów. Pamiętam niemal każdy zakręt, każdy podjazd, każdy ogołocony z izotoników sklep i każdą odwiedzoną po drodze budę z piwem. Tu dokręcałem Kocuriadzie mostek, który się poluzował na poniemieckim bruku. Tu wspiąłem się na swą najwyżej położoną przełęcz. Tu, udając pielgrzymów, spaliśmy w kościele. Tu wykręciłem swoją życiową Vmax. A tu wprost pod przednie koło wyskoczył mi zając – ja się potłukłem, on zdechł.
Miejscowości dzielą się na te, przez które przejeżdżałem i na anonimowe. Na te, do których pamięć natychmiast dopasowuje obrazy jakichś wspomnień i te, których nazwy zioną jakąś abstrakcyjną pustką. Te ostatnie są trochę jak zaproszenie, a trochę jak wyzwanie i patrząc na nie po prostu wiem, że MUSZĘ tam kiedyś dojechać. Nie wiem po co, bo przecież nigdy takich miejsc zupełnie z mapy nie wyplenię, ale wiem, że muszę.
Tęsknię za – przeklinanymi przecież nie raz – zmianami faktury nawierzchni. Za wszystkimi zmiennymi obliczami asfaltu: od tych najmroczniejszych po niemal białe. Za czarnym, bitumicznym lustrem i za chropowatą, grysową tarką, która smolistej mazi ma w sobie tylko tyle, by wystające z jezdni kruszywo utrzymać na miejscu. Brakuje mi europejskiej gładkości dróg za unijne fundusze. I brakuje też niepowstrzymanego rozkładu zapomnianych szos zapadłej prowincji oraz ciężko doświadczonych przez zimę ulic miast. Brakuje wąskich, przewleczonych przez drzewa nitek leśnych duktów i nierównych kolein wyrytych między polami. Brakuje szutrów Suwalszczyzny, rozgrzanych do białości żarem lipcowego słońca. I brakuje mazurskich, pruskich bruków, po których, co prawda, jeździ się chujowo, ale które o zachodzie słońca mienią się magicznie różem, czerwienią i wszystkimi odcieniami sinych fioletów.
Nawet o deszczu myślę z perwersyjną nostalgią. I o wietrze (to jest dopiero dewiacja!), choć gnój jest przecież bardziej zmienny i upierdliwy niż laska w ciąży. Brakuje mi chłodu dźgającego bezlitośnie soplami zimna. I letniego skwaru, parzącego płuca rozgrzanym powietrzem, które niemal zmusza ciało do zmiany stanu skupienia ze stałego na ciekły.
Tęsknię do bólu w udach, ciężkości wytrzęsionych na kamieniach rąk, mroczków przed oczami i ukłuć w płucach boleśnie rozrywanych łapczywie chwytanym tlenem.
Tęsknię do tych chwil, kiedy każdy obrót korby wymazuje stopniowo upierdliwości i zmartwienia dnia codziennego. Kiedy do rozwiązania pozostaje mi tylko jeden problem: dojechać.
Tęsknię do samotnej jazdy. Do kręcenia bez żadnych rozpraszajek, kiedy mięśnie instynktownie wykonują swoją pracę, a myśl może się skupić na sobie samej.
Ale tęsknię też do ludzi, do bike’owych przyjaciół, z którymi i dzięki którym nawinąłem już tysiące kilometrów. Tęsknię do wspólnych wypraw: Evesiss przykleja się do mojego koła, Luka jak zwykle urządza sobie i mnie małą czasówkę, Lobotomik gada o melancholijnym uroku krajobrazów i szpetocie polactwa, Lemur przepycha korby na podjazdach, wydając przy tym dźwięki, jak Sharapova na korcie, elStamperowi – najmłodszemu z nas – znów trzeba kupić piwo, a Józek... Józek po prostu jest. To znaczy jest, o ile w końcu dotrze.
Bo Józek wyspecjalizował się w docieraniu na miejsce zbiórek na tzw. „ostatnią” chwilę – ostatnią w cudzysłowie, bo tak naprawdę Józek najczęściej dociera kilka minut po ostatniej chwili (a zdarza się też, że dociera kilka godzin po niej).
Na bikestats.pl Józek jeszcze nie dotarł. Gdyby go spytać, dlaczego nie ma tu swojego profilu, powiedziałby pewnie, że posiadanie profilu jest niefajne. Dla Józka bowiem świat generalnie jest niefajny. Józek jest twórcą i bodaj jedynym przedstawicielem niefajnizmu – kierunku filozoficznego stanowiącego radykalne rozwinięcie pesymizmu i sceptycyzmu. Paradoksalnie sam Józek jest... zajefajny. Na wyprawach nigdy nie forsuje tempa (po co się spieszyć, skoro – po pierwsze – jedziemy do jakiejś niefajnej miejscowości, która – po drugie – nigdzie się przecież nie wybiera, więc ostatecznie i tak w końcu do niej dotrzemy). Nigdy też nie zabiera mapy ani zapasowej dętki (wiadomo, mapy i dętki są niefajne, a poza tym po co wieźć przez pół świata „kilogramy” papieru i gumy, skoro można się o nie postarać dopiero wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne). Józek potrafi za to zabrać na kilkusetkilometrową, wielodniową wyprawę ciężką flachę jakiegoś wina, i kontemplując ze stoickim spokojem niefajne krajobrazy, błądząc wielokrotnie, łapiąc kolejne gumy, dowieźć ją i wypić z nami na koniec trasy, bo przecież żadne alko nie smakuje tak, jak to, które pokonało z nami cały dystans. Trasy pokonane bez Józka też nie smakują jak te, przejachane z nim.
Z elStamperem pierwszą wspólną trasę zrobiliśmy... blachosmrodem (ale wtopa... wstyd i żenua)... musiałem odstawić go (to znaczy elStampera, nie auto) do Świnoujścia, gdzie całą ekipą startowaliśmy do kolejnej wyprawy, z której w ostatniej chwili zły los mnie wyautował (fuck – że pozwolę sobie na niezbyt wyszukaną pointę).
Jechało nam się razem tak, jakbyśmy robili takie trasy co najmniej raz w tygodniu, choć elStamper w końcu nie wytrzymał równego tempa i zasnął na fotelu pasażera. I tak mu już zostało... to znaczy na rowerach też ciągniemy razem, aż w końcu elStamper jakby przysypia i zostaje. No chyba że wyruszy wcześniej... wtedy majaczy gdzieś na końcu szosy niebieską przeciwdeszczówką, która ma chyba jakieś magnetyczne nitki, bo zadziwiająco dobrze się go wtedy ściga.
Lemur... czego potrzeba, żeby na miejskim rowerze o masie średniego czołgu i zaledwie trzech przełożeniach zjechać Mazury w tę i wewtę (albo we wtę... a może nawet we w tę)? Siłę trzeba mieć... i Lemur ma siłę... i nie chodzi o jakiś dynamit w udzie, spektakularny fajerwerk, który wypala się po kilkunastu metrach sprintu. Lemur ma w udzie siłownik hydrauliczny, który wciąga ją na budzące respekt wzniesienia. Choć wzniesień Lemur chyba szczególnie nie lubi, bo tym bardziej upierdliwym potrafi tak podczas ich pokonywania nawrzucać, że asfalt im się rumieni niczym lico zakonnicy, która przypadkiem zbłądziła do burdelu.
Teraz Lemur nie jeździ już czołgiem, tylko Klaksonem i kiedy wyciąga się nad mostkiem przypomina mi Mancebo. Agresywnie pochylona, z lekko rozkołysanymi barkami. No budzi respekt po prostu.
Ale Lemur ma też fobię... fobię szczególną, bo kolarską, mianowicie spd-fobię. Przypięta do pedałów ulega napadom histerii, atakom paniki i w ogóle zdradza objawy klimakterium, a to przecież jeszcze nie czas. Szkoda, bo gdyby pozwoliła się w spd – sorry za wyrażenie – zapiąć i gdyby do nich przywykła, to aż boję się pomyśleć, co by mogła wówczas wykręcić.
Lobotomik... przypadek beznadziejny... cykloza w ostatnim stadium zaawansowania... rozliczne przerzuty, a nawet przerzutki. Stanowi niezwykle ciekawy przypadek dla medycyny. Lekarze wykryli, że we fragmencie jego mózgu odpowiedzialnym za kojarzenie faktów i bardziej skomplikowane czynności intelektu, zwoje kory mózgowej układają się w napis SHIMANO.
W rezultacie choroby, mutacji uległo też jego serce, przekształcając się w pompę z tłokiem obrotowym, którego oś osadzona jest w suporcie o standardzie BB30 i który napędzany jest ultralekkimi korbami.
Zmiany chorobowe dotknęły także układ kostny, który struktualnie upodobnił się do karbonu. Brak nadziei na wyleczenie (NFZ nawet nie odpowiada na jakiekolwiek pisma w tej sprawie).
A początki były niewinne: niewyszukany sprzęt i spacerowe tempo. Pamiętam, że podczas pierwszych wspólnych wypraw Lobotomik utrzymywał koło do pierwszego, napotkanego podjazdu. U jego podnóża rzucał wówczas „to na razie” i zostawał, podjeżdżając zupełnie bez walki.
Sytuacja zmieniła się jakieś 3 lata temu. Najwyraźniej wówczas zakończył się okres inkubacji wirusa cyklozy. Lobotomik zmienił styl jazdy i dla górek żywił coraz mniejszy respekt. Wreszcie zainwestował w sprzęt, który bardziej mu pomagał, niż przeszkadzał podczas jazdy.
Traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie u mnie nastąpiła remisja cyklozy. Dwie poważniejsze infekcje i długotrwałe kuracje antybiotykowe na tyle skutecznie pozbawiły mnie sił, że ciężko było mi się cieszyć rowerem równie intensywnie i beztrosko, jak kilka lat wcześniej.
Na szczęście choroba Lobotomika miała na tyle intensywny przebieg, że i u mnie rozwinęła się ponownie... isn’t it what friends are for?
Luka aka SirWoland... jazda z Luką to czyste szaleństwo... jakieś pieprzone misterium zajechania się i apoteoza kręcenia do upadłego. Święto prędkości, czyli wielkie dionizje na progu mleczanowym. Luka ma mentalność zwycięzcy... albo zabójcy... na jedno wychodzi. Każdy kolejny odcinek, każda górka to przeciwnik, to wróg, którego trzeba pokonać jak najszybciej (powiedziałem JAK NAJSZYBCIEJ!).
Bardzo lubię samotną jazdę... własne tempo, którego nie trzeba z nikim uzgadniać, kiedy do nikogo nie trzeba się dostosowywać. Fajnie jeździ się też w parze czy grupce, kręcąc bez wysiłku i rozmawiając sobie swobodnie o jakichś pierdołach. Ale naprawdę zajebiście jest jechać z kimś, kto wyzwala w tobie ukryte zazwyczaj rezerwy... kto w momencie, w którym wydaje się, że jedziesz już na maksa, naciska mocniej korby i... okazuje się, że można jeszcze szybciej. Kiedy jadę z Luką, wiem, że tak właśnie będzie... wiem, że będzie ciężko, mocno... wiem, że będzie szybko... jak np. na odcinku między Białą a Piątkiem, na którym na rowerach objuczonych sakwami nie schodziliśmy poniżej 40km/h, wychodząc sobie regularnie na zmiany, jak podczas jakiejś pieprzonej czasówki parami. Albo na krótkim dystansie między Płotami a Gryficami, gdzie znów mimo obciążenia i wiatru cyferki licznika ganiały sobie jak w zaklętym kręgu między 35 a 38km/h.
Dawno nie jeździłem z Luką, ale wiem, że urządzimy sobie jeszcze niejedną taką czasówkę.
Evesiss jest dziecięciem płomiennego entuzjazmu, który wszelako bywa ulotny. Pierwsze kilometry w jej wykonaniu to zawsze radosne brykanie szczęśliwego źrebiątka. Kiedy mija połowa dystansu, źrebiątko dorasta do statecznego galopu i równego tempa. Nadal dzielnie trzyma koło i nie trwoni niepotrzebnie sił, ale po osiemdziesiątym, dziewięćdziesiątym, albo setnym kilometrze stateczność i spokój ulatniają się jak powietrze z przebitej dętki... ze złowrogim sykiem: bo droga jest za długa... bo zakręty są zbyt lewe albo zbyt prawe... bo wiatr wieje, deszcz pada, a na podjazdach jest pod górkę... i na kogo się ten cały toxic speach wylewa?
Cóż jednak robi Evesiss, kiedy pokonawszy te wszystkie przeciwności budzi się następnego dnia, a ból ścięgna Achillesa nie pozwala jej chodzić? Otóż plądruje pierwszą napotkaną aptekę i uzbrojona w całe beczki maści i żelów przeciwobrzękowych oraz w kilometry bandaża elastycznego i opaskę usztywniającą wsiada na rower i jedzie dalej. I dojeżdża do celu. Mimo bólu oraz tego, że raczej osobliwie interpretuje mapę. Albowiem od żółtych wstęg dróg wojewódzkich i powiatowych oraz od białych wstążek względnie komfortowych, aslfaltowych, wiejskich szos, dalece bardziej atrakcyjne wydają jej się czarne kreski polnych traktów i leśnych przecinek, które kończą się zawsze wcześniej niż obiecuje mapa w jakimś błotno-gnojnym armagedonie. Kiedy Eve dociera potem na miejsce zbiórki jej Magiczny nie przypomina wcale aluminiowej konstrukcji. Wygląda raczej jakby był ulepiony z gliny, błota i... zresztą nieważne (technologia a’la chata buszmena). Tak czy owak, brat niezmiennie pozostaje z siostry dumny.
Jest jeszcze Kocuriada... ale ona jest kimś więcej niż przyjaciółką, zasługuje więc na osobny wpis.
Nie zawsze jeździmy pełnym składem. Nie zawsze udaje nam się dojechać tam, gdzie zamierzaliśmy. Ale ilekroć wsiadam na rower, ilekroć myślę o jeździe, jakaś część każdego/każdej z nich jest ze mną... bo kiedy jestem na rowerze they are a wall of arms around me... it is they who are my army.
Kategoria 0. Bajki o Bike'ach
Dane wyjazdu:
40.14 km
0.50 km teren
01:35 h
25.35 km/h:
Maks. pr.:47.04 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:156 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Tell me why I don’t like mondays*/ **/ ***
Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · dodano: 11.04.2011 | Komentarze 19
* Jeśli masz problem z przyswojeniem tekstów dłuższych niż przeciętny sms, na końcu wpisu znajdziesz obrazki, które opowiedzą Ci „całą” historię... skoro potrafisz zrozumieć tylko to, co zobaczysz.** Jeśli interesują Cię tylko rowerowe fakty, przejdź do opisu samej wycieczki (pkt. V), albo poprzestań na analizie danych wyjazdu (szara ramka po prawej).
*** Jeśli jesteś lekarzem... obyś miał prawo do nadziei, że należysz do tych nielicznych, którzy nie zasługują na ZDROWĄ nienawiść.
I
Jest poniedziałek. Dokładnie tydzień temu trafiłem do szpitala, z którego wyszedłem w miniony piątek. Cztery dni w ortopedycznej rzeźni. Cztery noce wśród zapachu środków odkażających, farmaceutyków, lizolu, moczu. W atmosferze chorych, spoconych ciał oraz nachalnego współczucia i wszędobylskiej obojętności zarazem (ot, szpitalny paradoks).
Po zmroku niezliczone minuty bezsilnego wsłuchiwania się w maszynowe serie chrapnięć całego stada okulałych grubasów. Za dnia cieknące jak białko surowego jajka chwile, strawione na zrezygnowanym, mimowolnym przyswajaniu analiz losów bohaterów „Klanu” czy innych „Tańców... na plebanii”. Rozpaczliwe próby ucieczki od banałów wyklepywanych uczonym tonem przez rozczarowane życiem panie po 40-ce – hospitalizowane fanki Harlequinów i kolorowych pisemek o niczym. Ranne antylopy i ich wersja high life’u.
Przez cały ten czas ze ścian spełza na mnie jakaś na wpół przysyfiała, na wpół wyblakła bezpłciowość: coś jakby zdegenerowna żółć... czy niedorobiony beżyk... po protu śliczności. Jedyne urozmaicenie to siateczka mikropęknięć na tynku. Całość przypomina przyozdobione fatalnym makijażem oblicze starej, styranej życiem kurwy.
No i oczywiście jest ból – wierny skurwysyn. Ćmi po partyzancku, jak ognik papierosa, którego nie można skiepować. Albo wgryza się w ciało z furią czołowego zderzenia, przeżuwając mnie w wielkich, krowich, stalowych szczękach. Leżę... zaciskam zęby... wstaję... syczę... (sit down... stand up)... dwa kroki w przód... dwa w tył... (walk into the jaws of hell)... jak osaczone zwierzę... Ból jest cierpliwy. Ból ma zawsze czas... za dużo czasu.
Poza tym są jeszcze spojrzenia tych innych... tych lepszych – zdrowych. Lekarzy i odwiedzających. Ci drudzy przynoszą ze sobą zawsze mieszaninę nieoswojonej ciekawości i zażenowania. Jakby zawstydzało ich, że są zdrowi i że to dostrzegają (bo przecież, jak uczy nas TV, wszyscy jesteśmy równi... tolerancja i asertywność... dysleksja i apopleksja... hallelujah i dyskalkulia...). Skrywają więc nieudolnie przed chorymi inność zdrowia i choroby pod maską współczucia, zza której nieodmiennie przeziera naturalne poczucie wyższości (F.N. miał rację).
Lekarze z kolei zawsze pojawiają się znienacka, przemykają błyskawicznie i znikają równie szybko. Czasem tylko zdążą prześlizgnąć się po anonimowym cierpieniu pacjenta swoim nieobecnym, półboskim niemal spojrzeniem. Jeszcze rzadziej zadadzą jakieś pytanie. Prawie nigdy nie czekając przy tym na odpowiedź.
Kilka godzin po operacji ordynator oddziału chirurgii urazowo-ortopedycznej, kazał mi poruszyć palcami operowanej ręki. Spróbowałem wykonać polecenie... palce nawet nie drgnęły. „Nie mogę” – wymamrotałem zaskoczony i przybity. „No niech się pan nie wygłupia!” – wypalił w odpowiedzi lekarz, a w jego słowach dało się słyszeć lekkie poirytowanie. Ponownie skupiłem całą siłę woli na palcach... ponownie bez rezultatu. Bezradny, podniosłem wzrok z palców na lekarza, a ten... po prostu wyszedł. Bez słowa komentarza, bez wyjaśniena, czy to normalny objaw (po jego zachowaniu można było wnosić, że nie), czy może powinienem się zacząć martwić (a martwiłem się... kurwa, byłem przerażony... jestem dość mocno przywiązany do swojej lewej ręki – mam ją w końcu od urodzenia – i wolałbym, aby nadal miała ruchome palce, które coś czują).
II
I pomyśleć, że ledwie dzień wcześniej po wielokroć zamykałem palce na gripie kiery, naciskałem klamkę hamulca, manipulowałem przy cynglach przerzutki, niezwracając na ten mały cud najmniejszej uwagi.
Później jednak, czyli koło 4 nad ranem we wtorek, leżałem już na stole operacyjnym. Zimne światło kłuje moje umęczone oczy, kiedy pochyla się nade mną pani anestezjolog. Twarz ukryta za chirurgiczną maską, ale coś mi każe sądzić, że ma drobne usta ułożone cały czas w tzw. „dziubek”. Okrągłe, grube oprawki okularów, postura niepozorna, oczy bez wyrazu. I to ma być kapłanka Hypnosa i czcicielka Morfeusza? Wygląda jakoś tak niepoważnie i przychodzi mi na myśl, że przypomina postaci z kreskówek.
Niestety, jak najbardziej realnie acz delikatnie odchyla moją uszkodzoną rękę i z tą typową dla lekarzy, rozbrajającą szczerością oświadcza, że zaraz wbije mi w pachę dziesięciocentymetrową igłę (że kurwa co?!?). „Dostanę się do splotu ramiennego. Poczuje pan wtedy jakby porażenie prądem, proszę mi zaraz o tym powiedzieć”. Widząc moje oczy wlepione w strzykawkę w jej rękach, dodaje jeszcze: „Może niech pan sobie w drugą stronę spojrzy”. Posłusznie odwracam wzrok i analizuję chaotyczne pęknięcia na starej glazurze. Nie mija pięć sekund i moje odchylone ramię, przeszyte prądem, podskakuje mimowolnie. Nie muszę niczego mówić. Pani anestezjolog już wie, że dotarła swoją igłą tam, gdzie chciała. Rozpoczyna powolną iniekcję i moja ręka stopniowo drętwieje. Zdejmuje rękawiczki z gracją właściwą psychopatycznym mordercom i wydaje mnie na pastwę krwiożerczych (czy ten przymiotnik gdziekolwiek pasuje lepiej?) chirurgów. Ci czekają jeszcze, aż niższy personel medyczny wybuduje malutki parawanik, przesłaniający moim oczom to, co będzie się działo z moim ramieniem. Nic jednak nie przesłania mych uszu. Mogę więc śledzić dokładnie harce psycholi w białych kitlach z moją znieczuloną kończyną. I słyszę kolejno wiertarkę... jakieś skrobanie... młotek, po uderzeniach którego całe moje ciało bezwładnie się kolebie... Jedno muszę przyznać, pani anestezjolog zna się na swojej robocie: bólu nie czuję żadnego. W międzyczasie docierają też do mnie rozmowy chirurgów: „– przyciągnij... nie tu... – nie trzyma... – dociśnij z drugiej, a ja dokręcę... wtedy załapie... – dobra...”. Gdyby mnie tam nie było, a ktoś nagrał ten zabieg i odtworzył mi potem tylko dźwięk, przysiągłbym, że to raczej dwóch mechaników przy pracy w warsztacie, a nie lekarze w szpitalu.
Tymczasem „mechanicy” wypytują mnie też o okoliczności kontuzji i okazuje się, że jeden z nich jest zapalonym motocyklistą, więc generalnie kuma bazę, czai klimat i w ogóle solidaryzuje się, bo przecież dwa koła, poetyka drogi i wiatr we włosach, itd. Wdajemy się więc w pogawędkę, ale jakoś nie mogę mu wybaczyć, że mnie właśnie kroi i tak sobie myślę, co też on może wiedzieć o tym wietrze, skoro „walczy” z nim za pomocą ruchów nadgarstka. Jest w tym jakieś oszustwo, że każdy podmuch, każdy podjazd netralizujesz odkręceniem manetki gazu... bez potu, przyspieszonego oddechu, płomieni w udach.
Kiedy o tym myślę, któraś z osób asystujących przy zabiegu pompuje mi przez welflon w zdrowej ręce jakąś substancję, poczym wątek zaczyna mi się nieco plątać a obraz rozmywać. Odnotowuję jeszcze, że wywożą mnie z bloku operacyjnego. Nad jego drzwiami jest wielki zegar. Jest za pięć szósta. Zamykam oczy, wydaje mi się, że na moment, ale kiedy znów je otwieram, wwożą mnie właśnie do sali. Podróż windą i korytarzami gdzieś mi zatem umknęła.
III
Nafaszerowany żelastwem i prochami zasypiam w objęciach świeżego gipsu. Wreszcie. Jest wtorkowy ranek, a ja o to szpitalne łóżko walczyłem od poniedziałkowego wieczoru. Koło 18 było już jasne, że ból ręki to nie wybicie albo stłuczenie, lecz – niestety – coś poważniejszego. Problem w tym, że po kolejnych reformach tzw. służby zdrowia („tzw.”, bo nie jestem przekonany, czy rzeczywiście zdrowiu owa służba służy), centralną stację pogotowia, która „obsługiwała” całe miasto, zastąpiono stacjami dzielnicowymi. Niby lepiej, niby bliżej pacjenta, tylko nikt jakoś nie wie, gdzie są te nowe, dzielnicowe stacje. Kiedy udaje się nam (mnie i Kocuriadzie) to ustalić i dotrzeć na miejsce, okazuje się, że nową dzielnicową stację pogotowia zastąpiono już (czyli po bodaj niecałym miesiącu od wprowadzenia reformy) nowszą dzielnicową stacją pogotowia. Żeby było śmieszniej, ta najnowsza stacja, obsługująca największą pod względem powierzchni dzielnicę miasta, znajduje się... poza jego administracyjnymi granicami (sic!). Hmm... widać, że nad całym planem dumał jakiś lepszy specjalista od absurdów. Chcąc, nie chcąc, jedziemy za miasto. Tam okazuje się jednak, że dzielnicowa, choć pozamiejska stacja pomocy medycznej... nie udziela pomocy ortopedycznej (sic!). No genialnie – myślę sobie o autorze/rach całego projektu. Dowiadujemy się, że musimy jechać do dowolnego szpitala z oddziałem ortopedycznym lub szpitala pracującego w reżimie ostrego dyżyru, albo też do... centralnej stacji pogotowia ratunkowego, rzekomo przecież zlikwidowanej.
Wybieramy najbliżej położony szpital. Na szczęście ma oddział ortopedyczny. Pół godziny czekania i pojawia się lekarz. Znów mamy szczęście, bo w przeciwieństwie do większości uczniów Hipokratesa, facet okazuje się cierpliwy, nie zasłania się zdawkowymi odpowiedziami, wyjaśnia nam wszystko dokładnie i jasno. A my potrzebujemu trochę czasu, bo po kolejnych trzydziestu minutach i rentgenie wyszło właśnie na jaw, że złamałem wyrostek stawu łokciowego. „To niedobrze...” – komentuje słysząca diagnozę pielęgniarka – „...bo my tu nie mamy gipsowni”. Szpital z oddziałem ortopedycznym bez gipsowni... nieźle – myślę sobie. Pewnie pomysł tego samego debila, który „reformował” pogotowie. Gościu musi być fanem Kafki... albo trawki... a nawet trafki.
Z tych myśli wyrywa mnie głos lekarza, który monotonnie klaruje mi, że albo decyduję się na sześć tygodni gipsu, ale bez żadnych gwarancji sukcesu, albo godzę się na zabieg chirurgiczny, po którym niemal na pewno odzyskam przynajmniej 95% sprawności. Rehabilitację będę mógł rozpocząć w niedługim czasie po operacji i w okolicach lipca łokieć powinien już być względnie sprawny.
Znów zapadam się w siebie. Gdzieś nad moją głową brzęczy jarzeniówka. Za cztery tygodnie mieliśmy jechać na Lubelszczyznę. W połowie czerwca wyprawa na Litwę... kurwa... wszystkie rowerowe plany poszły w πzdu... the bubble burst... dreams died... W każdym razie czeka mnie przynajmniej sześć tygodni rowerowej śmierci...
Z jej objęć – póki co – wyrywają mnie lekarz i Kocuriada, pytający co postanowiłem. Potrzebuję jeszcze krótkiej konsultacji i decyduję się na zabieg. Wtedy lekarz oznajmia, że w tym szpitalu będzie go można wykonać dopiero za jakieś trzy dni, a najkorzystniej z medycznego punktu widzenia byłoby oczywiście zrobić to jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś. W tym celu powinienem pojechać do szpitala z ostrym dyżurem. Nosz kurwa... służba zdrowia nie przestanie mnie dziś chyba zaskakiwać – pomyślałem... i była to oczywiście myśl prorocza.
Na pożegnanie dostajemy jeszcze cd ze zdjęciami rtg łokcia i ruszamy do kolejnego szpitala, zahaczając po drodzę o dom, celem zabrania piżamy, ręczników, szczoteczki do zębów i innych typowo męskich gadżetów, jak np... waciki.
IV
Wreszcie (zdaje się, że koło jedenastej) docieramy do kolejnego szpitala. Krótka przeprawa przez jaśniejącą obietnicą cudu ozdrowienia izbę przyjęć i czekamy na ortopedę. W międzyczasie okazuje się, że konowały nie są w stanie uruchomić płytki ze zdjęciami rtg, jaką dostałem w pierwszym szpitalu. Koniecznie jest więc zrobienie nowych zdjęć. Wysyłają nas w tym celu na drugi koniec budynku, który podobny jest do większości szpitali w tym kraju (i w jakiejś mierze jest też tego kraju symbolem). Sale i korytarze układają się w przedziwne puzzle: dopiero co odnowione (choć już nieco przysyfione) części szpitalnego kompleksu przeplatają się bez jakiegoś dostrzegalnego zamysłu z reliktami minionej epoki. Wyremontowany, dobrze oświetlony korytarz w neutralnej kolorystyce prowadzi do ziejącej brudem klatki schodowej, którą wieki temu chlapnięto koszmarną, łuszczącą się teraz farbą olejną w odcieniach rzadkiego gówna. Na styku obu obszarów informacja, że remont finansowano ze środków unijnych. Jak tabliczka na granicy... granicy między Wschodem i Zachodem, między Azją a Europą.
Zanurzamy się w azjatycką, gównianą czeluść klatki schodowej, która piętro wyżej ponownie wypluwa nas prosto w nowy, wspaniały, europejski świat pracowni rtg. Dobre pół godziny zajmuje nam dobudzenie personelu i po wykonaniu zdjęć wracamy do gabinetu ortopedycznego.
Wewnątrz wita mnie sympatyczna pielęgniarka i wyraźnie zaspany, poirytowany (chyba moją obecnością) doktor buc. W ogóle na mnie nie patrzy i generalnie mową ciała komunikuje wyraźnie, że mnie po prostu lekceważy: jestem dla niego kolejną tej nocy upierdliwością, kawałkiem psiego gówna, które trzeba zetrzeć z podeszwy. Niezadając sobie trudu choćby pozornych oględzin mojej ręki, powtarza mi diagnozę jaką słyszałem już w pierwszym szpitalu i pyta czy zgadzam się na zabieg. Mimo jego dezynwoltury (nieświadomej... a może świadomej i nieudolnie maskowanej...) postanawiam naiwnie zapytać, czy rzeczywiście w moim przypadku najlepszym wyjściem będzie operacja – może jednak można by uniknąć krojenia i leczyć mnie zachowawczo? Facet wypala z mieszanką tumiwisizmu i irytacji: „Proszę pana, został pan już zdiagnozowany w innym szpitalu... zostaje pan u nas na zabieg czy nie?” Brzmi to tak, że równie dobrze mógłby powiedzieć: „Przestań mi tu pierdolić”... Patrzę w milczeniu na tego chujka i myślę, jak łatwo przychodzi nam zrzucanie odpowiedzialności... jakże proste i naturalne jest wykorzystywanie instytucjonalnej wyższości (instytucjonalnej, bo jestem tu raczej petentem a nie pacjentem)... jak instynktownie zdrowe zwierzę wyczuwa swoją przewagę nad zwierzęciem chorym, które właśnie jako chore nie może już stanowić zagrożenia. Nie zasługuje już więc na szacunek, nie jest równoprawnym partnerem w dialogu. Przez kolejne cztery dni będę mógł obserwować działanie tego mechanizmu wiekrotnie.
„Zostaję na zabieg” – mówię chujkowi, który wciąż nie raczy na mnie spojrzeć. W odpowiedzi rzuca, że po 10 dniach od zabiegu będę miał usunięte szwy, po 6 tygodniach zdejmą mi gips, a po 3 miesiącach usuną mi z łokcia śruby i drut. Pięknie, kurwa, pięknie – myślę sobie... ależ tani, psychologiczny chwyt poniżej pasa... te kutasy o szczegółach kuracji informują dopiero wtedy, kiedy wyrazisz na nią zgodę. Skoro jest to najlepsze wyjście z możliwych, to wystarczy mnie, kurwa, o tym przekonać, a nie bawić się ze mną w jakieś jebane półprawdy, jak z przedszkolakiem u dentysty. Przecież ostatecznie chodzi tu o moje pierdolone zdrowie, o moją serdeczną rękę, do kurwy ostatniej.
Przez sekundę waham się, czy nie wylać z siebie całej żółci, całej frustracji nagromadzonej tego dnia, i wyjawić temu gburowi całą jego chujowatość... ale tak jak on wyczuwa instynktownie swoją wyższość, tak ja w równie naturalny sposób wyczuwam niższość swego położenia. Przez bliżej jeszcze nieokreślony czas wydany przecież będę na łaskę i niełaskę jego i jego kumpli-konowałów. Zagryzam więc wargi i czekam na wypełnienie dokumentacji.
Potem jeszcze krótkie oczekiwanie w izbie przyjęć, przebieralnia i jakoś przed pierwszą w nocy trafiam na szpitalne łóżko. Żegnam się z Kocuriadą. Mam przed sobą ponad dwie godziny czekania na operację. Nie mogę zasnąć.
V
Kurwa, a dzień zaczął się tak pięknie... to znaczy... właściwie normalnie się zaczął: toaleta, śniadanie, kawa, znów toaleta. Prasówka w sieci i sprawdzenie prognozy pogody. Wiatr silny, dodatkowo po 16 przelotne deszcze. Nie szkodzi. Powinienem zdążyć wrócić z pracy przed nimi. Do pracy ruszam wcześniej i okrężną drogą. Postanawiam zafundować sobie dwie piramidki interwałowe, choć troszkę się obawiam, że wiatr może zniweczyć te plany. Wieje rzeczywiście mocnawo i wydaje mi się, że na prostych, gdzie zwykle bawię się w interwały, dmuchało będzie z boku. Kiedy do nich docieram, moje przewidywania co do kierunku wiatru potwierdzają się. Poza tym ruch jest spory. Dzieciaki wychodzą ze szkoły, kurierzy i kierowcy ciężarówek ścigają się z czasem. Tylko emeryci zastygli na ławeczkach i autystycznie obserwują cały ten rozgardiasz. Mimo wszystko zaczynam pierwszą piramidkę i... znoszę ją zaskakująco dobrze. Gorzej z opoczynkiem przed kolejną, bo skręcam centralnie pod wiatr. Do tego odcinek jest mniej płaski, więc uspokojenie tętna trwa trochę dłużej niż planowałem. Na szczęście ruch zrobił się jakby mniejszy i drugą piramidkę rozpoczynam na puściutkiej drodze na przemysłowych peryferiach miasta. Jej prawa strona, pozostawiona póki co przyrodzie, kontrastuje z lewą – industrialnym cmentarzyskiem, na którym jeszcze gdzieniegdzie widać wciąż funkcjonujące przemysłowe zombi.
Kończę interwały z dobrym samopoczuciem. Obiecuję sobie w związku z tym bardziej forsowną powtórkę za tydzień i ruszam do pracy, gdzie spotykam się z Lobotomikiem. Kiedy mamy wychodzić, niebo rzyga strumieniami deszczu, który jak zwykle w dupie ma przewidywania meteorologów: przyszedł dobrą godzinę za wcześnie, no i z pewnością nie jest przelotny. Chowamy się pod okapem i przez kilka minut szacujemy, ile ta miniatura potopu może jeszcze potrwać. W końcu, mimo niesłabnących opadów, Lobotomik postanawia ruszać do domu. Ja też ruszyłbym już w swoją stronę, ale mocuję się ciągle z ekspresem przeciwdeszczówki, który ostatnio jakby zapomniał na czym polega jego robota. Ostatecznie udaje mi się nakłonić go do współpracy i jestem gotowy do drogi. Sprawdzam jeszcze wskazania licznika... dystans: 30,01 km, czas: 1:07 h, prędkość średnia: 28,04 km/h... hm... przyzwoicie – myślę z satysfakcją. Może by tak poprawić średnią i dobić do 30 km/h? Do domu mam jakieś 10 km, ale za to cały czas powinno być z wiatrem. Postanawiam spróbować, ale bez specjalnej napinki.
Ruszam i wystarczy jakieś 100m, żebym był całkowicie mokry (z wyjątkiem tułowia schowanego pod przeciwdeszczówką). Mimo deszczu jest jednak ciepło, a wiatr rzeczywiście mi pomaga, więc uśmiecham się do siebie i systematycznie rozkręcam tempo. Przeszkadzają w tym trochę kawalkady sunących w deszczu samochodów. Jadę obok nich, między nimi, co chwila przyjmując na siebie kolejne chluśnięcia płynącej ulicami wody. Chodnikami przemykają ludzie. Pod parasolkami i bez, w kapturach i z gołymi głowami, samotnie, w parach, w większych grupach – wszyscy solidarnie wpatrzeni w metr kwadratowy chodnika tuż przed ich stopami. Szare tynki zaniedbanych budynków noszą kamuflaż z olbrzymich łat wilgoci, które przypominają plamy po tłuszczu
W kolumnie samochodów zbliżam się do miejsca, w którym biegnące dotąd środkiem jezdni tory tramwajowe przecinają jej prawy pas, by dalej biec zupełnie z boku, równolegle do niej. Zaraz za tym przecięciem, obok dotychczasowego, jedynego pasa ruchu, pojawia się równoległy pas do lewoskrętu. I mimo, że wszystko jest klarownie i wyraźnie opisane znakami, wieśniakom w blachosmrodach zdarza się w tym miejscu głupieć (ostatniej zimy widziałem nawet „artystę”, który pojechał za zjeżdżającym z jezdni tramwajem, pakując się za nim na torowisko). Zbliżam się właśnie do przecięcia. Przede mną pokonuje je srebrne Renault i obserwując jego zachowanie, mogę niemal „zobaczyć” procesy myślowe kierowcy: „ojej... tory w jedną, jezdnia w drugą stronę... do tego dwa pasy... ojej... i co ja mam wybrać?” No i wybiera... hamowanie... najwyraźniej dylemat jest tak trudny, że procesor w jego pustym łbie potrzebuje więcej czasu na obróbkę danych. I gdybyż to był tylko jego problem...
Niestety, jego hamowanie wymusza moje hamowanie... a ja właśnie przecinam mokre od desczu torowisko. Mija ułamek milisekundy od momentu, w którym naciskam klamki i przez kolejny ułamek zamieniam się z rowerem miejscami: on jest na górze, ja na dole... następną sekundę sunę po mokrym asfalcie, słysząc gdzieś z tyłu pisk ostro hamujących samochodów.
Podnoszę się szybko. Boli mnie biodro i ręka. Za mną stoi van do przewozu niepełnosprawnych (kurwa, jakaś wróżba czy co?). Z boku mija go pomarańczowiutki kurier rowerowy i przejeżdża obok mnie. Wsiadam szybko na rower, żeby nie tamować ruchu. Poza tym, chcę usiąść na kole kurierowi i nie forsując się ochłonąć po całym zdarzeniu. Dochodzę go błyskawicznie, ale jedzie za wolno... a we mnie buzuje adrenalinowa mieszanka wkurwa i bólu. Wyprzedzam więc kuriera i dalej pociskam w deszczu somotnie.
Coraz mniej dociera do mnie z tego, co się dzieje wokół, a coraz mocniej przeszywa mnie ból. Na początku wydaje mi się jeszcze, że to pewnie porządne stłuczenie, że zaraz będzie troszkę znośniej. Jutro pewnie będzie rwało jak skurwysyn, ale trochę rivanolu i tydzień bez roweru załatwią sprawę. Jednak już po kilometrze dociera do mnie, że sytuacja jest poważniejsza: nie mogę zacisnąć palców na gripie. Żeby utrzymać kierownicę na coraz koszmarniejszych nierównościach ustawiam dłoń jak do powitania i wpycham grip między palce. Jednocześnie, popychany wiatrem kręcę jak w amoku. Ból ręki się nasila. Całe przedramię szarpie mnie pulsująco, a przy nieopatrznych próbach zaciśnięcia dłoni, czuję przez całą długość ręki jakieś palące ścięgno czy nerw. Gdy tylko nawierzchnia na to pozwala, prowadzę rower jedną ręką, kuląc i przyciskając drugą do tułowia. A wszystko cały czas w strugach deszczu, przy prędkości oscylującej w granicach 30 km/h. Jadę niemal ślepy z bólu.
Zbliżam się do skrzyżowania i w ostatniej chwili dostrzegam samochód jadący drogą z pierwszeństwem przejazdu. Za późno żeby hamować... bardziej instynktownie niż świadomie kilka razy naciskam mocniej korby i przelatuję tuż przed maską. Facet za kierownicą nawet nie trąbi... nie wiem, czy przez zaskoczenie, czy może raczej wyrozumiałość (deszcz).
Wylatuję na odcinek z głębszymi koleinami, które wyglądają teraz jak rwące kanały ściekowe. Wyrzucam się więc na środek jezdni, żeby nie brodzić w tym syfie. Tym bardziej, że pod mętną powierzchnią wody czaić się mogą nierówności, na których mógłbym nie utrzymać kiery. Przejężdżam w ten sposób dosłownie kilkanaście metrów, a już jakiś niedowartościowany pajac w dziesięcioletniej beemce leczy swoje kompleksy za pomocą klaksonu. Ignoruję go zupełnie i dalej ciągnę środkiem... kurwa, czy naprawdę tak trudno zakumać, że jako rowerzysta (nieważne czy ze sprawną ręką czy nie) mam jednak na drodzę trochę trudniej... zwłaszcza w taką pogodę, kiedy ulewny deszcz zmienia jezdnie w rzeki. Ostatecznie, ile czasu potrzebował później ten jełop, żeby nadrobić tę drobną zwłokę, spowodowaną kilkusetmetrowym odcinkiem jazdy za mną? Jechałem szybciej niż przeciętny traktor – czy gdybym jechał jebanym ciągnikiem, też by na mnie idiota trąbił?
Jedyny pożytek z tej sytuacji jest taki, że na chwilę zapominam o bólu. Przypominam sobie jednak o nim natychmiast, gdy pajac w beemce mnie wyprzedza i przez moment rozważam „pobłogosławienie” go środkowym palcem. W obawie przed reakcją mojej ręki i idioty za kierownicą zarzucam szybko ten pomysł... „peace, love and understanding... chuju” – żegnam czule oddalające się błyskawicznie auto.
Kręcę dalej coraz bardziej zamroczony bólem. Koncentruję się tylko na odliczaniu tych kilku niewielkich wzniesień jakie mi pozostały. Nie wiem, co/kto mnie mija, ani co/kogo mijam ja. Nie wiem też jak przejechałem ostatni odcinek z pokruszonych, betonowych płyt – najkrótsza, ale koszmarnie nierówna droga do domu. Nie pamiętam, jak wniosłem do niego rower. Pamiętam, że potrzebowałem pół godziny żeby się rozebrać. Potem przyjechała Kocuriada i zaczęła się nasza wycieczka po szpitalach.
I tak skończyła się moja ostatnia przejażdżka. Mija tydzień bez roweru... pierwszy tydzień z kilku miesięcy... ale w czerwcu POJADĘ na Litwę... coz’ nothing... kurwa, nothing’s gonna change my world.
Historia pewnego upadku© Dawko
Teraz jest tu dżem chujowy, ale będzie staw łokciowy© Dawko
Za dokumentację zdjęciową, codzienną zmianę opatrunków, cierpliwość i czułą opiekę dziękuję mojej kochanej Kocuriadzie.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
104.38 km
15.00 km teren
04:52 h
21.45 km/h:
Maks. pr.:51.68 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Egeszmerek meriszmek
Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 6
Wczoraj (a właściwie dzisiaj) zasnąłem jak dziecko. Po kilku piwach któż by nie zasnął jak dziecko? No ok... wiem... są i tacy, którzy po kilku piwach dopiero się wybudzają. Potrzeba bliżej nieokreślonej ilości kolejnych flaszek jakiejś bebeluchy, żeby ich świadomość przeszła w tryb stand by, a następnie (po tzw. strzemiennym, złotym strzale tudzież samobóju) osiągnęła stan off. Ja wszelako do tego gatunku nie należę. Kilka piw wprawia mój umysł w kojące kołysanie niczym czuła matka nowonarodzone dziecię. Usnąłem zatem natychmiast zapadając się w czarną dziurę błogosławionej nieświadomości.Niestety, przebudzenie nie było już tak błogie. Najpierw (chyba) w monolityczną ciszę snu wdzierać się poczęły jakieś pojedyncze odgłosy... trzaski, puknięcia... potem stopniowo zaczęły się zlewać w większe porcje kakofoni, aż wreszcie stopiły się we wspólny szum, z którego „dźwięk jeden wybucha i rośnie... kołuje jękliwie głos syren w oktawy... opada i wznosi się jęk”... coś jak ryk zarzynanej świni?... albo „śpiew” Gosi Andrzejewicz?... może Gosia Andrzejewicz zawodząca na świniobiciu?... i w dodaktu w podkutych butach, bo odgłos marsza też chyba w tle gdzieś pobrzmiewa?
Co to jest? Skąd ten hałas – zastanawiam się. Zastanawiam się, bo już nie śpię. Jak miałbym spać w takim harmidrze? Próbuję unieść powiekę, by oko mogło zlokalizować źródło tej akustycznej tortury, zidentyfikować jej sprawcę. Ale zamiast powieki porusza się coś innego... palec u nogi, zdaje się. Próbuję ponownie i tym razem powieka unosi się. Powoli. Bardzo powoli. Z takim odgłosem, jakbym był nieślubnym dzieckiem robocopa i transformersów. Po chwili oko próbuje złapać ostrość. No tak. lężę w swoim łóżku. W swoim mieszkaniu. W lekkim półmroku. To przez zaciągnięte zasłony. Sekunda chaotycznego, niezdarnego zoomowania i widzę, że wzory na zasłonie poruszają się. Jak sitowe na wietrze. Albo dłonie hinduskich tancerek. Zresztą, jakby się nie poruszały, efekt jest ten sam: robi mi się niedobrze.
W panice uciekam okiem od zasłon. Tym bardziej, że zgrzyt wokół jakby się nasilił. Jest jak bzyczenie linii wysokiego napięcia w wilgotny dzień, tyle że podniesione do n-tej potęgi. Skąd się to bierze? Wyzwolonym spod powieki okiem ostrożnie ślizgam się po sprzętach w pokoju, ale niczego nie dostrzegam... chociaż nie... ściany... tak, ściany... jakby... delikatnie... śnieżą (?)... sekunda intelektualnego (sic!) wysiłku i... wszystko jasne... jebane ROZTOCZA... popierdalają po ścianach, po pościeli... pieprzone robactwo jest wszędzie... to one robią taki rejwach. Jebany tupot tysięcy, miliardów małych pieprzonych nóżek!
Z westchnieniem bezsilności pozwalam opaść uniesionej powiece. W tym samym momencie czuję na piersi jakiś ciężar. Ponownie unoszę powiekę. Tuż przy moim oku widzę mordę jednego z kotów. Zorientował się, że nie śpię i na niego patrzę. Powoli, bardzo powoli otwiera pysk i słyszę niskie, basowe i bardzo długie miauknięcie. Jezu – myślę sobie – dlaczego koty miauczą w zwolnionym tempie? Baterie im się kończą?
Z wolna dociera do mnie straszna prawda. Te kilka piw wczoraj... najwyraźniej było ich raczej kilka więcej aniżeli kilka mniej. Zrezygnowany zwlekam się z łóżka. Słyszę przeciągłe skrzypienie sprężyn. Zwykle nie mam wątpliwości, że to łóżko skrzypi, ale dziś... założyłbym się, że skrzypię ja. Krokiem klasycznym, czyli nie odrywając stóp od podłoża, dowlokłem się do kuchni, gdzie opróżniłem butelkę izotonika...
Usiadłem i zacząłem się z przerażeniem zastanawiać, jak ja dziś na rower wsiądę... jak przejadę ten dystans, który obiecałem Kocuriadzie, i na który ustawiliśmy się z Lemurem i Lobotomikiem. Zmusiłem się do śniadania. Wlałem w siebie kawę, choć wiedziałem, że bezpośrednio po jej wypiciu będę cierpiał jeszcze bardziej. Potem dopadło mnie katatoniczne osłupienie, z którego po bliżej nieokreślonym czasie wyrwał mnie sms od Lemura i Lobotomika. Okazało się, że ich także kac przygniótł i nie wygrzebią się spod niego na tyle szybko, by dojechać w umówione miejsce spotkania, więc ze wspólnego kręcenia nici. Niestety, na spotkanie z Kocuriadą nie musiałem nigdzie dojeżdżać. A w głowie nadal bajzel. Roztocza nie dość, że się nie uspokoiły, to jeszcze jakby zaczęły ze sobą głośno rozmawiać... po węgiersku. Na szczęście uspokoił się żołądek, a nawet zaczął domagać się dla siebie zajęcia. Poszedłem do kuchni, nakarmiłem bestię i... poczułem się lepiej. W samą porę, bo Kocuriada zaczęła już przypominać mi o wszystkich koniecznych przygotowaniach do przejażdżki. Uporałem się więc kolejno z poranną toaletą, przełożeniem pedałów z Kony do Jakubka, doborem rowerowej garderoby i... mogliśmy ruszać.
Założenia były takie, by korzystając z pogody nawinąć stówkę w niespecjalnie forsownym tempie. Skazany jak zwykle podczas jazd z Kocuriadą na rolę gregario, postanowiłem poprowadzić ją prawie taką samą trasą, jaką przejechałem samotnie jakieś 10 dni temu. Obiecałem sobie jedynie zmodyfikować jej końcówkę, by nie skazywać nas na powrót krajową 14-ką.
Ruszyliśmy zatem w stronę Ozorkowa, zawierając na tym odcinku sojusz z wiatrem i kręcąc nieco asekurancko, świadomi, że kiedy przejedziemy ten fragment trasy, będziemy zmuszeni wypowiedzieć wiatrowi wojnę. Skurczybyk znów gdzieś wygrzebał zimniejsze powietrze. Na szczęście, słońce pławiło się leniwie w doskonale błękitnym basenie nieba. Póki co, staramy się więc nie myśleć o chłodnych podmuchach i chłonąć wrażenia jak gąbka wodę.
Zaraz po tym jak ruszyliśmy, na końcu długiej prostej dostrzegamy miedziano-rudego kundelka. Pinczero-ratlerkowato-podobny psiak tarza się w czymś z perwersyjną lubością. Kiedy się zbliżamy, ucieka, i okazuję się, że źródłem jego rozkoszy jest... rozjechana na środku drogi żaba... o w mordę... niby niegroźny kundelek, a jaki zbok... nie dość, że gustuje w innych gatunkach, to jeszcze nekrofil. Natura jest jednak potworna. Tak czy siak, przy takich upodobaniach kundel ma o tej porze roku istny raj. Setki, tysiące żabich kamikaze w ślepej pogoni za orgazmem pakują się pod koła samochodów i stopy sadystycznych bachorów. Ropuchy są wszędzie. Na poboczach, na środku drogi, tuż przy jej krawędzi. Skaczą, stoją bezmyślnie wpatrzone w jeden punkt, albo pieprzą się ekshibicjonistycznie, włażąc jedna na drugą. Efekt? Drogi upstrzone są żabimi zwłokami. Miejscami wyglądają, jakby były nimi wybrukowane.
W Ozorkowie zatrzymujemy się tylko na chwilkę, bo miasto raczej nie wybija się w żaden sposób ponad pozostałe tej wielkości miejscowości w województwie. Zorganizowane jest wokół głównej ulicy, której oś zamyka z jednej strony rynek, a z drugiej klasycystyczny kościół. Drzewa wzdłuż tej alei barbarzyńsko wykastrowane z konarów straszą ogołoconymi pniami. Jak mocno zepsute i wykruszone zęby. Chodnik wyłożony niby nową kostką, część kamienic odmalowana, ale... wszystko jakieś przysyfione i po prostu zaniedbane.
Za Ozorkowem dostajemy boczny wiatr, ale mimo to udaje się utrzymać równe tempo. Docieramy do Modlnej i pokazuję Kocuriadzie kościółek odkryty podczas mojego poprzedniego przejazdu tą trasą.
Park and Pray...© Dawko
Kilka kilometrów dalej mijamy starą rozpadającą się chałupinę. Spod brakujących dachówek przeziera tajemnicza czerń strychu. Okna z poszczerbionymi resztkami brudnych szyb zabite są jakimś paździerzem. Poczerniałe, wypaczone deski ścian ledwie ze sobą razem wytrzymują i widać, że chatce niewiele już pozostało.
Jest tylko grzyb i robak... i bezwstydna świeżość kocuriadowego Jakubka© Dawko
Obok stoi oczywiście nowy dom. Z czerwonej cegły... większy... i doskonale bezpłciowy. Pewnie jest wygodniejszy i cieplejszy, ale każe za to płacić zgodą na swoją bezkompromisową szpetotę.
Po tym spotkaniu oko jakoś mi się uwrażliwia (a raczej fiksuje) i co rusz widzę stare, rozpadające się chatynki obok których, za którymi, na których wyrastają paskudne nowotwory budownictwa wiejskiego. Starych chat nikt nie remontuje. Nikt nie robił tego wtedy, kiedy miało to jeszcze sens, więc tym bardziej nie robi się tego teraz, kiedy restauracja takiej chatynki oznaczałaby w istocie jej postawienie od nowa. W Polsce domów się nie używa. W Polsce domy się zużywa. I kiedy się zużyją, kiedy się przetrą jak skarpetki albo spodnie, stawia się nowe. Na ogół – niestety – koszmarne.
Jasne, na całym świecie powstają nowe budynki. W tzw. cywilizowanej części świata próbuje się jednak zminimalizować konsekwencje tego stanu rzeczy dla dotychczasowej zabudowy. W Polsce (przynajmniej w tej centralnej) dotychczasowa oznacza tymczasowa.
Jest w tym jakaś aberracja, jakieś wypaczenie idei domu, który powinien być przecież czymś stałym, niezmiennym. Powinien stwarzać kojący miraż stabilności, chroniąc przed nieustannym korowodem zmienności – narodzin, starzenia się, śmierci. Dom powinien być wieczny.
Takie myśli kołatają mi się w skacowanym łbie, gdy docieramy do Gieczna. Musimy walczyć z coraz mocniejszym wiatrem, ale mimo to Kocuriada trzyma się dzielnie. W ogóle wygląda bardzo dobrze (zawsze tak wygląda, ale dziś mam na myśli kondycję). Cały czas skoncentrowana. Ciągle szuka za moimi plecami pozycji, która dawałaby jej najlepszą osłonę od wiatru. Kręci swobodnie, bez szarpaniny, utrzymując równe tempo. Nie traci dystansu na nielicznych i niewielkich na tym odcinku podjazdach. Na jej twarzy nie widać żadnych oznak wysiłku. Jakby to była rekreacyjna dyszka. Tymczasem mamy już w nogach sześć dyszek.
Za Giecznem po polach sfora psów goni wiatr (a raczej sukę). Obserwujemy je bacznie, ale na szczęście nie wykazują żadnych oznak zaintereswania naszą obecnością. Nie decydujemy się jednak, żeby się zatrzymać, choć rośnie w tym miejscu całkiem fajne drzewo. Bliźniaczy (a może nawet potrójny) osobliwie powiginany pień wyrasta samotnie pośród pól i rozpina parasol swoich konarów. Coś jakby polska wersja Joshua tree. Cóż... będzie musiało poczekać na swoją fotograficzną szansę.
Docieramy do Kwilna, które ostatnio wydało mi się na wjeździe biedne, ale i odrobinę urzekające. Nie wiem, czy to zasługa kaca (który, szczerze mówiąc, już mi odpuścił), ale dziś z tego uroku nie pozostała nawet rzeczona odrobinka. Wieś wygląda, jakby jakiś tydzień wcześniej przechodził tędy front. Walące się drewniane chaty poprzetykane są naprzemiennie jakimiś ruderami, ruinami starych gospodarstw i nowszymi budynkami, z których każdy jest ohydny i każdy niewykończony. Uciekamy stąd i w niedługim czasie docieramy do Gozdowa, gdzie przez moment potrzebny na skonsumowanie batonów i banana obserwujemy brykającego radośnie konia, który galopując w tę i z powrotem po swoim wybiegu radośnie-głupawym rżeniem witał wiosnę.
W Gozdowie uznajemy, że sekwencja miejscowości o tak oryginalnych nazwach jak Wrzask, Ciołek i Osse zasługuje na odwiedziny. Mijamy więc wymienione wsie, docierając do Koźla, z którego ruszamy nie do Strykowa (jak zrobiłem to ponad tydzień temu), lecz do Bratoszewic. Niemal natychmiast okazuje się, że władowaliśmy się na jakiś wyrób drogopodobny. Po asfalcie pozostało w tym miejscu jedynie wspomnienie. Jezdnię zdewastował dodatkowo ciężki sprzęt z pobliskiej budowy A1. Rzekomo asfaltowa szosa okazuje się więc w istocie odcinkiem pokonanym w terenie. Dopiero tuż przed Bratoszewicami, a właściwie już w ich administracyjnych granicach, sytuacja się poprawia.
End of the tunel...© Dawko
W Bratoszewicach w rozległym parku niszczeje okazały pałac, którego bryłę widać z przecinającej wieś drogi krajowej nr 14. Sam park też zresztą niszczeje, bo po wojnie komuniści wpadli na pomysł przekształcenia szlacheckiego folwarku we wzorcowy PGR. W parku tuż obok pałacu wybudowali szkołę a trochę dalej stadion lekkoatletyczny. Długofalowym skutkiem tych zabiegów okazała się dewastacja wszystkich obiektów. Jako dzieciak byłem w Bratoszewicach na obozie sportowym. Był chyba 1988 rok i mieszkaliśmy w internacie, obok którego znajdowało się nie istniejące już dzisiaj boisko (tzn. bramki nie istnieją, bo sam plac wciąż jest). Któregoś dnia, wczesnym rankiem na boisko wjechały dwie, wojskowe rosyjskie ciężarówki i na samym środku boiska stanęła wysoka na jakieś 10m antena. Bratnia armia zadbała w ten sposób o nasze bezpieczeństwo, utrudniając zarazem treningi. Cóż... sprawność bojowa socjalistycznego obozu miała wyższy priorytet niż sprawność na obozie sportowym. Dziś po socjalistycznych mrzonkach pozostały kruszejące tynki, a po drugiej stronie szosy można sobie kupić mieszkanie w nowowybudowanym bloku bez obawy, że któregoś ranka zobaczy się pod oknem ciężarówki rosyjskiej armii.
Z Bratoszewic ruszyliśmy przez Nowostawy do Strykowa i dalej przez Dobieszków do domu. Wiatr na początku upierdliwy, potem nieco odpuścił i jechało się całkiem przyjemnie. Owszem, byliśmy już podmęczeni, ale cały dystans znieśliśmy na tyle dobrze, że dojeżdżając do domu oboje doszliśmy do wniosku, że wystarczyłoby wyjechać dziś trochę wcześniej, żeby spokojnie nawinąć 125-150 kilometrów. No cóż... może w następny weekend...
Kategoria 3. Paradisus <100...>
Dane wyjazdu:
103.70 km
3.00 km teren
03:59 h
26.03 km/h:
Maks. pr.:50.23 km/h
Temperatura:
HR max:171 (%)
HR avg:137 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Don’t follow the signs, they're all misguiding
Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 01.04.2011 | Komentarze 3
Wróżki od pogody nie pozostawiały większych złudzeń co do aury pierwszego dnia kwietnia. Całkiem na serio, czyli wbrew prima aprilisowej tradycji, przepowiedziały deszcz i wiatr w porywach do 70 km/h. Słowem, średnio rowerowa pogoda. Jaskrawo słoneczny i ciepły ostatni dzień marca domagał się zatem, by wykorzystać go do cna. Zresztą, szczerze mówiąc, zaplanowałem go wykorzystać w ten sposób zanim jeszcze dotarły do mnie pogodowe prognozy na następne dni. Po wczorajszym wymęczeniu mięśni na górkach i przejażdżce z Kocuriadą, zamierzałem nawinąć nieco większy kilometraż w tlenie, w tempie nie tyle może rekreacyjnym, ile – powiedziałbym – podróżnym (czyt. wyprawowym).Przy śniadaniu pozwalam, by na krótko przygniótł mnie dylemat czym jechać. Rozstrzygam go razem z ostatnią łyżką owsianki i wybieram zaniedbywaną przez ostatnie kilka dni Expert-kę. Ruszam na północ, w kierunku Dmosina, do którego dojeżdżam przez Wolę Cyrusową i Lubowidzę. Pogoda wręcz rozpieszcza. Nie jest ani za ciepło, ani zimno. Winszuję sobie, że założyłem spodenki ¾, epatując świat niewątpliwie powalającą urodą mych jakże męskich łydek.
Mijam Lubowidzę i wjechawszy na niewielkie wyniesienie, przecinam budowę autostrady. Jej wytyczonym już szlakiem pędzą konwoje pomarańczowych i żółtych wywrotek, wzbijając za sobą tumany kurzu. Docieram do Dmosina i widzę, że roboty rzeczywiście nabrały tempa. Droga jest zamknięta i wytyczono objazd. Zresztą termin „objazd” jest tutaj wyjątkowo nieprecyzyjny, bo jest to raczej przejazd przez teren budowy. Próbuję z niego skorzystać, ale z naprzeciwka nadjeżdża traktor ciągnący jakiś beczkowóz, a za nim tir. Nie chcę wypinać się z pedałów, więc korzystając z faktu, że oba pojazdy ślimaczą się na betonowych płytach, postanawiam wstrzelić się między nie. Jedno mocniejsze depnięcie i wskakuję za ciągnik. W tym samym momencie orientuje się jednak, że z ciągniętego przezeń beczkowozu leją się strumienie wody. Najwyraźniej drogi na budowie są polewane, aby zminimalizować wzbijanie się kurzu i nanoszenie przez wyjeżdżajace stąd wywrotki syfu na normalne drogi. W ostatniej chwili odbijam gwałtownie by nie wjechać wprost pod ten prysznic, ale i tak trochę kropel mnie sięga. Sunący za ciągnikiem facet w ciężarówce patrzy na mnie z rozbawieniem i chyba z sympatią, kiedy tuż przed nim przeciskam się na drugą stronę drogi i ruszam w przeciwnym kierunku.
Przed sobą widzę wielki kafar, wbijający olbrzymie pale w najwyraźniej nie dość stabilny w tym miejscu grunt. Wokół niemrawo kręcą się robotnicy, wykonujący sekwencje tych samych, powtarzalnych czynności... jak w transie. Przy rytmicznym, monotonnym akompaniamencie pracującego kafara wygląda to na jakąś współczesną wersję plemiennych, rytualnych tańców. Gdyby była noc, a wokół płonęły wielkie ogniska, możnaby zupełnie ulec temu wrażeniu.
Wyjeżdżam z budowy, o czym najpierw informuje mnie koniec drogi z płyt, która doprowadza mnie do starej asfaltowej szosy, a co potem potwierdza jeszcze tabliczka z napisem „Koniec objazdu”. Niestety, jakieś 50 m dalej znów widzę tabliczkę z napisem „Objazd” i strzałką sugerującą, że powinienem skręcić w lewo. Problem w tym, że tuż za tabliczką jakiś geniusz ustawił znak... zakazujący skrętu w lewo. Nie przestając kręcić, analizuję przez moment sytuację. Postanawiam zignorować informacje o objeździe i pojechać prosto – jak się okaże, całkiem słusznie, bo jeśli nawet na drodze prowadzono w tym miejscu roboty uzasadniające konieczność objazdu, to już dawno je zakończono.
Wspinam się na niewielkie wyniesienie. Droga skręca i ustawia mnie bokiem do wiatru, który jednak nieszczególnie przeszkadza. Jadę grzbietem niewysokiego garbu, podziwiając widoki po jego obu stronach. Pola jak okiem sięgnąć. Gdzieniegdzie tylko majaczy jakiś domek, czy słup z linią przesyłową. Jedynie granica horyzontu pogrubiona jest rzęsą równiutko rosnących drzew. Prawie jak step.
Koncentruje się bardziej na tych widokach, niż na kręceniu, kiedy w pewnym momencie zrównuje się ze mną jakiś niemiłosiernie usyfiony pick-up. Zza szyby szczerzy się skośnooki gość, machając przyjacielsko. Przypominają mi się reklamy z dwoma eskimosami „surfującymi po sieci” i parskam śmiechem. Odpowiadam na pozdrowienie. Pick-up przyspiesza i po chwili znika mi z oczu. Najwyraźniej przedstawiciele „chińskiego kontyngentu” najętego do budowy autostrady.
Wjeżdżam do wsi. Nie do jednej, ale do kilku, które ze sobą graniczą, tak że o zmianie miejscowości informują jedynie tablice z ich nazwami, a nie koniec lub początek zabudowań. Wsie mają typowe dla tych terenów „założenie urbanistyczne”: po jednej stronie szosy zabudowania mieszkalne i gospodarcze, po drugiej pola. Z tego schematu wyłamuje się tylko stara, posępna stodoła, która wyglada nie jakby ją ktoś pobudował, ale raczej jakby ją porzucił pośród pól. Rzucam okiem na drugą stronę szosy i niemal naprzeciwko stodoły widzę stary, zrujnowany, ziemiański dworek, do którego prowadzi zachwaszczona aleja. Słońce wysoko, powietrze wręcz naelektryzowane tą optymistyczną, wiosenną jaskrawością, a mimo to dworek i stodoła mają w sobie coś posępnego i złowrogiego. Przystaję więc, żeby spróbować złapać tę atmosferę, ten kontrast.
Evil barn... Do you know where are your kids playing?© Dawko
Hounted house... czyli upiory ziemiaństwa© Dawko
Ruszam dalej na Bobrową i Chlebów. Fajna szosa, która swoją szerokością przypomina niemieckie ścieżki rowerowe raczej aniżeli drogi dla aut, wbija się najpierw w las, po czym lekkimi łukami wyprowadza na otwartą przestrzeń.
Expert-ka gotowa do strzału© Dawko
Wyjazd z lasu jest jak zapalenie światła w ciemnym pokoju. Różnokolorowe paski pól wiją się leniwie i lekko fałdują, a perspektywę z każdej strony domykają drzewa. Krótki i w miarę intensywny podjazd i wjeżdżam do Chlebowa. Chlebów odtwarza, ale i wzbogaca schemat wcześniejszych wsi: zabudowania po jednej stronie drogi, po drugiej jednak nie tylko pola, ale i sady. A pośród drzew owocowych garby małych ziemianek (nie mieszkanek ziemi, ale wkopanych w ziemię piwnic). Front każdej ziemianki to murowana ściana z maleńkim drzwiczkami. Przypominają nory Hobbitów.
Za Chlebowem wszystko jest święte. Najpierw święte jest po prostu Święte, potem są Święte-Laski (bez sensu... wiadomo przecież, że największy pożytek z lasek jest wtedy właśnie, kiedy nie są święte), a w końcu Święte-Nowaki (...hm... znałem paru Nowaków, ale – z całym szacunkiem – żaden na świętego mi nie wyglądał...). Przez całą tę terra sancta przejeżdża się, sunąc fajniutkim zjazdem (choć asfalt najlepsze czasy ma już za sobą), by tuż przed Makowem wdrapać się na dwa względnie krótkie, ale za to dość sztywne garby. W międzyczasie nieśmiało zaczął o sobie przypominać żołądek, więc w Makowie zatrzymuję się pod sklepem. Wrzucam w siebie węglowodany zarówno w postaci stałej, jak i ciekłej i po króciutkim odpoczynku ruszam na Godzianów, a dalej przez Kawęczyn i Drzewce docieram do Lipiec Reymontowskich. Po zmianie kierunku wiatr zaczyna jednak troszkę przeszkadzać. Mimo to jedzie się znośnie, bo lekko pofałdowany teren na podjazdach osłania nieco od podmuchów, a na zjazdach grawitacja czyni walkę z nimi troszkę łatwiejszą. Mijane miejscowości, jak większość polskich wsi, nie są szczególnie urokliwe, ale droga wijąca się między niewysokimi wzniesieniami ze wszystkich sił stara mi się to wynagrodzić. Nie bez powodzenia. Co chwila wspinam się na jakiś pagórek, z grzbietu którego rozciaga się całkiem przyjemny widoczek. Co i rusz zakręt. Zjazd i podjazd. Gdyby rzucić między te wzniesienia kilka jezior, wyszłaby z tego taka softowa wersja Mazur dla ubogich.
Między Drzewcami a Lipcami wdrapuję się na długi, choć nieszczególnie stromy podjazd. Kiedy dojeżdżam do wypłaszczonego szczytu i podnoszę oczy, na skraju jezdni widzę stado saren przymierzające się do przejścia na drugą stronę. Spostrzegają mnie i dwie z nich przeskakują przez szosę, a pozostałe pierzchają w przeciwnym kierunku. Wyciągam aparat, ale nie ma czasu na koretkę ustawień, a poza tym zbyt długo zastanawiam się, którą część rozdzielonego stada fotografować i szansa na zdjęcie przepadła.
W Lipcach nie ma nic ciekawego. Jeśli ktoś szuka reymontowskich i quasi-skansenowych klimatów, znajdzie je prędzej w Siciskach (zwłaszcza na zachodnim skraju wsi), które mija się, dojeżdżając do Lipiec od zachodu. Ja natomiast, nie tracąc czasu, skręcam na południe w kierunku Słupi. Słońce niknie za szarymi chmurami, co na szczęście nie odbija się na temperaturze. Niestety, wiatr znów dokucza mocniej, ale właściwie cały odcinek do Słupi mam z górki (poza dwiema niewysokimi hopkami), więc nie ma tragedii. Niemniej jestem już po 70 km i zaczynam odczuwać zmęczenie. Widoki już tak nie cieszą, podjazdy i walka z wiatrem kosztują więcej.
Do Krosnowej wpadam akurat wtedy, kiedy dzieciaki wychodzą ze szkoły. Wsiadają na swoje mark(et)owe, zdezelowane rowery i próbują się ze mną ścigać. Przez kilkadziesiąt metrów jadę więc w małym peletonie, przy akompaniamencie niemiłosiernie skrzypiących łańcuchów, strzelających korb, bezlitośnie katowanych przez ambitnych gówniarzy, którzy rozpaczliwie walczą, żeby utrzymać moje tempo. Odpadają jeden po drugim, jak liście jesienią i znów jadę sam.
Zatrzymuję się w Kołacinie, żeby zjeść banana. Kołacin to właściwie jedno skrzyżowanie, stacja benzynowa, stary, drewniany i wciąż pracujący młym (jeden z dwóch w tej miejscowości... zdjęcie drugiego, popadającego niestety w ruinę, już na blog wrzuciłem) i budynek straży pożarnej, na którym widnieje data 1859. Gdyby zadbać o dwa najstarsze obiekty (młyn i budynek straży) oraz ich otoczenie (zieleń, nawierzchnia chodników, jakieś ławki, śmietniki) wieś mogłaby mieć sporo uroku, tym bardziej, że położona jest tuż nad rozlewiskiem Mrogi. Niestety, młyn obudowano z jednej strony arkuszami blachy falistej i dwoma koszmarnymi silosami, a do budynku straży, który prosi się o remont, przyklejono ohydny, sześcienny koszmarek z oddziałem jakiegoś banku. Efekt jest typowy dla naszego kraju: zasyfione, brzydkie miejsce bez uroku i charakteru. Przez skrzyżowanie monotonnie suną ciężarówki, a pod spożywczakiem faceci z okolicy wykorzystują jedyny znany sobie sposób, by znieczulić... bóle egzystencjalne... a może po prostu zwalczyć nudę życia na prowincji?
Wyruszam z Kołacina w stronę Grzmiącej, do której docieram przez Bielanki. Wczołguję się na spore wyniesienie i jadąc jego odkrytym, nieosłoniętym grzbietem, mocno odczuwam siłę wiatru. Górek nie biorę już z takim animuszem jak na początku dystansu, a i zmysł obserwacji mi się przytępia. Przez Jaroszki i Moskwę docieram do krajówki między Łodzią a Rawą Mazowiecką i skręcam w stronę tej pierwszej. I jak zwykle gdy wpakuję się na taką drogę z naprzeciwka zaczyna się jakiś pieprzony festiwal ciężarówek. W moim kierunku nie jedzie żadna. Za to w przeciwnym tylko ciężarówki. Jakby wszyscy się z osobówek przesiedli. Całe konwoje ciężarówek, całe rodziny ciężarówek (tatuś tir, mamusia cysterna, i pieprzone bachory dostawczaki) budują przede mną jebany, chiński, wielki mur powietrza. Na szczęście muszę się przez niego przebijać tylko przez jakieś 7 km. Potem już jedynie króciutka rozjazdówka i zmęczony dobijam do domu. Ok. – myślę sobie – jutro może padać.
Kategoria 3. Paradisus <100...>
Dane wyjazdu:
40.80 km
10.00 km teren
01:53 h
21.66 km/h:
Maks. pr.:40.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Perfect weather to fly
Środa, 30 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 5
Środek dnia, pełnia słońca i... niestety pełnia blachosmrodowego szczytu. Po moim powrocie z ujarzmiania górek ruszamy z Kocuriadą na regeneracyjną przejażdżkę dokładnie wtedy, kiedy całe miasto odwaliło swoje osiem godzin pańszczyźnianej orki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wraca do domów. Skrzyżowanie w Nowosolnej oczywiście zakorkowane. Wrzucamy się na chodnik i spokojnie, niemal defiladowym tempem, przetaczamy się obok bezradnych samochodów i ich – jak to w Polsce – wkurwionych na cały świat kierowców. Facet w ciężarówce leje z ust jakąś mieszaninę żywego ognia i pomyj na stojące przed nim zagubione autko nauki jazdy. Próbujący włączyć się do ruchu kierowca autobusu wyrzeka na brak uprzejmości rodaków, którzy ani myślą ułatwić mu życia. Jakaś nieszczęsna kobieta, która chyba pierwszy raz pokonuje gwiazdę nowosolskiego skrzyżowania (ponoć jedyne takie w Polsce) wydaje się bliska histerii, a już na pewno jest nieźle spanikowana. Ruch jest masakryczny. I każdemu najwyraźniej skoczyło ciśnienie. A dzień taki piękny.Wszystko to widzimy przez sekundę czekania na zielone światło, po czym uciekamy od tego całego syfu. Wjeżdżamy w małe zagłębie domków jednorodzinnych: „little boxes on the hillside, little boxes made of ticky tacky. Little boxes on the hillside, little boxes all the same”. Zwykle ruch jest tu niewielki, ale – jako się rzekło – mamy godzinę powrotów z pracy, więc spokojne zazwyczaj osiedle zamienia się w mrowisko. Co chwilę mijają nas samochody, które sprawnie odnajdują drogę do swoich garaży. Wszystko odbywa się z niemal wytrenowanym automatyzmem, przywodząc na myśl pływanie synchroniczne, albo świat dziecięcych zabawek. Autka z taką samą gracją podjeżdżają pod podobne do siebie domki. Wysiadają z nich podobni ludzie, w podobny sposób witani przez innych podobnych do siebie ludzi. „And the people in the houses all went to the university, where they were put in boxes and they came out all the same, and there are doctors and lawyers, and business executives, and they're all made out of ticky tacky and they all look just the same”.
Mijamy osiedle i kierujemy się na Dobieszków, zmuszeni na moment porzucić nasze rekreacyjne tempo, bo okoliczni mieszkańcy z dużą dozą nonszalancji podchodzą do kwestii opieki nad swoimi psami. Te zaś – jak to psy – nie podarują rowerzyście bezproblemowego przejazdu. Zjazd do Dobieszkowa jest niczym jakiś tunel to teletransportacji i niemal natychmiast przenosi nas na swój drugi koniec. Przejeżdżamy obok stawu czy niewielkiego zalewu, którego brzegi wyglądają dziś jak parking pod hipermarketem. Połyskujące w słońcu karoserie samochodów wyglądają niczym cielska jakichś wodno-lądowych stworzeń, które wypełzły na brzeg, żeby wygrzać się w wiosennym słońcu. Przy każdym z nich posągowo cierpliwa postać wędkarza. Oni też najwyraźniej poczuli wiosnę.
W Dobrej zjeżdżamy z asfaltu i kierujemy się na punkt widokowy. Zanim tam docieramy, spostrzegamy czerwoną chmurę, lewitującą nad płaszczyzną pól. To jakiś paralotniarz walczy skrzydłem spadochronu o choćby odrobinę siły nośnej. Rzeczywiście, idealna pogoda do latania, ale jego wysiłki przynoszą raczej mizerne skutki. Nie zmienia to jednak faktu, że unosząca się w powietrzu płachta czerwonej materii wygląda nader malowniczo. Jak jakiś gigantyczny płatek maku. Równie intrygująco prezentuje się Trek-uś, dla którego znalazłem stosowne miejsce postoju. Obserwujemy i fotografujemy ten spektakl przez moment, poczym ruszamy dalej.
Trek-uś na piedestale© Dawko
Posągowa piękność© Dawko
Przez Kiełminę docieramy do Łagiewnik i Okólnej, na której miga nam trójka bikerów. Tempo jakoś samo bardzo szybko ewoluuje od rekreacyjnego do całkiem zacnego i w niedługim czasie dochodzimy ostatniego z wspomnianych rowerzystów. Chwilę potem mijamy dwóch kolejnych, którzy siadają nam na kole i resztę tego odcinka pokonujemy w czwórkę. Rozdzielamy się za Strykowską, po minięciu której zjeżdżamy w kierunku Wódki i Dąbrówki. Odbijamy na tę ostatnią i po króciutkiej, ale przyjemnej wspinaczce wypadamy na drogę na Bukowiec. Przed nami majaczą sylwetki dwóch kolesi na szosówkach, więc półżartem półserio pytam Kocuriadę, czy tych też gonimy. Niestety, fakt, że jadą na szosach budzi w niej zbyt duży respekt, więc nie podkręcamy tempa i spokojnie docieramy do domu.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
34.97 km
0.50 km teren
01:21 h
25.90 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:
HR max:185 (%)
HR avg:140 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Sleepless George
Środa, 30 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0
Źle spałem. Sen rwał się i plątał z jawą. Karmił mnie absurdami, które – jak to we śnie – wydawały się przerażająco logiczne. Przewracałem się desperacko z boku na bok z takim zaangażowaniem, że gdyby mi podłączyć licznik kadencji, wyszła by chyba całkiem niezła średnia. „Spałem źle. W tym kraju, w którym wzorcem mężczyzny jest ksiądz albo handlarz. Spałem źle. W tym kraju, w którym znów ojczyznę a nie wiosnę zobaczą”. Nie pomagało liczenie baranów, ani gapienie się w sufit. Nie chciało mi się przyśnić nic względnie ciągłego. Nic wio-sennie znośnego, o czymś miłym nie wspominając: „przyśniła mi się idea, przyśnił mi się działacz, przyśniły mi się obowiązki i konieczność skruchy”. Żadnych rowerowych erotyków – eskapad bez zmęczenia i bez limitu kilometrów.Wstałem zrezygnowany i zmęczony. Powlokłem się do kuchni w poszukiwaniu kofeiny, odpędzając od siebie myśli o wszystkich rzeczach, które mam do zrobienia, nim wsiądę na rower. Na szczęście każdy łyk kawy wypłukiwał ze mnie zły i przytępiający osad nocy. Jeszcze tylko krótki wyskok na miasto w sprawach zawodowych – spłata daniny dla świata za jałmużnę godzin wolności na bike’u – i mogę oddać się tylko kręceniu.
Zanim wychodzę, wpada jeszcze Evesiss, która ma dziś w planie wymianę kasety i ogólne zabiegi kosmetyczne, więc zabiera aparaturę do czyszczenia łańcucha. Króciutko podziwia Expert-kę, Trek-usia i Kocuriadowego Jakubka, poczym rozstajemy się i mogę się wpinać w pedały.
Ciepło. Nareszcie. Wiatr może specjalnie nie osłabł, ale przestał nawiewać lodowate powietrze z dupy jakiegoś polarnego niedźwiedzia. Pierwszy raz można zrzucić z siebie te wszystkie anty-skorupy i chłód-stoppery. Jaka swoboda! Po prostu bajka... a nawet bike’a.
Jak co tydzień, ruszam na podbój okolicznych górek. Łykam je dziś na twardych przełożeniach. Wiatr nie przeszkadza, więc chyba jednak osłabł, choć wydaje się mniej przewidywalny, gdy idzie o jego kierunek. Okoliczne drogi zaroiły się od rowerowej braci. Co i rusz mijam szosowców (pojedynczych, w parach, w małych peletonach), starsze małżeństwa, panów z brzuszkiem na trekkingach czy crossach. Wszyscy koniecznie w obcisłym. Wiadomo, kwestia stylu. Wszyscy rozjarzeni, jakby im banan w poprzek jamy ustnej utknął. Dzięcieca, naiwna i święta radość. Wspinam się na kolejne pagórki i czuję, że dziś produkcja mleczanów wyjątkowo zgodnie idzie w parze z wytwarzaniem endorfin. Nic więc dziwnego, że do domu docieram w stanie niemal euforycznym, którego bynajmniej nie neutralizuje świadomość, że już czeka na mnie Kocuriada i kolejna tego dnia dawka rowerowych rozkoszy.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
33.16 km
3.00 km teren
01:27 h
22.87 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
We have one little room and the biggest of plans
Wtorek, 29 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0
Rowerowy dzień znów zaczął się od szarpaniny z wiatrem. Ja mu z blatu, on mi prosto w twarz. Ja kontruję z drugiej tarczy, on ślizgiem nad samą nawierzchnią wyprowadza haka i tuż przede mną wyrasta ściana powietrza. Robię unik, rozpłaszczam się nad górną rurką i mostkiem, ale wiatrzysku w sukurs przychodzi podjazd i muszę wstać w pedałach. Dwóch na jednego? Złośliwe bydlęta! Jakby tego było mało, wiatr – tradycyjnie już tej wiosny – jest wkurwiająco zimny. O ileż cieplej by już było, gdyby nie nawiewał tego lodowatego powietrza. Jeśli już musi wiać, to niech chociaż ciepłe nawiewa. Na szczęście, droga do pracy nie jest długa (tzn. na szczęście nie jest długa, bo to, że jest do pracy wcale nie jest szczęśliwą okolicznością).Kilka godzin później suniemy z Lobotomikiem do Łagiewnik, gdzie przy pierwszym tego roku bike’owym piwku snujemy mocarstwowe plany rowerowego podboju Lubelszczyzny i Litwy. Pochyleni nad mapami niczym sztabowcy w skupieniu opracowujemy strategię aneksji niewielkiego fragmentu terytorium Łotwy. Szacujemy siły wroga: ilość
W takim rozgorączkowanym stanie zastaje nas Kocuriada, która niczym opatrznościowy anioł przynosi ze sobą fundusze na kolejne piwo. A piwo – jak wiadomo – jest bodaj najlepszym stymulatorem rozwiązywania wszelkich logistyczno-strategicznych problemów. Wystarczy kilka kolejnych łyków, byśmy zrozumieli, że Litwa jest przecież bardzo blisko Kaukazu, Kamczatki i Las Vegas, więc można by i tam zajrzeć niejako przy okazji. Niestety, zachód słońca i wieczorny chłód nieco ostudzają nasz zapał i zgodnie postanawiamy, że nim wyruszymy na podbój Azji i Ameryki Północnej, zajrzymy jeszcze do domów. Lobotomik uderza więc do swojego bałuckiego getta (biedak), a my z Kocuriadą kręcimy w stronę Okólnej i dalej na Wódkę. Jedzie się przyjemnie, bo po pierwsze, wiatr chyba osłabł, a po drugie, bardzo szybko ustawiamy się do niego plecami. Śmigamy sobie całkiem zacnym tempem, sprężając się na co znaczniejszych zmarszczkach i szybciutko docieramy do domu, gdzie zmęczony wytężoną pracą umysłu popadam natychmiast w stan wegetatywny, z którego po raz kolejny – niestety – nie są w stanie mnie wyrwać polscy piłkarze.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
27.33 km
2.50 km teren
01:02 h
26.45 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:145 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
...I will rise up
Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 29.03.2011 | Komentarze 1
W lipcu zeszłego roku, podczas rowerowych brewerii na Suwalszczyźnie, stała się rzecz straszna. Letni, słoneczny i niestety bardzo wietrzny dzień miał się właśnie ku swemu końcowi, a ja wspinałem się na dość wredny podjazd. Nachylenie nieprzyzwoicie duże, do tego luźna nawierzchnia: trochę piachu i grubego żwiru, okraszonego większymi i też słabo związanymi z podłożem kamieniami. Trudna górka, ale absolutnie do pokonania, o czym najlepiej przekonuje fakt, że rok wcześniej wjechałem na nią w nocy, bez spd, na użyczonej mi przez Lemura miejskiej damce (sic!), będąc przy tym niemiłosiernie zanietrzeźwionym (zresztą ta ostatnia okoliczność, w przeciwieństwie do pozostałych, chyba mi trochę pomogła).Tego dnia miało być jednak inaczej. Wczołgiwałem się mozolnie na rzeczone wzniesienie, wlepiając wzrok tuż przed przednie koło i co jakiś czas popatrując spode łba (czyt. kasku) na podstawę masztu elektrowni wiatrowej posadowionej na szczycie. Nachylenie rosło, opór na korbach się wzmagał, a ja nerwowo manipulowałem przy manetkach, na polecenia których wymęczona przerzutka reagowała bardzo kapryśnie. W pewnym momencie dał się słyszeć zgrzyt. Łańcuch przeskoczył radośnie ślizgając się po zębach kasety. Paniczne próby odnalezienia rytmu, dostosowania kadencji, doboru przełożenia. Prędkość spadła, nachylenie wzrosło... być może w odwrotnej kolejności... i łańcuch znów zaczął swój szaleńczy ślizg po zębach, nie przekazując choćby ułamka siły, jaką wkładałem w napędzanie roweru. Kadencja skoczyła w sekundę do absurdalnych wartości... ale rower się zatrzymał... Mieląc rozpaczliwie korbami, dostrzegłem jeszcze tylko kątem oka, jak słup elektrowni wiatrowej i wzgórze na którym ona stoi nieubłaganie się przechylają, a droga rusza na spotkanie z moim policzkiem.
Miotając bluzgi wypełzłem spod roweru. Zajechałem go. Jak głupawy redneck z południa westernową kobyłę. Nie pierwszy raz łańcuch odstawił pokaz tańca po koronkach, ale pierwszy raz do mnie dotarło, że na przynajmniej niektóre wzniesienia już nie podjadę. To, co sześć lat wcześniej było spełnieniem moich rowerowych marzeń zdegenerowało się do kupy złomu, bo przez moją niedbałość problemem był nie tylko łańcuch, ale cały napęd.
Wróciłem z Suwalszczyzny do domu i coraz głośniej i częściej przebąkiwałem o nowym rowerze. Na szczęście mój spektakularny dzwon widziała jadąca wtedy za mną Kocuriada, więc mogłem liczyć na jej wyrozumiałość. I tak pojawiła się w domu Expert-ka. Ale nie zapomniałem o ledwo żywym, bezsilnym Treku, leżącym u stóp elektrowni wiatrowej. Wiedziałem, że popełniłem wobec niego grzech zaniechania i zaniedbania.
W epoce rzeczy jednorazowego użytku, sezonowych wyprzedaży i tygodniowych mód, ludzie po prostu zużywają rzeczy po czym je wyrzucają. Albo wyrzucają zanim zużyją, bo przecież operator ma nową ofertę, bo pojawił się nowy model, bo trzeba się z czymś nowym pokazać w towarzystwie. Ale ja nie potrafię wyleczyć się z sentymentu do kilku zespawanych i chlapniętych czerwonym i czarnym lakierem aluminiowych rurek, które sobie kiedyś wymarzyłem i które przez siedem lat pozwoliły mi nawinąć tysiące kilometrów.
Dlatego cały czas czekałem na możliwość ekspiacji. I gdy tylko zapadła decyzja o chirurgii plastycznej Expert-ki, natychmiast stało się jasnym, że będzie to też pretekst do wskrzeszenia Trek-usia. Dostał zatem w spadku korby i manetki. A starą kasetę, łańcuch i suport, zastąpiły nowe. I po kosmetycznym dociągnięciu imbusów nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy znów mogłem nim ruszyć w poszukiwaniu nieprzejechanych jeszcze kilometrów.
Pierwsze wrażenia: wbrew oznaczeniom producentów (wedle Treka ich rama ma 19’’, podczas gdy ramę Expert-ki Unibike szacuje na 17’’) rama Trek-usia jest wyraźnie mniejsza. Zwłaszcza różnica w długości górnej rurki rzuca się w oczy. Rower jest króciutki, bardziej zwarty. Łatwiej i chętniej wpisuje się w ciasne zakręty. Jest po prostu bardziej zwrotny. Zarazem jednak jest niesamowicie stabilny. Rama jest po prostu genialnie wykonana i wyważona, co widać nie tylko podczas jazdy, ale i na postojach. Trek-usiowi wystarczy 10 cm wystającego z ziemi patyka, żeby stał niewzruszenie niczym posąg. Ani Expert-ka, ani Wheel-uś, ani nawet Kocuriadowy Jakubek (ciiiiiii...) tego nie potrafią, domagając się w takich wypadkach o wiele solidniejszych punktów podparcia.
Co do osprzętu, cyngle i korby Deore sprzęgnięte z SLX-em z tyłu działają wyczuwalnie wolniej i ciężej aniżeli biżuteria Expert-ki, ale nie generuje to bynajmniej jakiegoś uczucia dyskomfortu i nie upośledza funkcjonalności roweru. Manetki wymuszają po prostu głębsze i troszkę bardziej zdecydowane ruchy palcami. Smart Samy hałasują też troszkę inaczej niż Rocket Rony, a przede wszystkim wyraźnie bardziej kleją się do asfaltu, w sensie, że stawiają większy opór.
Wszystko to zauważam na pierwszych kilometrach, pozwalając by wiatr rozpędzał Treka do fajniutkich prędkości. Suniemy dobrze nam znanymi drogami, odkrywając je i siebie jakby na nowo. Dojeżdżam do starego, cmentarza wojennego (z tej pierwszej wojny, nie drugiej), który mijałem wczoraj z Kocuriadą i postanawiam dać nieco odpocząć Trek-usiowi, a pomęczyć trochę aparat.
... który powstał z martwych...© Dawko
Jeszcze nie poległ© Dawko
Chwilę potem ruszamy dalej na spotkanie otwartych przestrzeni, które są jak obietnica tego, co jeszcze przed nami.
Zapatrzony w to, co jeszcze przed nami© Dawko
Kategoria 1. Infernum <...50>