Kierunek: Czyściec
rowerowy blog
Info
Jestem Dawko z Newsalty. Przejechałem 2289.40 kilometrów, w tym 120.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.96 km/h Więcej o mnie.Moja flota
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2011, Czerwiec10 - 9
- 2011, Maj12 - 27
- 2011, Kwiecień3 - 34
- 2011, Marzec27 - 39
- 2011, Luty2 - 6
Muzyka3>
Dane wyjazdu:
22.98 km
0.50 km teren
00:48 h
28.72 km/h:
Maks. pr.:40.06 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Drink up to new dead and new alive...
Wtorek, 14 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 1
...czyli epilog oczekiwania i łabędzi śpiew wrednej codzienności, która - choć miewa też swoje miłe przebłyski - teraz powoli umiera... and the thicket of Lietuva cry new kind of wild, so let's drink up to new dead and new alive... Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
54.58 km
0.50 km teren
01:56 h
28.23 km/h:
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
Yes I know
Poniedziałek, 13 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 1
Odliczania ciąg dalszy. Już tylko cztery dni do wyjazdu. Z jednej strony można jeszcze pokręcić, z drugiej wypadałoby zacząć się już troszkę oszczędzać. Dlatego ruszam do centrum okrężną drogą, ale za to starannie dobierając trasę pod kątem wiatru i trudności: tam, gdzie wieje mi w twarz mam przeważnie z górki, a tam, gdzie wieje mi w plecy jadę przeważnie po płaskim. Nic więc dziwnego, że kręci się bez większego wysiłku, a mimo to prędkości są przyzwoite. Szybko przebijam się przez wyludnione przedmieścia i docieram do Łagiewnik, w których też nie ma większego ruchu. Na ścieżce mijam bikera, obok którego tytanowymi beżami dumnie lśni Spec... rama oświetlona punktowo przebijającym przez liście słońcem wygląda jak wylegujący się, wielki, dziki kot... skąd ja znam ten rower ?– przemyka mi przez głowę, ale nie mam czasu zatrzymać się na tej myśli, bo oko rejestruje na szczycie pokonywanej właśnie hopki jaskrawą kamizelkę jakiegoś innego bikera i na wpółświadomie zaczynam go gonić... jedzie całkiem przyzwoitym tempem, ale dochodzę go przed końcem ścieżki i wyprzedzam przy niemiłosiernym lamencie jego łańcucha (nigdy nie zrozumiem jak można robić takie rzeczy swoim rowerom).Zaczyna się miasto, a z nim zaczynają się światła. Mijam piewsze skrzyżowanie i jadąc wąziutkim chodnikiem słyszę, że ktoś jedzie za mną. Zatrzymuję się przed kolejnym skrzyżowaniem, a tuż obok mnie staje widziany kilka minut wcześniej Spec. Procesor w głowie skacze po przechowywanych w pamięci plikach. Kilkadziesiąt sekund dopasowywania obrazów, awatarów, nicków i... jestem niemal pewien skąd znam ten rower i kto go dosiada.
Okazuje się, że przypadkiem wpadłem na Siwego, którego dotąd znałem tylko z BS, a który właśnie pomyka do Andrespola po łożyska. Wspólnie pokonujemy kolejny odcinek, ucinając sobie rowerową pogawędkę. Niestety, jestem już właściwie na miejscu, więc dość szybko musimy ją przerwać.
Po pracy szybki strzał z Lobotomikiem na pocztę... tzn. miał być szybki, ale szacowna instytucja pochłania Lobotomika na dobry kwadrans. Czekam i obserwuję ludzkie mrowie, które we wszystkich kierunkach pokonuje zatłoczone ulice i czuję przemożne pragnienie, żeby stąd zniknąć... rozpłynąć się w powietrzu i zmaterializować ponownie gdzieś daleko stąd.
Lobo wychodzi z poczty i ruszamy na piwko... nasze ostatnie piwko przed wyjazdem... wiem o tym i dobrze mi z tą myślą... na tyle dobrze, że zapominam o przedwakacyjnych zakupach, na które umówiłem się z Kocuriadą... (ech... czy naprawdę każda przyjemność okupiona być musi jakąś przewiną?)... mea culpa.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
19.28 km
0.50 km teren
00:42 h
27.54 km/h:
Maks. pr.:42.66 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:TREK-uś
It all comes back to common sense
Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 0
Zdrowy rozsądek powrócił. Po wczorajszej interwałowo-wietrzno-tłuczniowej katordze nogi karnie słuchały rozkazów niezwykle rozważnej głowy, w której żarzył się ostrzegawczo czerwony neon z napisem Lietuva. Żadnych czasówek, żadnych tempówek, żadnego ścigania przygodnie napotkanych rowerzystów. Spokojna rozjazdówka pustymi drogami o poranku. W ostrym słońcu i przy dojmująco zimnym o tej porze wietrze. Tak naprawdę nie pakowałbym się wcale na rower tak wcześnie (zwłaszcza w niedzielę), gdyby nie praca (kolejny argument przeciw niej). Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
92.30 km
18.00 km teren
03:32 h
26.12 km/h:
Maks. pr.:47.56 km/h
Temperatura:
HR max:186 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Switchblade smile
Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 0
Ostatni weekend przed wyjazdem na Litwę... czyli ostatnia szansa żeby się troszkę sponiewierać... ostatnia okazja co by nogom życie nieco uprzykrzyć, nie odbierając przy tym nadziei na regenerację.Niebo przykryły przepuszczające słońce, półprzezroczyste chmury, które zrobiły z ziemi wnętrze małej szklarni: jest gorąco, parno i duszno. I tylko wiatr wentyluje nagrzaną puszkę, w którą zmieniła się okolica, porcjami chłodniejszego powietrza z północy. Z jednej strony dobrze... inaczej mielibyśmy tutaj małą saunę... z drugiej, wsiadając na rower, niekoniecznie jest się z czego cieszyć.
Zwykle w takich wypadkach staram się zaczynać właśnie pod wiatr. Kiedy jeszcze nieujechane nogi mają dość siły, żeby się z nim przepychać. Ale dziś, skoro mam się sponiewierać, trzeba skończyć z tym wietrznym kunktatorstwem. W końcu trudno liczyć na to, żeby podczas wyprawy wiatr miłosiernie przeszkadzał mi tylko wtedy, kiedy będę wypoczęty. Ustawiam się więc na początku bokiem do momentami wręcz wściekłych podmuchów. Dojadę tak do kilkunastokilometrowej prostej. Przejadę nią już z wiatrem i w mocnym tempie, by potem – kiedy będę już podmęczony – przebijać się przez las i w kierunku przeciwnym, do tego, w którym pędzą masy powietrza.
Najpierw kilkanaście kilometrów rozgrzewki i przez kolejną dyszkę jadę tak, żeby pulsometr zwariował. Oddech błyskawicznie robi się płytszy i częstszy, a nogi coraz bardziej dojmująco protestują tępym rwaniem. Pęd powietrza wysusza gardło, wywiewając z niego ślinę, która przez kąciki ust spływa obojętnie na brodę... jak u jakiegoś niedorobionego bachora.
Wysiłek redukuje znajomy krajobraz do wąziutkiej kreski asfaltu... niewiele szerszej od przedniej gumy... oczy, jakby spanikowane, skaczą chaotycznie pomiędzy trzema kadrami: metr przestrzeni przed przednim kołem, mostek z licznikiem i pulsometrem, monotonnie pracujące nogi przyspawane do korb... Jednym słowem, uroki jazdy w okolicach progu mleczanowego.
Docieram w ten sposób do Tworzyjanek i dalej już spokojniejszym tempem kręcę w stronę Wągrów. Zwykle odbijam w nich na Koluszki, albo (rzadziej) na Rogów. Jest jednak jeszcze trzecia możliwość: Nowe Wągry. Nie brzmi, co prawda, zachęcająco (któż by chciał nowe wągry?), ale dziś po prostu pasuje mi ten kierunek. Wspinam się więc łagodnym i długim podjazdem na wzniesienie, na którego zboczach rozsypana jest miejscowość.
Nie wiem, czy to kwestia forsownego tempa, ale klimat całkiem zwyczajnej na pierwszy rzut oka wsi, zyskuje nieoczekiwanie nieco surrealistyczny wymiar. Najpierw dostrzegam zsuwającą się leniwie z wzniesienia, na które wjeżdżam, kawalkadę samochodów. Na przedzie czarne bmw (a jakże!) udekorowane (jak i zresztą pozostałe auta) jakimś kwieciem i wstążkami... pierwsza myśl: ślub... nic szczególnego w sumie (chyba że dla nowożeńców)... Auta jadą jednak podejrzanie wolno i kiedy je mijam, dostrzegam, że w każdym siedzą faceci w czarnych garniturach, białych koszulach, czarnych krawatach... wygląda to jak zlot fanów Pulp fiction... Vincent Vega i biała wersja Julesa Winnfielda w conajmniej kilkunastu egzemplarzach każdy... do tego żadnych kobiet... i wszyscy jacyś smutni... mijam tę dziwną kolumnę i sam już nie wiem, czy to ślub, czy może żałobny kondukt...
Zanim jednak podmęczony jazdą umysł ma czas na obróbkę tego widoku, wyrasta przede mną grupa kilku jadących konno osób... większość ma teksańskie kapelusze i wyglądają trochę, jak banda oprychów, która wjechała do spokojnej osady gdzieś na dzikim zachodzie. Mieszkańcy tej ostatniej, wyczuwając zagrożenie, pochowali się w swoich domach... co jakiś czas w jakimś oknie nieznacznie poruszy się tylko firanka...
Mijam kroczące obojętnie konie i powoli zbiliżam się do końca podjazdu. Okazuje się, że wdrapałem się na grzbiet, z którego w każdym właściwie kierunku otwierają się całkiem przyjemne panoramy. Z łagodnych zboczy spływają poruszane wiatrem fale zielonych jeszcze zbóż i żółtego rzepaku. Z oddali przyjacielsko machają do mnie śmigła elektrowni wiatrowych. Muszę tu przyjechać z Kocuriadą... i z aparatem – przebiega mi przez myśl, kiedy kończy się asfalt. Zresztą dokładnie tam, gdzie przewidywała to mapa. Droga jest jednak na tyle dobra, że zmiana nawierzchni w ogóle nie przeszkadza.
Kilka kilometrów dalej znów wjeżdżam na asfalt, który meandruje między starym ziemiańskim majątkiem a czworakami, gdzie zapewne dawniej mieszkali zatrudnieni w folwarku parobkowie, poczym ustawia mnie tyłem do wiatru i wyprowadza na długą prostą.
Spokojnie mijam kilka hopek na jej początku i podkręcam tempo. Na moje polecenia samuraj imieniem Shimano precyzyjnie żongluje ostrzami kasety. Uda ponownie płoną, a percepcja znów się zawęża... z kolejnych 12 kilometrów pamiętam jedynie, że wyprzedziłem jakiś niemiłosiernie styrany i obładowany worami skuter, dosiadany przez wiejską babinę.
Kiedy prosta się kończy, tak jak zaplanowałem, skręcam pod wiatr i wjeżdżam w las, w którym drogi kpią sobie w najlepsze z tego, co na ich temat ma do powiedzenia mapa. Chcąc nie chcąc, przebijam się „na czuja”. Las o tej porze roku pachnie i wygląda obłędnie, więc konieczność „improwizowanej nawigacji” jakoś mnie szczególnie nie martwi. Lawiruję leśnymi duktami pokrytymi tym dziwnym kamuflażem światłocienia, kiedy do mych uszu przebija się jakieś dziwne zawodzenie. Pociąg! – myślę z satysfakcją, bo według mapy w środku lasu miałem przecinać tory kolejowe. Dźwięk jednak dziwnie ewoluuje, zyskuje rytmiczny pogłos i coraz mniej przypomina sygnał lokomotywy. Co to jest? – zastanawiam się i jednocześnie dostrzegam daleko przed sobą coś, czego nie potrafię jeszcze zidentyfikować... czyżby na środku duktu coś wyrosło? W końcu w lesie nie byłoby to znowu takie dziwne... a może jacyś przemyślni fachowcy postawili słup czy inne ustrojstwo?.. mija kilkaset metrów i oko wyławia z gry światła i cieni kształt, który może być tylko człowiekiem. Facet stoi lekko pochylony nad skuterem i coś przy nim manipuluje. Jednocześnie uświadamiam sobie, że to, co słyszę, to jakaś chamska muzyka z jakże wyrafinowanym rytmem typu „umcyk umcyk”, bo skuter wyposażony jest w jakiś przepotężny sprzęt grający, który musi płoszyć wszystko, co żyje w tym lesie.
Mijam kolesia na skuterze i uciekam od tego hałasu. W niedługim czasie rzeczywiście przecinam torowisko. Drogi za nim wysypane są nieubitym tłuczniem, w którym koła miejscami niemal grzęzną, więc tempo spada jeszcze bardziej. Nie wiem, ile czasu tam zmitrężyłem i ile razy pomyliłem drogę, zwiększając sobie przebieg. W końcu jednak wydostaję się z lasu i konsekwentnie siłując się z wiatrem, asfaltami docieram do domu.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
56.58 km
0.50 km teren
02:16 h
24.96 km/h:
Maks. pr.:45.16 km/h
Temperatura:
HR max:188 (%)
HR avg:146 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Pumped up kicks
Środa, 8 czerwca 2011 · dodano: 11.06.2011 | Komentarze 3
Tak zwany świat ma zawsze mnóstwo argumentów... świat rozprasza... świat to bachor, który dopomina się uwagi... skupia ją jak soczewka i rozpieprza jak pryzmat. Ani się obejrzysz, a rowery przykrywa smutna warstwa dwudniowego kurzu. Wyruszam więc odkurzyć Expert-kę na (wz)górkach. Ostatnio podobny zamysł skończył się połowicznym sukcesem... co oznacza, że – zdejmując różówe okulary propagandy sukcesu – wdrapałem się na ledwie połowę z zaplanowanych podjazdów, a pokonywaniu dwu ostatnich towarzyszyły myśli o sporządzeniu ostatniej woli (spalcie mnie, popiół rozsypcie na wietrze... i takie tam).Nic dziwnego, że dziś zaczynam z większym respektem. Tym bardziej, że po niebie porusza się z wolna wielki celownik granatowych chmur, szukający ofiary dla swych deszczowych pocisków. Na parnych ulicach jeszcze pustki – moment ciszy przed tornadem popołudniowych powrotów do domu. Funduję sobie długą, spokojną rozgrzewkę. Słońca nie widać, ale jest gorąco... gorąco i duszno – powietrze na domami, polami jest nieruchome i wręcz sine... okolica wygląda jak pucułowata twarz gigantycznego dziecka, które wstrzymało oddech.
Zaczynam pierwszy długi, jednostajny podjazd... wskazania pulsu i prędkości zaczynąją się ze sobą ścigać... wiatr trochę pomaga, więc zapinam twardsze przełożenie i błyskawicznie mijam szczyt... teraz dopiero jest gorąco... ale generalnie poszło lekko, łatwo i przyjemnie... na drugim podjeździe podobnie... na trzecim, czwartym i piątym też... dopiero szósty kosztuje mnie troszkę więcej, ale pocieszam się, że teraz wiatr dla odmiany mi przeszkadza... choć z drugiej strony chłodzi... na osłoniętych od niego odcinkach temperatura jest wyczuwalnie wyższa o kilka stopni... stojące powietrze wydaje się wręcz gęste i lepkie... podjeżdżając mam wrażenie, jakby koła zatapiały się w asfalcie... albo jakbym musiał przepychać się przez tłum, czy brodzić w wodzie pełnej czepiających się kostek wodorostów...
Wreszcie mijam szczyt i ustawiam się najpierw bokiem a potem tyłem do wiatru i mogę trochę odpocząć. Wciągam się bez problemu na kolejne dwie górki, czując z satysfakją, że napompowane uda mają jeszcze rezerwy. Teraz jeszcze tylko długi, łagodny podjazd, który połykam spokojnym, niewysilonym tempem i jestem w domu. Zadowolony, że nie poległem równie sromotnie, jak ostatnio, mam wreszcie trochę czasu, żeby nacieszyć się znajomym krajobrazem. Spokojna okolica wydaje się uśpiona i jakby przygnieciona ciężkim powietrzem. Ciężkim, ale świeżym... przynajmniej do momentu, kiedy tuż przed zakrętem nie wyrasta tuż przede mną autobus, zostawiając za sobą obrzydliwie czarne chmursko... Kiedy mijam zakręt i spaliny się rozwiewają, widzę jak autobus właśnie wyprzedza rowerzystę... chwila wahania i rozpoznaję Lobotomika, który zerknął za siebie i też mnie dostrzegł...
To nie było deja vu, ale w tym momencie wiedziałem już dokładnie, jak spędzę najbliższe kilkadziesiąt minut. Zatrzymałem rower koło Lobotomika, który zaczekał, aż do niego dociągnę... Amor cicho stęknął, kiedy zsuwałem się z siodełka... zupełnie jakby też miał dosyć tej duchoty... – "Piwko?” – zapytał (retorycznie) Lobotomik...
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
101.10 km
0.50 km teren
04:02 h
25.07 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Fabricate salvation
Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 10.06.2011 | Komentarze 2
Koło południa słońce najwyraźniej postanowiło sprawdzić, czy prędzej wypoci z drzew żywicę, czy może raczej zmusi je do samozapłonu. Tkwiło w swym najwyższym punkcie i jakby wyczekiwało sadystycznie aż z ziemi dobiegnie skwierczenie – syczący dowód jego potęgi. Ja jednakże, po przedpołudniowej, bezsensownej czasówce chwilowo nie przejawiałem zainteresowania tymi słonecznymi eksperymentami. Bezpieczny w cieniu mieszkania robiłem wszystko, by zatrzymać w sobie resztki wilgoci... a potem, kiedy już zatrzymałem, a nawet wewnątrzustrojowy rezerwuar H2O powiększyłem, zaczęło się przemierzanie mapy, planowanie trasy.Zadecydował oczywiście wiatr... on w takich wypadkach ma w sumie głos rozstrzygający... o ile oczywiście ma się to szczęście i można się do wiatru dostosować. My mieliśmy to szczęście, bo czekała nas tylko jednodniowa wycieczka, a nie etap większej wyprawy, kiedy przymus przejechania wcześniej zaplanowanej trasy każe zaciskać zęby i na wiatr jedynie złorzeczyć.
Zatem zadecydował wiatr, który rzucił nas (a raczej wbrew któremu przepchnęliśmy się przez pierwszą połowę dystansu) w rodzinne strony mojej babci i dziadka – strony, w których jest np. jedna z najstarszych wsi w kraju (choć za cholerę po niej tego nie widać... ani ona wiekowo dostojna, ani też starczo podupadła... ot, typowa, niczym niewyróżniająca się wiocha, w której naprawdę stara jest chyba jedynie nazwa i lokalizacja), jest całkiem nowy, bo chyba nawet jeszcze nie dziesięcioletni, mały zalew, a kilka kilometrów dalej bodaj najstarszy w okolicy kościół.
A wszystko to upakowane w linearnym do bólu krajobrazie, w przestrzeni zagospodarowanej jakby wyłącznie prostymi liniami. Najpierw pozioma kreska horyzontu dzieli sprawiedliwie na pół to, co ziemskie i to, co niebieskie. Z niej gdzieniegdzie wyrasta mała kreseczka drzewa czy przecinek słupu, jak żałosna pozostałość zatartej podziałki na starej linijce. Inne, dłuższe proste brużdżą ziemię, dzieląc ją na prostokąty pól, kwadraty pastwisk i zagród. A pomiędzy tym wszystkim, jakby pogrubione czarnym flamastrem asfalty... też proste... jedynie z rzadka i jakby trochę wstydliwie przełamane pojedynczym zakrętem. Nie żeby nie trzeba było się wczołgiwać na absolutnie żadną górkę, ale generalnie jest płasko... co chwila otwiera się jakaś szeroka perspektywa i stalowo-błękitne niebo wygląda wtedy jak olbrzymie żelazko rozpłaszczające ziemię.
Widać to wyraźnie kiedy jedzie się np. pociągiem z północy na południe kraju (względnie w przeciwnym kieruku)... krajobraz wypłaszcza się tyleż nagle, ile konsekwetnie, jakby niewidzialne, wielkie palce jakiegoś boskiego chirurga plastycznego naciągały skórę ziemi, wygładzając każdą większą zmarszczkę i niwelując każde większe wzniesienie. Okna wagonu szatkują przestrzeń jak klatki filmu... polskiego filmu... a w polskim filmie, jak wiadomo, „nic się nie dzieje” – równina... Już w samej nazwie jest coś przygnębiającego... równina – synonim impotencji, niemożność wydobycia się czegokolwiek ponad wspólny wszystkiemu poziom... równina, czyli miernota. Wielka pochwała przyziemności.
Niebo nad Stróżą© Dawko
Ale ma to też swoje dobre strony: długie, płaskie odcinki pozwalają na utrzymywanie stałej i względnie wysokiej prędkości przez dłuższe okresy czasu, choć wiatr troszkę przeszkadza. Mimo jego złej woli dociągamy jednak z Kocuriadą do Popielaw, przed którymi mijamy dwie wiekowe, jadące dostojnym tempem rowerzystki w białych bluzkach (wiadomo... niedziela).
Popielawy to typowa dla tych okolic wieś: długi, prosty odcinek szosy oblepiony jest z jednej strony zabudowaniami... po drugiej sady, pola i budynek remizy strażackiej. Nic szczególnego – wszystkie okoliczne wioski wyglądają podobnie. Ciągną się kilometrami, rozpłaszczają się i wpisują w estetykę równinnego krajobrazu. Zupełnie jakby ich mieszkańcy obowiali się, że bardziej skupiona zabudowa, symetrycznie anektująca obie strony jezdni, doprowadziłaby do jakiegoś niebezpiecznego, obcego specyfice tego miejsca spiętrzenia... nizinny strach przed tym, że gdyby powstrzymać rozrost wsi w poziomie, ta zaczęłaby się piąć wzwyż.
Przy jednej z zagród dostrzegam studnię i przypominam sobie babciną opowieść o tym, że kiedyś studnie były tylko w bogatych gospodarstwach. Biedniejsze chłopstwo albo miało tzw. dół z wodą, czyli małą sadzawkę gdzieś na tyłach zagrody, albo chodziło po wodę do bogatszych sąsiadów. Za możliwość korzystania z cudzej studni trzeba było jednak potem zapłacić np. pomocą przy żniwach, albo przy wykopkach. Bogobojny, wiejski ludek widać nie umiłował spragnionego bliźniego na tyle, by go napoić za darmo – myślę sobie, sięgając po bidon.
Przelatujemy przez Popielawy, wykorzystując fakt, że płaszczyzna ziemi sprzyja nam lekką pochyłością. Z dziwnej, typowej dla filmów Kolskiego mieszanki małych, ludzkich spraw, niskich pobudek i takich odruchów oraz ich oniryczno-magicznej wykładni, widać tylko te pierwsze: grupka mężczyzn siedzi w zacienionym przez przydrożny sad rowie i opróżnia puszki przyniesione z oddalonego o kilkadziesiąt metrów sklepu zatopionego w pełnym słońcu. Zwykła niedzielna nuda i pragnienie. Żadnej metafizyki.
Bo metafizyka jest tylko w głowie. W głowie są te wszystkie „cudowne miejsca”, gdzie wszyscy wytykani palcami odmieńcy ocierają się ostatecznie o świętość: puszczalskie, wiejskie piękności dostępują boskiej łaski, karliczki rosną („zwyczajnie rosną... z miłości”), a miłość prawdziwa nawiedza dom bezpłodnego Pograbka i jego kulawej żony. I muzyka grana z talerzy też jest tylko w głowie... bo do walki z nudą stojącego jak parne powietrze czasu, który jest jak długa prosta wśród sennej równiny, piwo czasem głowie nie wystarcza.
Kategoria 3. Paradisus <100...>
Dane wyjazdu:
19.57 km
0.00 km teren
00:39 h
30.11 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Left right left right... keep it up...
Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 09.06.2011 | Komentarze 1
... czyli Fever II, albo Freakishly freaky freak.Powtórka z wczoraj. Ta sama trasa, ten sam cel, ten sam problem, czyli piękne założenia o regeneracyjnej jeździe poszły się przewietrzyć. Samochodów było więcej, rowerzystów mniej, nie miałem kogo gonić, a i tak nie mogłem się powstrzymać, by nie zacząć ścigać się z samym sobą. Rezultat? – podmęczone nogi oczywiście. Dowód osobliwej niefrasobliwości (by posłużyć się eufemizmem), zważywszy na fakt, że ustawiliśmy się dziś z Kocuriadą na dłuższy dystans po południu. W tym kontekście wypada chyba nawet zrezygnować z eufemizmu i nazwać rzeczy po imieniu: czyżme jeśli nie głupotą jest urządzanie sobie małej czasówki tuż przed dłuższą przejażdżką w niekoniecznie leniwym tempie. Z drugiej strony, jakże szczęśliwym potrafi czasami uczynić głupota...
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
19.38 km
0.00 km teren
00:39 h
29.82 km/h:
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Fever
Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 06.06.2011 | Komentarze 1
Nie żebym urządzał sobie jakąś autoterapię, ale... mam problem: nie potrafię jeździć spokojnych, rozjazdowych treningów. Założenia, założeniami; plan treningowy, planem treningowym; zdrowy rozsądek, zdrowym rozsądkiem, a ja wytaczam się na drogę i dostaję głupawki. Mogę mieć hektolitry kwasu mlekowego w udach po męczeniu hopek, po interwałach, czy po długiej trasie pokonanej dzień wcześniej, mogę sobie powtarzać, że potrzebuję niewielkiego dystansu w tempie emeryckim, ale tylko przykleję tyłek do siodełka, a nogę wepnę w spd, a już mi kadencja rośnie, już się na podjeździe sprężam, już kontroluję czy poniżej czy powyżej średniej właśnie jadę... słowem, już dostaję jakiejś rowerowej gorączki... i tylko w kwestii dystansu jestem jeszcze w stanie się zdyscyplinować...Oczywiście potem zaczyna się szukanie usprawiedliwień... że przecież tak czy inaczej dobrze się czułem, noga podawała, więc czemu miałem nie podkręcić tempa... emeryckim i tak zdąże jeszcze się kiedyś najeździć. Zresztą dzisiaj wszystkiemu winien był wiatr: w jedną stronę wiał mi za bardzo w plecy, a z powrotem za bardzo przeszkadzał...
Na początku jeszcze się starałem, jeszcze się powstrzymywałem. Cieszyłem się tą jedyną w swoim rodzaju poświatą, jaką generować może tylko wiosenna zieleń w pełnym, przedpołudniowym słońcu. Ale najpierw zaczęła kusić mnie droga, tego dnia wyjątkowo wręcz niezablachosmrodzona. Zupełnie jakby samochody stały się nagle jakimś zagrożonym gatunkiem, który nie tak łatwo napotkać. Za to rowerzystów cały wysyp. Pojedynczy, w parach, grupach, całymi rodzinami. Z nastawieniem sportowym, turystycznym, rekreacyjnym, antycelulitisowym, w dowolnych konfiguracjach. Słowem, więcej rowerzystów niż samochodów. I wszyscy uciekają z miasta, tylko ja jeden muszę w przeciwną stronę.
Minąłem długi delikatny łuk, złożony właściwie z kilku mniejszych zakrętów i wyjechałem wprost na około kilometrowy podjaz, z którego w moją stronę po przeciwległym pasie ruchu spływały w dół kolorowe koraliki bikerów... jeden... drugi... trzeci... gdy dotarłem do podnóża górki dojrzałem z kolei samotnego nieszczęśnika, który – jak ja – kręcił w stronę centrum... Ja nie jestem szczególnie wyrafinowany, moja psychika działa w oparciu o bardzo proste schematy... pusta droga, świetna pogoda, podjazd i ktoś, kogo można gonić... jazda w takich warunkach po prostu nie mogła skończyć się regeneracyjnym tempem.
W drodze powrotnej chciałem już się grzecznie regenerować (naprawdę chciałem), ale wiatr nie pozwolił. Kręcić trzeba było mocno i na początku było ciężko... ale kiedy uda przywykły, znów poczęły krzesać z siebie mleczanowy ogień. A ja jakoś nie potrafiłem im tego wyperswadować.
Kategoria 1. Infernum <...50>
Dane wyjazdu:
83.53 km
15.00 km teren
03:08 h
26.66 km/h:
Maks. pr.:36.91 km/h
Temperatura:
HR max:175 (%)
HR avg:151 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:KONA CINDER CONE
I feel like a flat spare wheel
Piątek, 3 czerwca 2011 · dodano: 06.06.2011 | Komentarze 0
Nie twierdzę, że spełniam wszystkie możliwe wymogi tzw. normalności, czy też wyczerpuję wszelkie znamiona zdrowia psychicznego (zresztą kto zna niebudzącą żadnych zastrzeżeń i kontrowersji definicję tego ostatniego, z miejsca ma ode mnie kratę piwa... to znaczy... o ile ją sobie kupi... ja mu ją wówczas zadedykuję), ale upierał się będę, że pod jednym względem jestem do bólu normalny (jeśli przyjąć – rzecz jasna – że normalny znaczy „taki jak wszyscy”). Otóż lubię po prostu, kiedy jest mi dobrze. A wiadomo (często wbrew oficjalnym deklaracjom), że każdy lubi, kiedy mu dobrze. Poszczególni „każdzi” co najwyżej różnie owo „dobrze” definiują. Taki masochista na przykład... też lubi kiedy mu dobrze, tylko że jemu akurat jest dobrze, kiedy mu źle.Mnie jest dobrze, kiedy jestem rozpieszczany. Generealnie lubię sam siebie rozpieszczać – widać mam naturę masturbanta (tu uwaga dla troglodytów: masturbant to nie jest gatunek mamuta) i z perwersyjną lubością oddaję się przyjemnościom wszelakim, na przykład eksplorowaniu świata kulinariów i alkoholi, a także beztroskiemu wydawaniu na siebie pieniędzy, o ile takowe akurat posiadam (rany... ale blondynka ze mnie). Zresztą repertuar technik samorozpieszczania jest przebogaty.
Ale lubię też, kiedy mnie inni rozpieszczają (tak, jestem hedonistą, egoistą, egocentrykiem i narcyzem... dzięki wam za dobre słowo). Lubię, kiedy zwierzęta są dla mnie miłe a ludzie się łaszą (albo odwrotnie)... kiedy koty dają mi spać, a sąsiedzi nie słuchają „patriot rocka”... kiedy laski patrzą na mnie pożądliwie, a faceci z respektem.
Za nieoceniony wkład w zbożne dzieło rozpieszczania mnie zwłaszcza Kocuriadzie jestem winien szczególną wdzięczność. Cieszę się jednak, że odkąd wróciłem na rower w sukurs przyszła jej też pogoda. Słońce codziennie karnie wdrapuje się na niebo i kisi się tam przybite (w conajmniej obu znanych mi znaczeniach) niczym tkwiący na ratowniczej wieży ratownik z rozwolnieniem, który wypróżnia... hm.... opróżnia... nie... który opuszcza (tak, to właśnie chciałem powiedzieć) swoje stanowisko dopiero wówczas, kiedy ostatni człekopodobny zmierza już chyłkiem do domu czy innego burdelu. Do tego wiatr, choć się nie uspokaja, ciepły jest i daje się pokonać. A mnie jest z tym dobrze, więc to lubię, a dlaczego akurat z tym mi dobrze i czemu to akurat lubię na portalu – bądź co bądź – rowerowym nie zamierzam wyjaśniać... jak mawiał klasyk: są oczywistości i... oczywiste oczywistości.
W tym meteorologicznym rozpieszczeniu tak mi było dziś dobrze, że syciłem się nim do popołudnia, kiedy to wreszcie przyoblekłem boskie członki mego ciała w obcisłe (w końcu wszystko jest kwestią stylu, prawda...) tekstylia i sięgnąwszy władczym gestem po smukłą ramę Kony (hmm... no raczej tylko smukłą, bo lekką to ona nie jest...), ruszyłem na podbój okolic.
Po wczorajszych, piwnych tempówkach z Lobotomikiem miałem ochotę na spokojniejsze tempo, ale i większy dystans. Plan wyklarował się więc niejako sam: spokojna turystyka w tlenie. Nie bardzo jeszcze wiedząc, jaką dokładnie trasą pojadę, ruszyłem pod wiatr (czyli na północ – północny zachód), zakładając chytrze, że kiedy już skieruję się z powrotem do domu, podmuchy powietrza będą mnie trochę... rozpieszczać (w sensie, że pomagać mi będą).
Bynajmniej nie rozpieszcza mnie to, co dzieje się na pierwszych kilometrach, które muszę pokonać, by wydostać się z miasta. Jeden pas wylotówki jest totalnie zakorkowany. Jadę w przeciwnym kierunku i kiedy wjeżdżam na niewysokie wyniesienie, widzę jak segmenty poszczególnych samochodów (małych i większych, starych i nowych, brudnych i czystych) układają się w wielobarwną, nieruchawą dżdżownicę, niknącą gdzieś za odległym zakrętem. Jedni kierowcy mają na twarzach wciąż jeszcze kontrolowany wkurw, inni wydają się śmiertelnie znużeni, jeszcze inni – chyba ci czekający najdłużej – są zupełnie zobojętniali i automatycznie reagują na wszelkie, nieznacznie poruszenia samochodowej kolumny – syndrom zwięrzęcia prowadzonego na rzeź.
Pas, którym jadę, jest całkowicie przejezdny. Lubię kiedy kapryśny los rozpieszcza mnie takimi szczęśliwymi zrządzeniami – myślę sobie, kręcąc spokojnie, kiedy nagle w odledłości centrymetrów wymija mnie laweta pomocy drogowej. Podmuch powietrza szarpie całym rowerem, ale udaje mi się utrzymać na asfalcie. I tyle w temacie rozpieszczania...
Jadąc wciąż wzdłuż nieruchomych koralików samochodowego różańca, powolutku zapadających się w rozmiękczony upałem asfalt, dochodzę do wniosku, że lepiej nie prowokować innych idiotów do wyprzedzania na żyletkę. Postanawiam więc uciec w teren... ręka, co prawda, w pełni sprawna jeszcze nie jest, ale dokucza coraz rzadziej i chyba czas ją przestestować poza asfaltem.
Odbijam w boczną drogę i szybko docieram do podłużnej łachy żwiru... jeden uskok koła... balans ciałem... szarpnięcie w łokciu i... wydobywam się na polną gruntówkę, w której koleinach woda z kałuż powypłukiwała głębokie doły. Przebijam się przez te muldy i wpadam na szutrowy odcinek. W uszach podmuchy powietrza mieszają się ze znajomym chrzęstem dobiegającym spod kół, kiedy lawiruję między większymi nierównościami. Ręka nie dokucza, więc właściwie o niej zapominam... nareszcie... w końcu znów mogę się rozpieszczać harcami w terenie.
Wpadam do gęstego, raczej mrocznego lasu... ciemnozieloną monolityczną pokrywę liści przebijają pojedyczne promienie słońca, rzucając na drogę boleśnie jasne plamy... obłędna gra światła... marzenie impresjonisty... i przekleństwo rowerzysty, bo światło oszukuje oko fałszywymi dziurami, jednocześnie maskując cieniem te prawdziwe. Wysłużony amor stęka co i rusz po swojemu, a łańcuch wystukuje rytm na dolnej rurce.
Las się kończy i przecinam drogę krajową w miejscu, gdzie pracują dziewczyny, które w jakimś momencie swojego życia przestały marzyć o miłości a zaczęły ją sprzedawać.
Dalej jadę już asfaltami. Trasa jakoś sama się układa, a ja – myśląc wciąż o tych pierwszych 10 km w terenie po kontuzji – sam do siebie się jarzę. Dokładnie tak samo jak asfalt, na który słońce wylewa potoki srebra... i który na powrót czernieje dopiero tuż przed moim kołem.
Jedzie się bardzo przyjemnie. Noga podaje i mimo wiatru w twarz, prędkość jest całkiem zacna, a jej utrzymanie nie sprawia większego kłopotu. Poza tym uciekłem od ludzi i samochodów. Kręcąc, przypominam sobie ten ołów niepewności, czy pojadę na Litwę, który przygniótł mnie na początku kwietnia... teraz, dwa tygodnie przed początkiem wyprawy, wiem już, że pojadę... z tą świadomością sunę sobie bez problemu i jest mi dobrze... odbudowuję się... wyszedłem na zero... I got everything to play for... 1-1... halftime...
Kręcę dalej i pławię się w tym bezmiarze uwielbienia jaki można wygenerować tylko wobec samego siebie. Wjeżdżam w las, który podobnie jak jego bracia w poprzednich dniach, rozpieszcza mnie zapachami żywicy i igliwia. Słońce znów chlapie na zacienione połacie pojedynczymi plamami jasności, łowiąc w jednej z nich „drogowskaz” na nostalgię. W pierwszej chwilę wydaje mi się, że się pomyliłem... źle odczytałem napis... ale na poboczu rzeczwyście stoi mała, samotna, biała tabliczka, niewiele wyższa od traw, która pokazuje gdzie można w lesie znaleźć nostalgiczne klimaty.
Leśna nostalgia© Dawko
Zostawiam je za sobą. Droga uwalnia się z cienistego uścisku lasu i wbija się w zalane słońcem pola. Jechałem tędy bodaj w lutym i teraz chłonę wszystko, co zrobiła z tym miejscem wiosna. Docieram do typowej wiejskiej krzyżówki. Na jednym rogu, w budynku, który jest jednym wielkim błaganiem o remont, mieści się sklep. Przed nim stół, parasol z reklamą browaru, stojak na rowery... słowem, typowy, perelowski „GeeS” po kapitalistycznym face liftingu... po drugiej stronie ruiny jakichś zabudowań... może dawniej było to gospodarstwo jakiegoś bogatego chłopa, może też mieścił się tam sklep. Teraz z okien ciekawsko wyglądają młode drzewa, zwieszając się zdziwione nad rzędem śmietników stojących wzdłuż ściany... a może to nie gospodarstwo, tylko jakaś stara zlewnia mleka... a może zrujnowana, wiejska gospoda...
Na kolejnym rogu krzyż... udekorowany różnokolorowymi chorągiewkami, wygląda jak maszt łódki w pełnej gali banderowej... wysoka trawa wokół niego rzeczywiście kołyszę się trochę jak fale. Pewnie gdyby wieś się rozrastała postawiono by w jego miejscu kościół. Przed nim z czasem powstałby jakiś plac, czy ryneczek – centralny punkt zyskującej na znaczeniu wioski. Lata jednak mijały, a ludzie najwyraźniej raczej stąd wyjeżdżali i łożyli na budowę kościołów w innych miejscowościach... krzyż pozostał więc jedynie symbolem... nie tyle zbawienia, ile niezrealizowanych możliwości... jakby indeks przypisu, który przypomina o alternatywnej historii tego miejsca.
Przecinam krzyżówkę i dosłownie kilkaset metrów dalej krajobraz zupełnie się zmienia. Typowa polska wieś okazuje się leżeć po siąsiedzku z czymś na kształt prerii: samotne rozłożyste drzewo, równina i stado koni... kadr jak z westernu. Widok do tego stopnia mnie zaskakuje, że decyduję się na pierwszy postój. Konie ciekawsko mi się przyglądają, ale kiedy dociera do nich, że nie mam ze sobą żadnych końskich delicji, odwracają się obojętnie i szukają ochłody w sporym bajorze (względnie w malutkim stawie).
Polska preria...© Dawko
"Dzikie" mustangi na polskiej wsi© Dawko
Przyglądam im się jakiś czas i znów wsiadam na rower. Mam już za sobą 5 dyszek i powoli ustawiam się tyłem do wiatru. Powinno zrobić się lżej, ale nic z tego... opór na korbach jakby większy... trudniej rozkręcić się do dobrej, przelotowej prędkości... Mijają kilometry i zaczynam się zastanawiać, czy po powrocie na rower 50 km to naprawdę wszystko, na co mnie stać... może noga i płuca rzeczywiście nie przyzwyczaiły się jeszcze, by kontynuować wysiłek po przekroczeniu tej granicy. Jakoś nie mogę pogodzić się z tymi przypuszczeniami.
Droga meandruje między wioskami, polami i niewielkim lasami, ustawiając mnie raz bokiem, raz tyłem do wiatru, ale jakbym nie jechał, nie czuję ze strony podmuchów powietrza żadnej pomocy. Znowu miało być spokojnie i w tlenie, a zamiast tego ujadę się jak stara kobyła podczas orki – myślę poirytowany i zaczynam wątpić w swoje meteorologiczne kompetencje: a może głupi jestem i kierunek wiatru źle określiłem, skoro na początku – więc niby pod wiatr – było mi lżej, aniżeli teraz – czyli niby z wiatrem. Patrzę badawczo po drzewach, po źdźbłach traw, po postrzępionych, różnokolorowych proporczykach „upiększających” przydrożne kapliczki... wszystko gnie się w tę stronę, w którą jadę... czyli nie pomyliłem się... Czemu więc jest tak ciężko – powtarzam sobie co i rusz pytanie, kiedy zmysły zaczynają rejestrować coś nowego: do coraz większego oporu na korbach dołączyło teraz beznadziejne bujanie. Rower kołysze, jakby nie toczył się na okrągłych kółkach, tylko na jakichś pieprzonych jajach. Do tego nie sposób utrzymać stałej kadencji... zupełnie jakbym jechał na trenażerze bez wpinanych pedałów.
Powoli dociera do mojej przytępionej wysiłkiem świadomości straszna prawda: guma... tył ewidentnie jest coraz bardziej niedotleniony... dlatego najpierw jechało się coraz ciężej, a kiedy uszło więcej powietrza, zaczęło się to wymiotne bujanie. Za chwilę zacznie się pewnie taniec na obręczy.
Rozważam dostępne opcje... ani pompki, ani dętki nie mam (tak, wiem... żenada, amatorka, głupota, lekkomyślność i w ogóle... a nawet „fokle”... z drugiej strony, nigdy nie twierdziłem, że jestem poważny, przewidujący, mądry i nie przyliczam żenujących wpadek)... ostatecznie mógłbym – a raczej będę musiał – szukać pomocy w którymś z mijanych gospodarstw... póki co jednak, decyduję się jechać do najbliższego miasteczka, któremu na imię Stryków. Szczęśliwie dętka flaczeje na tyle wolno, że nie krzywdzę obręczy. Dojeżdżam jednak w takim stanie, że gotów byłbym z miejsca poślubić najgorszy i najbardziej zdesperowany (czyt. żądny płodzenia potomstwa, co by się można było na naszej klasie pochwalić) strykowski pasztet, pod warunkiem, że jako zadośćuczynienie otrzymałbym zestaw do samodzielnej(?) reanimacji (rower jednak jest niebezpieczny, skoro doprowadza człowieka do sytuacji, w której można by się tak ześwinić).
Nie bacząc na zgorszone spojrzenia pań z miejscowego kółka różańcowego czy z innego wiejskiego, żeńskiego gestapo, resztkami sił, z językiem dyndającym gdzieś w okolicach goleni amora, przecinam niewielki trawnik i z ulgą ląduję na ławce... z wolna dochodzę do siebie. Do mnie dochodzi natomiast coraz więcej z tego, co dzieje się wokół: niedaleko rozrabiają jakieś dzieciaki, smarując alejkę kredą... jeszcze kilka lat i zamienią pewnie kredę na spray, a alejkę zastąpią im okoliczne ściany... przy fontannie zamykającej centralną oś tego mini-parczku miejscowi żultelmeni ze spokojną konsekwencją zajmują się tym, czym zwykła się zajmować żulernia w dowolnym miejscu tego kraju... między drzewami przechadzają się parami dziewczyny, robiąc kolejne okrążenie wokół kościoła... prezentują swoje ostatnie, ciuchowe zdobycze przywiezione z pobliskiej stolicy województwa i wygłodniałym wzrokiem szukają jakichkolwiek przejawów zainteresowania...
Patrzę na ten spektakl, jaki w ciepłe, późne popołudnia i wieczory urządza samo dla siebie chyba każde małe miasteczko (duże miasteczka właściwie identyczne spektakle urządzają sobie ostatnimi laty w galeriach handlowych) i chciwie, głośno wysysam resztki z bidonu.
Odwracam się, zaintrygowany dobiegających zza pleców hałasem... kilkanaście metrów za mną dwóch chłopaków skacze na rowerach po ławce. Sprawdzam ile zostało powietrza... opona poddaje się palcom, jakkby nie był to żaden Racing Ralph, tylko guma w za dużych majtkach niezbyt cnotliwej panienki. Zwlekam się ze swojej ławki i sam czuję się jak dętka... jakkolwiek to brzmi, czuję się jak przebita guma... taka bez powietrza... i do tego zmurszała... nawet śmierdzę podobnie...
Powoli podchodzę do chłopaków, którzy w międzyczasie odkryli, że poza skakaniem można też na ławce posiedzieć, i pytam o pompkę... nie mają... już mam odchodzić, kiedy jeden z nich pyta, jaki mam wentyl... – zwykły, samochodowy – odpowiadam, wiedząc już dokładnie o co mu chodzi... w Strykowie jest stacja benzynowa i kompresor do pompowania kół.
Prowadzę więc okulałą Konę na stację i opracowuję strategię powrotu. Najkrótsza asfaltowa droga do domu, to jakieś 20km. Za cenę dwóch terenowych odcinków mogę z tego urwać jakieś 5 km. Nie wiem gdzie przebiłem dętkę, więc nie wiem też, jak szybko tracę powietrze, ale bezpieczniej chyba założyć, że dzieje się to raczej szybciej niż wolniej... tym bardziej, że którejkolwiek drogi powrotnej bym nie wybrał, żadnej stacji mijał już nie będę.
Wystukuję na pulpicie kompresora błagalną petycję o 3,9 bara sprężonej nadziei na bezproblemowy dojazd do domu. Maszyna trzema solidnymi wydechami ponownie nadaje sflaczałej taśmie na tylnej obręczy wygląd opony, a ja wskakuję na siodełko i zaczynam kręcić. Decyduję się wracać krótszą drogą. Miała być dzisiaj przejażdżka w tlenie... po cichu liczyłem też na pierwszą stówkę od kwietnia... zamiast tego czeka mnie piętnastokilometrowa czasówka... walka o przodownictwo pracy w zakładzie produkcji mleczanów...
Na szczęście na twardej gumie noga znów podaje... zwalniam tylko na kamienistych odcinkach, bo ręka nie wytrzymuje tam większych prędkości... Znam te drogi na pamięć, więc odliczam pozostałe do domu kilometry. Kiedy zostaje mi ich sześć, wszystko jest jeszcze w porządku, ale wychodząc na ostatnią, czterokilometrową prostą, czuję już, że rower zaczyna „pływać”: obręcz nie siedzi stabilnie w oponie (względnie opona w obręczy)... Wstaję w pedałach i te ostatnie cztery kilometry jadę na stojąco, a ostatnie czterysta metrów pokonuję już na piechotę...
W domu z wdziękiem niedopompowanego materaca zwalam się na fotel... na przeciwko siada kot... zaraz po nim przychodzi drugi... a potem trzeci... siadają w foremnym wachlarzyku i gapią się na mnie... I co z was za pożytek – myślę, bo nie mam siły się odezwać... – żebyście chociaż piwo potrafiły z lodówki podać...
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>
Dane wyjazdu:
53.35 km
0.00 km teren
01:53 h
28.33 km/h:
Maks. pr.:44.73 km/h
Temperatura:
HR max:189 (%)
HR avg:163 (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:EXPERT-ka
Await the sun to show...
Czwartek, 2 czerwca 2011 · dodano: 03.06.2011 | Komentarze 0
... and the beer to be cold.Nocne burze przydały porankowi rześkości i na całe przedpołudnie zabarwiły niebo przyszarzałym granatem. Stojąc w oknie z kubkiem kawy w ręku wyglądałem na horyzoncie jakiejś zapowiedzi słońca, ale siny monolit nisko wędrujących chmur zdawał się nie mieć końca. Na szczęście, mimo niższej niż w poprzednich dniach temperatury, wilgoć poczęła szybko znikać z chodników i jezdni i właściwie na większości z nich była już wspomnieniem. Będzie dobrze – pomyślałem – Może nie pojeździ się dzisiaj w słońcu, ale przynajmniej po suchym.
Zostawiłem świat za oknem jego własnemu losowi i wróciłem do porannej prasówki w necie. Wyrwał mnie z niej złowrogi szum. Domyślając się co zobaczę, przeniosłem wzrok z monitora na okno. Za szybą niebo stawiało przezroczyste ściany wody. Parapet cicho stękał biczowany wielkimi kroplami, a suche już asfalty znów zamieniły się w potoki. No tak... czyli nie tylko nie pojeździ się dziś w słońcu, ale i o suchym można co najwyżej pomarzyć.
Znów porzuciłem deszczowy real dla zawsze pogodowo neutralnego wirtuala, a nieprzyjemne rzężenie deszczu zagłuszyłem muzyką. Przebijając się przez gąszcz wiadomości i separując w (dez)informacyjnym szumie rzeczy ciekawe i interesujące od zupełnie nieważnych (bo niby czemu miałyby mnie w ogóle zajmować np. nowe spodnie Bobka czy ewolucja fryzur Muchy? – by the way, bardzo niefortunna zbitka nazwisk... a jeszcze bardziej nieszczęśliwa była chyba decyzja o promocyjnym epatowaniu wielką, serialową miłością Bobka i Muchy), nie zauważyłem nawet, kiedy zacząłem mrużyć oczy. Gdy sobie to uświadomiłem, natychmiast zerknąłem w stronę okna.
Przybrudzone wcześniej chmurnym granatem niebo jaśniało teraz niczym nie zmąconym błękitem a silne słońce wydobywało z normalnie szarych chodników odcienie bieli. Szkoda, kurwa, że nareszcie – pomyślałem z zadowoleniem. Żałosne resztki deszczu nikły w oczach. Całe szczęście, bo akurat zbliżała się godzina, o której powinienem wyruszyć na ustawkę z Lobotomikiem. To się nazywa timing.
Pierwsze pięć kilometrów pokonuję samotnie, czując jak odchodzący front burzowy wlecze za sobą ogon wyraźnie zimniejszego powietrza – kontrast, który budzi wspomnienie marca: jaskrawe słońce i zimny wiatr... tyle że słońce jest dziś o wiele, wiele silniejsze niż w marcu.
Kiedy docieram na miejsce spotkania, Lobotomik już na mnie czeka. Szybkie, ogólne ustalenia co do trasy i ruszamy. Chłodny wiatr wyraźnie przeszkadza, ale specjalnie nas to nie martwi. Po pierwsze, jesteśmy jeszcze wypoczęci. Po drugie, przez początkowe kilometry, poza kilkoma niewielkimi zmarszczkami mamy przeważnie lekko z górki. Po trzecie wreszcie, kiedy wracając zmienimy kierunek, wiatr powinien nam pomagać... akurat wtedy, kiedy zmęczenie uczyni taką pomoc bardzo pożądaną.
Kręcimy równym tempem, przebijając się przez typową, drogową szachownicę: wyremontowane odcinki z niewyjaśnionych przyczyn przechodzą płynnie w jakieś asfaltowe zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu, które z kolei równie nagle doznają cudu bitumicznego zmartwychwstania, a przynajmniej jakiegoś face liftingu. Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że decyzja o ich remoncie podejmowana jest na zasadzie rzutu kostką czy monetą.
Leśne odcinki oszałamiają zapachem żywicy. Przebijamy się przez nie i wpadamy do kolejnych wsi. W jednej z nich przystajemy, co by zaopatrzyć się w chmielowe dopalacze. Lobotomik idzie do sklepu, a ja przyglądam się wiejskiej architekturze. Pośród starszych, klasycznych wiejskich chałup wyrosło kilka typowych, „modernistycznych” kostek (przymiotnik w cudzysłowiu, bo to raczej wypaczenie idei modernizmu). We wszystkich balkony wykończono zgodnie balustradami stylizowanymi na renesansowe czy barokowe. Plastikowymi bądź – w najlepszym przypadku – gipsowymi. Szokujące połączenie. Trochę jak kanapka z szynką, nutellą i śledziem... albo kabaretki z habitem (choć po namyśle, stwierdzam, że to ostatnie połączenie, w przeciwieństwie do poprzednich, nie pozbawione jest pewnego uroku).
Proste sześcienne domki z masywnymi, jakby napuchniętymi, ornamentowanymi poręczami są jednak niczym w porównaniu do nowszej inwestycji, której jeden z narożników zwieńczony jest efektowną sześcio- albo ośmiokątną... basztą... tuż obok niej wjazd do garażu. Dom wygląda więc, jak – nie przymierzając – baszta z garażem. Całości dopełniają okna dzielone złotymi (a jakże) prętami oraz stożkowaty dach... jak w zamku Gargamela...
Patrzę na to i zastanawiam się po cholerę komu baszta z garażem (może inwazji się spodziewa? W końcu baszta to budynek o funkcjach obronnych), kiedy ze sklepu wychodzi Lobotomik. Po jego minie od razu widzę, że zakupy były średnio udane. Piwo z lodówki, o które Lobo poprosił, okazało się ciepłe, bo „ona [tj. lodówka] tak ma, że się sama wyłącza” – wyjaśniła pani sprzedawczyni... czyli, że niby taka kapryśna (lodówka, nie sprzedawczyni... choć sprzedawczyni może też... nie wiem). Na szczęście – pomyślał naiwnie Lobotomik – obok stoją jeszcze dwie inne lodówki. Wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że piwo winno być przede wszystkim zimne, poprosił więc o inną markę, wdzięczącą się doń zza szyby drugiej z lodówek. Wówczas okazało się jednak, że dwie pozostałe lodówki również cierpią na tę tajemniczą przypadłość, na jaką zapadła pierwsza, tak że wszystkie trzy zgodnie wyłączają się, kiedy im się tylko podoba... taak... przecież nie można klientowi powiedzieć, że się oszczędza na prądzie. Trzeba go nakarmić bajeczką o złośliwym charakterze urządzeń chłodniczych.
Chcąc nie chcąc, ruszamy w poszukiwaniu zimnego piwa do kolejnej wsi. Plan żeby przychmielić gdzieś w plenerze musimy nieco odłożyć. Na szczęście, chwilowe piwne niepowodzenie wynagradza nam fakt, że przejeżdżamy najbardziej urokliwy fragment dzisiejszej trasy. Tylko wiatr jakby nieco się zmienił. Z jednej strony na plus, bo jest ewidentnie cieplejszy, z drugiej na minus, bo – zdaje się – zmienił kierunek i zamiast zacząć nam pomagać, wciąż przeszkadza, wiejąc z boku. Jakiś facet obserwuje nas ze środka pola. Stoi trzymając ręce na biodrach i śledzi wzrokiem jak pokonujemy przestrzeń. Przez moment zastanawiam się czy mu nie pomachać i... uświadamiam sobie, że to... strach na wróble...
Docieramy do kolejnej wsi i kolejnego sklepu. Tym razem ja ruszam na jego eksplorację. Wchodzę do mrocznego, zapuszczonego wnętrza. Jest tak ciemno, że gdybym nie zdjął okularów, nic bym nie widział. Na podłodze wita mnie zniszczona wykładzina o nieokreślonym kolorze oraz postrzępionych i pozawijanych ku górze końcach. Na półkach, pośród rzadko ustawionych artykułów, walają się jakieś okruchy i kurz. Brakuje tylko lepu na muchy zwisającego z sufitu – myślę sobie. Widzę, że nie ma lodówki z piwem, ale napotykając pytające spojrzenie siwiutkiej staruszki za ladą, pytam o piwo i doczekawszy się spodziewanej odpowiedzi wycofuję się czym prędzej.
Piwny pech nas zatem nie opuszcza. Nie tracąc nadziei ruszamy do innej wsi. Na szczęście odległość jest niewielka i już po chwili sondujemy następną placówkę wiejskiego handlu. Już w drzwiach rzuca nam się w oczy równiutki rząd lodówek z piwem. Sekundy niepewności i... tak!.. działają!.. chłodzą!.. mrożą!.. a upakowane w nich kompanie honorowe puszek i butelek prężą swe etykiety, pokryte kuszącym, ledwie widocznym lodowym nalotem. Jesteśmy więc uratowani!!
Po piwnej sjeście i typowych przy piwie Polaków rozmowach ruszamy dalej. Wiatr nie chce nam odpuścić, do tego większą część drogi mamy teraz pod górę. Tym większą jednak frajdę czujemy po przełamaniu oporu ostatniej, większej hopki. Jeszcze tylko niecały kilometr i możemy spokojnie zacząć przekopywać net w poszukiwaniu noclegów na litewską wyprawę... przy kolejnym, zimnym piwie, oczywiście.
Kategoria 2. Purgatorium <50...100>